"Tak
bym skupywać głowy chciał,
gdybym miał grosza więcej.
I niósłbym je jak chłop na schwał
po jednej w każdej ręce.
Niech żyje gilotyna!
buńczuczna u niej mina
i tak wspaniale ścina
szyję tym wszystkim psom.
Mili arystokraci,
plwajmy w ten worek kaci,
co ma go nasz Sanson".
gdybym miał grosza więcej.
I niósłbym je jak chłop na schwał
po jednej w każdej ręce.
Niech żyje gilotyna!
buńczuczna u niej mina
i tak wspaniale ścina
szyję tym wszystkim psom.
Mili arystokraci,
plwajmy w ten worek kaci,
co ma go nasz Sanson".
Gdyby
chcieć się bawić słowami, a ponadto dopuścić się historycznej
nieścisłości, można by powiedzieć, że w rewolucyjnym Paryżu
panował wisielczy humor. Sęk w tym, że nic nie byłoby w takim
określeniu, poza satysfakcją filologa - a w języku polskim nie
funkcjonuje określenie "gilotyniczy" (lub jakieś podobne,
od terminu gilotyna jednakże ukute), które o tyleż trafniej
oddawałoby atmosferę tamtych nerwowych i zmiennych dni we
francuskiej stolicy. Nastrój panował niejako rozdwojony - symbolem
jego byłaby właśnie ta gilotyna - ruch wahadłowy - od
uwznioślonego sacrum do najbardziej jarmarcznego profanum. Niemałą
mielibyśmy szansę usłyszeć podobny do cytowanego kuplecik,
podsłuchać rozmów, gdzie o narzędziu kary mówi się z niejaką
czułością (vide określenie, jakim posługiwano się do opisania
innego narzędzia kaźni - "szkocka słodka panienka, której
miłosny uścisk unosi duszę ku niebu" - nie grzeszy ono, co
prawda, lapidarnością i niejaką trudność mogłoby sprawiać w
rozmowie codziennej, jeśli wierzyć językoznawcom, że liczy się
zwłaszcza ekonomia wypowiedzi, tym niemniej zgrabnie maskuje strach
i złowieszczość, przez co jako nieco przydługawy, acz wdzięczny,
eufemizm zapewne się sprawdza), przyjrzeć się paryskim modnisiom,
obwieszonym najnowszą biżuterią - karierę robiły zwłaszcza
kolczyki w kształcie gilotynek (nietrudno je sobie wyobrazić),
chociaż i wisiorki, a zapewne i pierścionki, udałoby się nam
dostrzec gdzieś w tłumie. Jeśliby przejść się uważniej
ulicami, zapewne prędzej lub później na którymś z kramów
dostrzeglibyśmy także i gilotynkę, służącą do zgrabnego
otwierania butelki (czy to trunku, czy to perfum - rzecz drugorzędna,
ważne, żeby ciecz była krwistoczerwona; damy muszą mieć możność
zanurzenia weń swojej śnieżnobiałej chusteczki), o
gilotynkach-zabawkach nawet nie wspominając; na ten lep dał się
nawet nabrać nie kto inny niż sam Goethe, który pragnął nabyć
taki sprzęt dla pięcioletniego synka i tylko energiczny sprzeciw
jego matki zapobiegł temu haniebnemu zakupowi. Gdybyśmy spacerowali
po mieście nieco później, trudniej byłoby nam, co prawda,
dostrzec już mężczyzn w stylowym stroju kata, za to wzrosłaby
szansa na spotkanie z wykwintisią w stroju "na ofiarę" -
biała koszula, z tyłu wiązana, lecz przede wszystkim czerwona
tasiemka na szyi; niedwuznaczna aluzja do strużki krwi. A jeśliby
się nam poszczęściło (albo gdybyśmy mieli odpowiednie
znajomości) może nawet udałoby się nam udać na "bal ofiar"
(acz pewien kłopot mogłoby nam sprawić wykazanie, kogo z bliskich
utraciliśmy w trakcie rewolucyjnych zmagań) - tam dopiero odbywał
się spektakl, jakże jednak inny od tego, który miał miejsce na
placu kaźni, gdzie o możliwość oglądania trzeba się było
niemalże bić. Rozrywka za darmo, czemu nie skorzystać.
Paryż
gilotynę oswoił. Terror oswojony nie jest już terrorem.
Paryż
gilotynę sakralizował. Terror zsakralizowany nie jest już
terrorem.
"Święta
Gilotyno, opiekunko patriotów, módl się za nami.
Święta Gilotyno, trwogo arystokratów, opiekuj się nami.
Machino łaskawa, zmiłuj się nad nami.
Machino cudowna, zmiłuj się nad nami.
Święta Gilotyno, od nieprzyjaciół naszych ocal nas".
Święta Gilotyno, trwogo arystokratów, opiekuj się nami.
Machino łaskawa, zmiłuj się nad nami.
Machino cudowna, zmiłuj się nad nami.
Święta Gilotyno, od nieprzyjaciół naszych ocal nas".
Szansa
na usłyszenie takiej litanii - bezpośrednio czerpiącej z wzorców
rodem z katolicyzmu - byłaby chyba niemniejsza niż na ową cytowaną
wcześniej wesoł(kowat)ą przyśpiewkę. Rewolucja odmówiła Bogu
istnienia, lecz w swojej para-religijności była religijna aż do
granic. Słowem, nie wyszła w tej kwestii poza ograniczenia epoki -
nie zdobyła się na ateizm (właściwie wciąż w XVIII wieku
jeszcze - dla ogółu, może już nie dla jednostek - niemożliwy do
wyobrażenia). Paryż rewolucyjny częściowo przynajmniej tracił
uznanie dla dawnej swojej patronki, św. Genowefy, próżnię jednak
automatycznie uzupełniał - poprzez kult (nieoficjalny, a jakże)
św. Gilotyny. Personifikacja. Nie ma tu dystansu, którego można by
się chcieć dopatrywać. Wierzono w to, co mówiono. "Cicha
kanonizacja" gilotyny, jak to ładnie określa Milewska.
Zadania, jakie wcześniej przypisywano świętym, teraz przejęła
ona - ma nawracać, cuda czynić - jeden z sankiulotów tak się
unosił w liście: "Ach, gdybyście wiedzieli, jaki wpływ
wywiera ona na tę komunę! Robi tu cuda, w jeden dzień nawraca
więcej ludzi, niż w ciągu roku mogą to zrobić wszyscy święci".
Naiwna wiara we wszechmoc. Jednocząca ogół Francuzów - kult
gilotyny propagowali rewolucjoniści (często powołujący się na
nią jako na najważniejsze narzędzie Regeneracji, mającej
umożliwić stworzenie nowego Narodu i nowego, zupełnie nowego!,
Człowieka - metafora medyczna - gilotyna umożliwia sprawne i prawie
bezbolesne - humanitarne, jak mawiano bez przekąsu - usunięcie
zakażonych czy obumarłych członków), ale i kontrrewolucjoniści.
Dla tych drugich ważka była przede wszystkim śmierć króla -
który teraz, przy oficjalnym zresztą poparciu papiestwa, urastał
do rangi jednego z męczenników. Można było zaciekle walczyć o
kolczyki w kształcie gilotynek, ale można też było z równą
werwą próbować zdobyć kawałek szaty Ludwika XVI - tej, w której
został stracony - albo, chociaż tyle, ostatnia prośba - nalegać,
aby śmierć na gilotynie ponieść przy pomocy tego samego ostrza co
Jego Królewska Mość. W dyskursie filozoficznym
kontrrewolucjoniści, jak np. de Maistre, z całą powagą tworzyli
skomplikowane konstrukty, gdzie historiozofia splatała się z
teodyceą - kąpiel we krwi to kara za grzechy Francuzów; cierpienie
jednak nie jest bezsensowne, wykonawcy spełniają jedynie niepojęte
tu i teraz Boskie plany; cierpienie to uwzniośli i zbawi - a wynika
to z samej nieskończonej dobroci Boga, który nie może pragnąć
zła.
Monika
Milewska, "Ocet
i łzy. Terror Wielkiej Rewolucji Francuskiej jako doświadczenie
traumatyczne", słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2001.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.