czwartek, 28 marca 2024

José Pedro de Freitas - ósmy cud świata

 

Zaznajomienie się z historią José Pedro de Freitas, znanego jako Arigo, jest znacznie skuteczniejszym lekarstwem na ateizm i bezduszny materializm, niż idea Jerofiejwa, którego recepta brzmiała: więcej pić a mniej zakąszać. Zaiste każda metoda wydaje się dobrą, gdy mamy do czynienia z tak poważnymi przypadkami jak ateizm i bezduszny materializm, nie mniej, jak nas zapewniają autorytety duchowe, metoda ta ma poważniejsze skutki uboczne, niż li tylko marskość wątroby i nie może być rekomendowana.

O ile sobie przypominam, o operacjach bez znieczulenia uzdrawiacza Arigo przeczytałem bardzo dawno temu, w  książkce o filipińskich uzdrawiaczach, w ich jednak przypadkach zaobserwowano próby oszustw, zatem były to historie o mniej lub bardziej wątpliwej wiarygodności. Książka zresztą opisywała również wiele innych dość niecodziennych zjawisk. Jako że byłem bardzo młodym człowiekiem, trudno mi teraz, z pamięci ocenić, na ile autor opisywał realne zdarzenia, a na ile pozwalał sobie na fantazjowanie. Pamiętam jedno, żadne ze zjawisk w niej opisanych nie było bardziej niewiarygodne niż biografia Arigo.

Kolejne moje źródło informacji o tym uzdrawiaczu, pochodzi ze znacznie poważniejszego źródła, wspomina o nim jeden z najwybitniejszych religioznawców XX wieku, Mircea Eliade, w swym dzienniku "Moje życie". Na dwóch stronach opisuje mniej więcej to wszystko, co możemy przeczytać w książce John G. Fullera, Arigo: Surgeon of the Rusty Knife.

Ponieważ opisane fakty są tak niewiarygodne, z góry zaznaczam, że artykuł piszę wyłącznie w oparciu o tą książkę, nie mniej wierzę, tak samo jak Eliade, że wszystko co się w niej opisuje, jak najbardziej miało miejsce, zatem daruję sobie obawy przed kompromitacją intelektualną, i nie zadaję sobie trudu, by przed zamieszczeniem tegoż artykułu zweryfikować te dane. W międzyczasie, po zaznajomieniu się z notatką Eliadego, parę lat temu w internecie wyszukałem ciekawy artykuł, dotyczący tegoż uzdrowiciela. Artykuł generalnie akceptował wszystko to co znajdujemy w książce Fullera, a jedynie zajmował się etycznym aspektem sprawy,  co ciężko chorego obchodzi, jak został wyleczony, skoro został wyleczony, podczas gdy oficjalna medycyna spisała go na straty?

I tu znajduje się wyjaśnienie, tego że nie dbam o dalszą weryfikację, Arigo przyjmował i leczył   dziennie około 300 pacjentów, przez ładnych parę lat, i jak pisze autor, przez pewien czas był jednym z najbardziej sławnych ludzi w Brazylii, konkurując z piłkarzem Pele i prezydentem Brazyli. Juscelino Kubitschek zresztą był jego przyjacielem i zwolennikiem po tym jak Arigo wyleczył mu córkę. I to on, po tym jak Arigo został uwięziony - za nielegalne uprawianie medycyny - uwalnił go aktem łaski. Zatem tak jak pisał Eliade, historia Arigo jest bardzo dobrze udokumentowana, a jego sława w Brazyli jeszcze wzrosła, gdy zespół medyków z USA podjął badania tego zadziwiającego uzdrowiciela.

Lekarze ci już znali sprawę, więc chodziło tu o próbę ewentualnego wyjaśnienia i zrozumienia tego fenomenu w oparciu o wiedzę naukową. W swoim czasie większość tych lekarzy była naocznymi świadkami tych niezwykłych operacji, teraz jednak chcieli podejść do sprawy systematycznie, i na przykład, na ich życzenie Arigo przed zajęciem się danym pacjentem, określał typ schorzenia. Tą informacją wpisywano a następnie utworzono zestaw porównujący jego diagnozy z diagnozami danymi przez lekarza medycyny oficjalnej. Zwykle Arigo tego nie robił ale chętnie współpracował z lekarzami, gdyż tak naprawdę wszystko to było tak samo tajemnicze dla niego jak dla innych.

Przeciętna operacja czy wypisanie recepty trwało mniej niż minutę, i następowało natychmiast po zobaczeniu pacjenta, żadne badania nie miały miejsca. Zatem znów niewyjaśniony fenomen, Arigo poprawnie określał nazwę schorzenia natychmiast po zobaczeniu pacjenta! To jeszcze nic, w porównaniu z faktem, że miał on tylko elementarne wykształcenie i żadnej wiedzy medycznej. Zatem problem nie tylko w tym, że potrafił leczyć, ale skąd miał wiedzę o nazwach chorób i o lekach, które wypisywał, a często były to już albo dość stare leki, albo najnowszej generacji, o których przeciętny Brazylijski lekarz jeszcze nie wiedział. No i dodatkowo, w takich przypadkach moglibyśmy oczekiwać że będzie radził używanie ziół, leków medycyny naturalnej, a jednak był on zdecydowanie za lekami współczesnej farmacji. Raczej wątpliwe jednak czy obecna Big Pharma miałaby z tego jakaś korzyść, gdyż to co przepisywał na konkretne schorzenia, nie tylko było dla obserwujących lekarzy dość niezrozumiałe - kuracje przypisanymi lekami pomagały, ale dlaczego? Co więcej, działało to tylko w przypadku konkretnego pacjenta, któremu Arigo wypisywał receptę, zastosowanie takiego zestawu leków przez innego lekarza przy dokładnie tym samym schorzeniu u innych, nie dawało żadnych pozytywnych rezultatów.

Co akurat mnie uspokaja, bo osobiście nie wierzę że łykanie leków jest dobrym pomysłem na choroby, i jak się wydaje, w tym przypadku działało coś więcej, niż tylko oddziaływanie leków na organizm.

I tu robi się jeszcze ciekawiej. Otóż wiedza Arigo o lekach, jego znajomość chorób, a nawet predylekcja do medykamentów farmaceutycznych jak najbardziej jest do wyjaśnienia, tyle że wyjaśnienie jest tak samo zadziwiające, jak to co wyjaśnia.

Otóż Arigo twierdził że on sam nic nie robi, i że jest rodzajem medium, z którego pomocy korzysta dr Fritz, zmarły w 1911 roku lekarz niemiecki. Co więcej, współdziała z dr Fritzem wieksza grupa zmarłych lekarzy!

Faktycznie podczas operowania, mowa Arigo nabierała silnego niemieckiego akcentu, i na pytania pacjenta z Niemiec, potrafił odpowiedzieć, nie mając żadnej znajomości tego języka.

Ciekawa obserwacja psychologiczna: o ile istnienie ducha doktora wyjaśnia pewne rzeczy, takie jak wiedza medyczna, bynajmniej nie wyjaśnia to szybkości operacji, dokonywanych bez żadnego znieczulenia, jest oczywiste że normalnie nie da się ot tak sobie wsadzić człowiekowi noża pod powiekę, że zdecydowanie mamy tu do czynienia ze zjawiskiem paranormalnym. Ponieważ Arigo specjalizował się właśnie w operacjach oczu, wbrew swojej wiedzy, lekarze podejrzewali, iż jest to jakaś specjalna technika, robiono eksperymenty na szczurach, które bynajmniej nie chciały zachować spokoju typowego dla pacjentów Arigo, co więcej asystentka jednego z lekarzy zaproponowała siebie, jako obiekt eksperymentu. Początkowo lekarz nie chciał się zgodzić, nie mniej w końcu, dla dobra nauki, spróbował. Eksperyment nie trwał dłużej niż sekundę...Pewnym ludziom trudno zaakceptować fakt, że są rzeczy których przy obecnym stanie wiedzy o świadomym ciele, absolutnie nie da się wyjaśnić. Łatwiej im uwierzyć w coś całkowicie niezgodnego z ich bezpośrednią wiedzą - włożenie noża pod powiekę powoduje ból - niż w istnienie ducha zmarłej osoby, co w końcu leży poza zasięgiem ich bezpośredniej wiedzy i specjalizacji.

Choć większość lekarzy starała się zachować neutralność, już nic nie mówiąc o tych lekarzach, którzy skorzystali z pomocy Arigo, jest zrozumiałe że medyczna mafia, która zarezerwowała sobie prawo do leczenia ludzi, przedstawiciele oficjalnego zarządu lekarzy brazylijskich była mu niechętna, i starała się go wyeliminować jako konkurencję. Kłopot polegał na tym, że można było znaleźć miliony świadków, którzy twierdzili iż Arigo im pomógł, i ani jednego, który by twierdził, że odniósł szkody w wyniku leczenia. Było parę przypadków, że Arigo z góry mówił: "nie mogę ci pomóc", jednak w sytuacji gdy decydował się na leczenie, zawsze następowała poprawa zdrowia.

To bynajmniej nie stanowiło przeszkody, przeciwnie pozytywnie zeznania świadków wykorzystano jako dowód: otóż Arigo został oskarżony o praktykowanie medycyny bez zezwolenia.

Pierwsze jego aresztowanie odbyło się w miarę normalnie, i został on po jakimś czasie uwolniony przez swego przyjaciela, prezydenta Brazyli. Gdy Kubitschek przestał piastować urząd, Arigo stracił wpływowego obrońcę, co też skwapliwie wykorzystano ponownie do wytoczenia mu procesu. O ile sędzia Filippe Immesi, przeciwnie do sędziego z pierwszego procesu, był w miarę porządnym człowiekiem, np zadał sobie nawet trud, i osobiście obserwował Arigo podczas operacji, z punktu technicznie prawnego, bez wątpienienia Arigo był winny tego o co go oskarżano: praktykoania medycyny bez uprawnień. Z drugiej jednak strony, wydawało mu się oczywistym absurdem skazywać na więzienie kogoś, kto choć w niekonwencjonalny sposób, nie mniej jednak pomaga ludziom.

Tu warto podkreślić, inaczej niż to co znalazłem na pewnym portalu, autor książki zdecydowanie twierdzi, że Arigo leczył wszystkich za darmo, i że był to fundamentalny warunek jego "współpracy" z tajemniczym doktorem Fritzem. W sumie można by powiedzieć, że jako biznes, nie pokrywał on swych kosztów. Arigo był dość porządnym człowiekiem, ale bynajmniej nie świętym. Problem w tym, że nawet gdyby uważał satysfakcję z pomagania innym, oraz niewątpliwą sławę z racji niezwykłości tej pomocy jako niewystarczające, był motywowany migrenami i ogólnie złym stanem zdrowia, które zniknęły gdy zdecydował się na leczenie.

Nie znam się na prawie, i nie do końca rozumiem dlaczego sędzia nie widział innego wyjścia jak ponowne skazanie Arigo, jedyne co według niego mógł zrobić, to zminimalizować wyrok. Jednak inaczej niż przy pierwszym aresztowaniu, sprawy przybrały nieoczekiwany wyrok. Otóż w wyznaczonym terminie Arigo spokojnie oczekiwał rano na policjantów, ale jakoś nikt nie przychodził. Po dłuższym czasie, zniecierpliwiony oczekiwaniem, udał się na komendę policji. Okazało się że problem leży w tym, iż ani komendant nie ma ochoty na wydanie rozkazu aresztowania, jak też prawdopodobnie nawet gdyby taki rozkaz został wydany, zostałby zignorowany przez podkomendnych. Już podczas pierwszego uwięzienia Arigo był dość popularny w Brazylii, ale przy drugim areszcie był jednym z najbardziej lubianych i popularnych ludzi w Brazyli. Ktoś określił go nawet ósmym cudem świata, i być może miał rację.

Arigo rozwiązał ten problem, wsiadając do prywatnego auta kazał się zawiesić do więzienia, za nim ruszył korowód zwolenników, a na samym końcu auto policjantów, raczej dość wystraszonych, i obawiających się, by gniew tłumu nie obrócił się przeciwko nim.

W więzieniu, zaproponowano mu odbywanie kary w pobliskim hotelu, czego Arigo odmówił. Tak jak i za pierwszym razem, więzienie szybko przekształciło się w przychodnię, gdzie leczył przychodzących doń ludzi. W drzwiach jego celi, cały czas znajdował się klucz, i mógł on gdy tylko chciał, ją opuścić, ale korzystał z tego przywileju jedynie po to by odwiedzić cięższe przypadki.

Po dwóch miesiącach takiego więzienia, decyzją najwyższych władz sądowniczych został uwolniony. (Pierwszy jego pobyt w więzieniu trwał siedem miesięcy).

Arigo zginął w wypadku samochodowym w styczniu 11, 1971 roku, i ta nagła śmierć, byla przez niego przewidziana. Więcej o tym jednym z najbardziej niezwykłych zjawisk paranormalnych w wypisach po angielsku:

Arigo - surgeon of the rusty knife

Author’s Note

In this story, so strange, so incredible, there are undisputed facts, facts that cannot be denied, cannot be altered even by the most obdurate skeptic.

It is an established fact that Ze Arigo, the peasant Brazilian surgeon-healer, could cut through the flesh and viscera with an unclean kitchen- or pocket-knife and there would be no pain, no hemostasis – the tying off of blood vessels – and no need for stitches. It is a fact that he could stop the flow of blood with a sharp verbal command. It is a fact that there would be no ensuing infection, even though no antisepsis was used.

It is a fact that he could write swiftly some of the most sophisticated prescriptions in modern pharmacology, yet he never went beyond third grade and never studied the subject. It is a fact that he could almost instantly make clear, accurate, and confirmable diagnoses or blood pressure readings with scarcely a glance at the patient.

It is a fact that both Brazilian and American doctors have verified Arigo’s healings and have taken explicit color motion pictures of his work and operations. It is a fact that Arigo treated over three hundred patients a day for nearly two decades and never charged for his services.

It is a fact that among his patients were leading executives, statesmen, lawyers, scientists, doctors, aristocrats from many countries, as well as the poor and desolate. It is a fact that Brazil’s former President, Juscelino Kubitschek, the creator of the capital city of Brasília and himself a physician, brought his daughter to Arigo for successful treatment. It is a fact that Arigo brought about medically confirmed cures in cases of cancer and other fatal diseases that had been given up as hopeless by leading doctors and hospitals in some of the most advanced countries in the Western world.

But none of these facts, all carefully brought together and examined, can add up to an explanation. And it is for this reason that this story is so difficult to write. The question keeps repeating itself in my mind: How am I going to write this story so that the reader will believe it – especially when I had so much trouble believing it myself until completing the research in Brazil? 

Czytaj całość →



sobota, 23 marca 2024

Ewagriusz - święty czy heretyk?

 

  Urodził się w Poncie nad Morzem Czarnym, stąd znany jest jako Ewagriusz Pontyjski, zgodnie ze zwy­czajem nadawania świętym przydomków od miejsca pochodzenia. Jest czczony jako święty w Kościele koptyjskim i ormiańskim. Na pustyni egipskiej był niewąt­pliwie największym intelektualistą, właściwie tej miary intelektualistą jedynym. I oczywiście drogę do tej pu­styni miał długą i zawiłą.

  Urodzony w roku 345, Grek z małego prowincjonal­nego miasteczka, miałby mimo niezwykłych zdolności bardzo daleko do centrum wszelkich spraw świeckich i duchownych w Konstantynopolu, gdyby nie traf, że w latach 360—364 św. Bazyli Wielki, późniejszy biskup Cezarei Kapadockiej, a wówczas jeszcze nawet nie ka­płan, prowadził w pobliżu życie pustelnicze. Ewagriusz, jak się zdaje, został wtedy jego uczniem, chociaż nie mnichem. Niewątpliwie poznał także jego przyjaciół i towarzyszy, w tym św. Grzegorza, zwanego dzisiaj Grzegorzem z Nazjanzu. Później, po roku 370, Bazyli wyświęcił jego ojca na tzw. wiejskiego biskupa (chorepi-skopos), samego zaś Ewagriusza na lektora; możliwe, że zabrał go ze sobą do Cezarei na dalszą naukę.

  Po śmierci Bazylego w roku 379 Ewagriusz udał się do Konstantynopola, gdzie Grzegorz, który właśnie został tam biskupem, dał mu święcenia diakonatu. Nowy diakon miał 34 lata, był więc w pełni sił umysłu i du­cha. Szybko zasłynął jako kaznodzieja; były to czasy wciąż jeszcze nie przewalczonych błędów ariańskich, w samej zaś stolicy — zdecydowanej dominacji arian. Wśród ogromnych trudności Grzegorz i jego nadworny (mówiąc dzisiejszym językiem) ekspert teologiczny zaangażowali się całym sercem, w mowie i w piśmie, w obronę wiary w bóstwo Chrystusa. W roku 381 Grze­gorz jako biskup stołecznego miasta i czołowy tamtej­szy obrońca ortodoksji odegrał kluczową rolę w przy­gotowaniach do Pierwszego Soboru Konstantynopoli­tańskiego, a tym samym w dziejach całego Kościoła, dla którego ów sobór miał być jednym z przełomowych momentów. Odejście Grzegorza ze stolicy, chociaż miało miejsce w czasie soboru, nie wywarło wpływu na losy Ewagriusza, który odznaczył się jako teolog podczas obrad i pozostał na dworze następnego biskupa, Nektariusza, w tej samej, co poprzednio, roli. Był więc już niemal u szczytu kariery: miał otwarte wszystkie drzwi, znał wszystkich ówczesnych wpływowych ludzi; jesz­cze trochę, a w zmiennych układach kościelnej polityki byłby zapewne dostał jakąś stolicę biskupią. Nagle, w ro­ku 382, uciekł.

  Decyzja podjęta została we śnie... ale pod przysięgą, której nie śmiał złamać po obudzeniu. W drodze do dalszej kariery przeszkodziła mu kobieta; diakon mógł­by się oczywiście ożenić, ale tu chodziło o mężatkę, i to jedną z pierwszych dam stołecznych, żonę prefekta mia­sta, w której nie najmłodszy już uczony zadurzył się jak chłopiec, może zresztą nadrabiając zaległości z lat chłopięcych. Bieda była w tym, że miał wzajemność i że dama odznaczała się dużą determinacją. Pozostawało więc albo nawiązać romans, albo zniknąć jej z oczu. Ewagriusz nie był tylko teoretykiem, wierzył naprawdę w to, co głosił, sumienie kazało mu wybrać drugą z tych dwu możliwości — więc zniknął. Obudziwszy się ze snu, w którym złożył aniołowi przysięgę ucieczki, spakował potrzebne manatki i poszedł prosto z domu do portu.

  Dotarł do Jerozolimy i tam trafił w dobre ręce: Rufina i znanej już nam Melanii, którzy kierowali wspólno­tą zakonną na Górze Oliwnej. Ucieczka nie rozwiązała jeszcze wszystkiego; znikło niebezpieczeństwo zewnę­trzne, ale wewnętrzne trwało, i to Melania poradziła mu, żeby raz na zawsze oddał Bogu wszystko i został mni­chem. Może niedawny domownik Grzegorza Teologa przypomniał sobie jedną z sentencji swojego mistrza: Całe życie ludzkie jest jak jeden dzień dla tych, których trudy płyną z tęsknoty. A on do Boga tęsknił szczerze i coraz bardziej. Więc zdecydował się na ten krok ostateczny; a chociaż mnichem mógł zostać wszędzie, postanowił także i pod tym względem pójść na całego: powędrował do Egiptu, a stamtąd na pustynię libijską. Powędrował tam zresztą już w habicie, który otrzymał z rąk Mela­nii; podobnie dwanaście wieków później św. Jan od Krzy­ża przyjmie habit od św. Teresy.

  Pierwsze dwa lata spędził w Nitrii, potem zaś prze­niósł się do Cel, gdzie już pozostał do śmierci.

Zamiast uczyć się rzemiosła koszykarskiego, o którym oczywi­ście nie miał nigdy dotychczas pojęcia, zaczął zarabiać na życie przepisywaniem książek. Piszących biegle było na pustyni o wiele mniej niż umiejących czytać; wystar­czy przypomnieć, że w Księdze Starców wymieniony jest tylko jeden przepisywacz, mianowicie Marek, młody uczeń Sylwana w Sketis, gdy powroźników i koszyka­rzy spotykamy dziesiątki. Na pracę przepisywaczy był więc popyt większy od podaży, a była i ta korzyść, że produktu nie trzeba było nosić na targ do miasta — klienci odbierali go sami. Ewagriusz wyznaczył sobie pewną miarę tej pracy, tyle, aby na życie zarobić, i nie więcej. Resztę czasu przeznaczał na modlitwę i studium.

  Za mistrza obrał sobie Makarego z Aleksandrii, podówczas kapłana i zwierzchnika mnichów mieszkają­cych w Celach. Zapewne był to wybór świadomy, a w ta­kim razie Ewagriusz musiał dokonać bardzo realistycz­nego rachunku, co ma, a czego mu brak. Ma: całą pod­budowę myślową, w tym teologiczną (uczeń Grzegorza z Nazjanzu!), ale i monastyczną, zaczerpniętą choćby z pism Bazylego, autora genialnych reguł; umysł sub­telny i wyćwiczony w odróżnianiu ziarna od plewy oraz długoletnią już wprawę w modlitwie i rozwinięte życie wewnętrzne. Brak mu: właśnie tego, czym odznaczył się Makary Aleksandryjczyk: konsekwentnej i surowej ascezy fizycznej, tej zewnętrznej oprawy życia modlitwy. Więc jakkolwiek mógł szukać dla siebie łagodniejszych i bardziej umiarkowanych mistrzów, do których miał równie blisko — także i w tej sprawie poszedł na całego i poddał się temu twardemu postnikowi. Sposób żywie­nia, wyznaczony mu przez Makarego jako kuracja na zmysłowe pokusy, doprowadził u Ewagriusza po kilku latach do całkowitego zastoju procesu trawienia i mu­siał zostać zmodyfikowany: z suchego chleba pozwolo­no mu przejść na surowe jarzyny i wywar ziołowy. Oczywiście, jak wszyscy mnisi, mógł zawsze chodzić po „sło­wo" do każdego starca i wiadomo, że bywał na przykład u Makarego „Egipcjanina"; niemniej rozstrzygające musiało być zdanie jednego mistrza, a tym był dla Ewa­griusza Aleksandryjczyk. Niewątpliwie, to ze szkoły tego ostatniego pochodziły takie zabiegi, jak odpędzanie pokus zmysłowych przez zamrażanie się zimą w wodzie albo walka z pokusą do bluźnierstwa przez wystawienie się na ukąszenia owadów. Ewagriusz stracił tu rozsądną miarę właśnie dlatego, że oczywistej dla siebie mierze nie ufał i czuł potrzebę korygowania jej cudzą. Nieraz zresztą i rozwiązania problemów teologicznych szukał u starców, którzy teologami absolutnie nie byli, a to dlatego, ze chciał do zrozumienia dojść przez upoko­rzenie.

  Niemniej owe „kuracje" to była tylko jedna strona jego życia na pustyni, sensacyjna, ale nie najważniejsza. Jednocześnie ciągła modlitwa, studium i dodatkowy kontakt z Pismem Świętym, jaki dawała mu praca (niewątpliwie przepisywał przede wszystkim biblijne tek­sty), prowadziły go do porządkowania i układania myśli w syntezę doświadczenia monastycznego. Mógł sobie zostać uczniem wyczynowego ascety, nie zaś myśliciela — ale było rzeczą naturalną, że wszyscy, którzy w tam­tejszym kręgu monastycznym odznaczali się skłonno­ścią do myślenia, szybko nawiązali z nim kontakt i za­częli się wokół niego skupiać. Ci, którzy się tą skłonno­ścią nie odznaczali, patrzyli na niego krytycznie, i nieraz, jeśli się podczas jakiegoś wspólnego zebrania odezwał, wypominali mu nadmiar wiedzy. Sam Maka­ry Aleksandryjczyk kiedyś przy takiej okazji dał Ewagriuszowi do zrozumienia, że może lepiej by zrobił, pozostając w ojczyźnie, gdzie dzisiaj byłby już bisku­pem i wielkim przywódcą... Ewagriusz milkł w takich razach pokornie. A biskupem mógł zostać nawet i te­raz; zaproponował mu to aleksandryjski Teofil, ale Ewagriusz nie przyjął. Wymówił się patriarsze kurtu­azyjnym listem i na wszelki wypadek uciekł na jakiś czas, żeby nie być pod ręką,  gdyż zdarzało się na pustyni wyświęcanie kogoś bez uprzedzenia, znienacka, przez nałożenie rąk od tyłu...

  Z wolna tryb jego życia zmieniał się, gdyż kilku bra­ci i uczniów osiadło przy nim na stałe, tworząc wspól­notę, a spoza Cel napływali pragnący go posłuchać lu­dzie, i to takim strumieniem, że w końcu nie miał już ani dnia wolnego. Uczniów przyjmował więc w soboty i niedziele, spędzając nieraz całą noc na głoszeniu im konferencji i odbywaniu indywidualnych rozmów; dla gości miał dni powszednie.

Oczywiście przepisywanie musiał już zarzucić, zresztą niewątpliwie około pięć­dziesiątki także słabnący wzrok nie pozwalał mu na taką pracę. Nie znano jeszcze wtedy szkieł, toteż ludzie starsi do pisania i czytania potrzebowali młodszych od siebie sekretarzy. Wspólnota żyła częściowo z pracy uczniów, a częściowo z jałmużny pielgrzymów. Zapewne przynaj­mniej jeden uczeń, może wielu, zajmował się pisaniem pod dyktando mistrza, gdyż Ewagriusz zaczął wreszcie swoje syntezy myślowe układać w dzieła. Ciekawa to była wspólnota, zważywszy zwłaszcza na środowisko, w którym żyła; jej członkiem był na przykład Palladiusz, człowiek od dziecka wykształcony, późniejszy znany historyk i biskup. Jemu to zawdzięczamy większość wia­domości o Ewagriuszu.

  Tu przy okazji warto zauważyć, że chociaż ruch monastyczny zaczął się w środowisku bynajmniej nie intelektualnym — a miał i takich przedstawicieli, któ­rzy na działalność umysłu ludzkiego patrzyli wręcz wro­go — to jednak swoim duchowym bogactwem pociągał także intelektualistów, i to tak bardzo, że większość tak zwanych Wielkich Ojców Kościoła, czy to greckich, czy łacińskich, przeszła przez monastyczną formację. Byli to: Bazyli, Jan Chryzostom, Grzegorz z Nazjanzu, Hie­ronim, Augustyn, Grzegorz Wielki... niemal wszyscy ci, których teologia miała karmić i wiarę, i pobożność chrze­ścijańską przez dalsze wieki.

  Pisma, które Ewagriusz dyktował na pustyni, nie na­leżały w zasadzie do teologicznych, raczej do moralistycznych i ascetycznych: dotyczyły życia modlitwy oraz wszystkiego, co się z tym wiąże, a więc przykazań Bo­żych, ascezy, zwyczajów monastycznych... Jednak żaden z tych tematów nie był osadzony w próżni ani nie mógł być uprawiany w oderwaniu od dogmatu: na przykład komentarz Ewagriusza do Modlitwy Pańskiej opiera się na teologii Trójcy Świętej. Każdy temat jest przedstawiony u niego na szerokim tle doktrynalnym; wzorem i mistrzem był dla Ewagriusza, jak pamiętamy, Grze­gorz z Nazjanzu, a także wielce przez Grzegorza ceniony Orygenes (przypomnijmy: zmarły w roku 254 teolog aleksandryjski). Co może najważniejsze, Ewagriusz pod­jął praktyczną, doświadczalną psychologię wypracowa­ną przez Ojców Pustyni, usystematyzował ją, zaopatrzył w podstawy doktrynalne i, jako pierwszy, dał wykład tego, co dziś nazywamy teologią mistyczną, włącznie z podziałem drogi duchowej na trzy fazy (oczyszcze­nie, oświecenie, zjednoczenie). Kasjan musiał go znać i czerpie z niego pełnymi rękami, chociaż nie podaje jego imienia; z Kasjana z kolei czerpią myśl Ewagriusza wszy­scy mistrzowie zachodni, nic o tym nie wiedząc.

  Rozmiar jego pisemnej spuścizny zadziwia, jeżeli zważyć, że Ewagriusz spędził na pustyni tylko szesna­ście lat; umarł w wieku lat pięćdziesięciu czterech, 6 stycznia 399 roku, tuż po Komunii przyjętej z okazji święta. Umarł w samą porę... Właśnie zaczął się w Palestynie i w Egipcie spór o prawowierność Orygenesa; spór, w którym po obu stronach doszło do głosu mnó­stwo względów politycznych oraz mnóstwo prywatnych animozji, a także wiedzy teologicznej... delikatnie mó­wiąc, nierównej. Zacietrzewienie było tak wielkie, że niektóre z najtęższych ówczesnych umysłów straciły chęć do myślenia, niektórzy zaś z najświątobliwszych mężów rzucili się do walki z bronią w ręku. Straszny byłby zapewne w tym wirze los człowieka, który zacho­wałby jasność myśli i opanowanie.

  Gorzką ironią bowiem napawa fakt, że święci mężo­wie stanęli przeciw nauce Orygenesa nie z powodu nie­których jego błędnych tez, ale z powodu tego, co głosił akurat jak najbardziej prawowiernie: on i rozczytani w nim teologowie tacy jak właśnie Ewagriusz. Poszło o powszechny w Egipcie antropomorfizm, czyli wyobra­żanie sobie Boga jako posiadającego ciało, oczywiście podobne do ludzkiego; chyba jeszcze i dzisiaj ludzie, u których wyobraźnia działa silniej niż myślenie, po ci­chu żywią takie przekonanie, chociaż nas od samego początku katechizacji uczono, że Bóg jest duchem. Egip­scy pustelnicy katechizmu nigdy się nie uczyli, toteż antropomorfizm był wśród nich rozpowszechniony. Kasjan przytacza epizod ze starcem imieniem Serapion, który — kiedy mu wreszcie dowiedziono, że Bóg nie jest cielesny — umiał z tego wywnioskować tylko tyle, że w ogóle Go nie ma... Teologowie z kręgu Ewagriusza, usiłujący szerzyć rozsądną doktrynę, traktowani byli przez współbraci z rosnącym oburzeniem, a winą za ich „bezbożność" obarczono Orygenesa. Patriarcha Teofil wdał się w ten spór, opowiadając się najpierw po stronie autentycznej wiary i potępiając antropomorfizm w liście pasterskim, wydanym na Epifanię 399 lub 401 roku. Kiedy jednak w reakcji na ten list tłum mnichów antropomorfistów ruszył na Aleksandrię z argumentami do dyskusji w rękach, Teofil postąpił zgodnie ze swą naturą dyplomaty: przyjąć antropomorfizmu oczywi­ście nie mógł, bo ośmieszyłby się na cały Kościół, ale dla uspokojenia mnichów potępił Orygenesa, „orygenistów" zaś ekskomunikował i zaczął prześladować. Później jeszcze wykorzystał całą sprawę do politycz­nych rozgrywek.

  Ewagriusz już nie żył, ale jako „przywódca orygenistów" został pośmiertnie potępiony z taką siłą, że wie­lu ludzi, którzy nie odróżniali Orygenesa od szczotki do butów, uważało za stosowne żegnać się ze zgrozy na sam dźwięk Ewagriuszowego imienia. Jego dzieła jedni niszczyli, inni nadal przepisywali, ale najchętniej poda­jąc je za prace innych autorów. Pamięć o nim trwała wśród uczniów, którzy z tego powodu bywali podej­rzewani o herezję. Czciły go tylko niektóre Kościoły odłączone od Rzymu. Kiedy ponownie przypomniano sobie o rzeczywistych błędach Orygenesa, potępiono go za nie powtórnie, i Ewagriusza razem z nim. Później nastąpiło wiele wieków całkowitego zapomnienia. I do­piero w naszych czasach ludzie przytomni zabrali się do zbadania, o co właściwie chodziło Orygenesowi w III wieku oraz jego krytykom w wiekach IV V, a przy okazji także i Ewagriuszowi. Zaczęto zbierać teksty tego ostatniego, których do dziś jeszcze nie mamy wszyst­kich, a znajduje się je w przekładach ormiańskich, per­skich, syryjskich... albo po grecku, ale wśród pism na przykład Nila z Ancyry czy innych autorów o nigdy nie zakwestionowanej prawowierności, skąd trzeba je wydobywać i identyfikować drogą mozolnej analizy. I do­piero pomału zaczynamy odkrywać, kogośmy mieli.

  A wszystko dlatego, że się kiedyś w głowach zapali­ło. Orygenes nie mógł w III wieku formułować tez w ta­kiej terminologii teologicznej, jaka się ustaliła dopiero w wieku IV, Ewagriusz zaś, który może nie zawsze umiał odróżnić w tezach Orygenesowych luźne domysły od pewnej już i dopracowanej nauki Kościoła, zasługiwał co najwyżej na wydanie z przypisami, nie na potępie­nie. A w każdym razie na pewno nie zasługiwał na to, żeby zapomnieć, jak żarliwie, całym sercem i całym umysłem miłował Boga i jak stał w obronie prawdy. Trze­ba było wielu wieków, żebyśmy zaczęli przyznawać (a i to z początku niechętnie), że nawet błędnowierca może być święty. A cóż dopiero, jeśli to błędnowierstwo wcale nie jest takie pewne...

Twarze Ojców Pustyni
Siostra Borkowska
Wydawnictwo Tyniec 

piątek, 22 marca 2024

Trudność nie polega na tym, aby być dobrym, ale na tym, by być dobrym w warunkach, jakie życie na nas nakłada

 


Przekartkowałem wczoraj tom „myśli” Franęois Rostanda, z przedmową jakiegoś księdza. Styl, gatunek, zwroty - wszystko wziął od ojca*, ale co do treści jest jego dokładnym przeciwieństwem. To, co ojciec niszczył, syn odbudowuje; wątpliwości tamtego ten zastępuje pewnikami. Potomek, nie mogąc posunąć się dalej od rodziciela, zmienił kierunek, przeszedł tę samą drogę, ale wstecz, odczytał ojca na wspak. Wszystko, co ten ostatni zwalczał, tamten wysławia, wyolbrzymia. Gwoli prawdy trzeba dodać, że u ojca podstawą dla negacji była trwoga, nadmierna, niemal rozdygotana przenikliwość. Możliwa też jeszcze była modlitwa. Ale już w następnym pokoleniu.
Cioran - Zeszyty 1957-1972

* Jean Rostand:

Pisząc zdanie, nie jesteśmy w stanie przewidzieć tego, co w nim odkryjemy, gdy je przeczytany powtórnie.

Dobry gust nie może obejść się bez pewnej ascezy.

Gdyby było wiadomo, po się pisze, byłoby wiadomo, po co się żyje. Pisanie jest funkcją biologiczną, w której uczestniczą wszystkie instynktowne składniki istnienia.

Starzenie się jest tym szybsze, im osobnik jest młodszy. Najwolniej starzeje się starzec.

Śmierc - jedyna rzecz wieksza od słowa, które ją oznacza.

Trudność nie polega na tym, aby być dobrym, ale na tym, by być dobrym w warunkach, jakie życie na nas nakłada.

Wypisane z drugiego tomu Notatników Anny Kamieńskiej 1937 - 1979

Pani Anna była poetką, według Ważyka najlepszą katolicką poetką na świecie. Czyta się przyjemnie, nie mniej albo Pani Anna była żydówką albo była zdecydowanie filosemityczna. Nawet studiowała hebrajski. W oparciu o to wciągnąłem na listę czytelniczą książkę Tadeusza Zielińskiego, Ateny czy Jerozolima, którą to książkę poetką określiła jako antysemicką. Dobra rekomendacja, trzeba sprawdzić.

Nawet najbardziej inteligentni i światli żydzi są ślepi na negatywny wpływ swych współplemieńców na społeczeństwo na którym, niestety można użyć tego słowa, pasożytują. I tak, Lec pisze, że po paru kieliszkach, wypływa z Polaka antysemita. I na tym kończy aforyzm. Jednak jeżeli nawet skłonności Polaków do wódki nie da się zanegować, to być może Polacy jakąś kulturę i godność mają, i nie odpowiada im picie na ulicy?

Stare żydowskie powiedzonko: kamienice nasze, ulice wasze.

W Polsce za mało żydów by zrobili tu z Polakami to samo co z Palestyńczykami, ale do przejęcia kontroli władzy w kraju, aż tylu żydów nie trzeba. Paru chłopców z Banku Centralnego, kontrola nad mediami i zamiast wyżynać głupich gojów osobiście, można ich zachęcić do walki, z innymi gojami, oczywiście.

Można argumentować, że w jednym mają rację, goje są głupie i można nimi manipulować jak się chce. Ale kierunek polityki nigdy nie wychodził z mas, które jako takie, zawsze bezrefleksyjne będą podążać za przywódcami. Tu nic nie da się zrobić. Jedyne co ewentualnie można było zrobić to niedopuszczenie żydów do jakiegokolwiek wpływu na społeczeństwo. Teraz jest już za późno, trzeba się przede wszystkim starać o tak zwane zbawienie duszy. Świat coraz bardziej pogrąża się w moralnym bagnie. (Patrz tytuł)

niedziela, 17 marca 2024

Środki i cele


Cywilizacje są dziełem ludzi, którzy wyznaczają człowiekowi cel zaświatowy.
Ich niszczenie jest dziełem ludzi, którzy wyznaczają mu cel doczesny.

Brak wahań, jeżeli chodzi o nasze cele, jest najpewniejszym sposobem zlikwidowania subtelności naszej inteligencji i niuansów naszej wrażliwości, które stanowią największy smak życia.

Gdy wahają się odpowiedzialni za cele, a jednocześnie działają odpowiedzialni za środki, wtedy środki stają się celami, i ludzkość ma tylko jeden cel: gromadzenie środków.

Środki są dziełem ludzkiej inteligencji, a cele - generalnie - ludzkiej głupoty.

Stawiając przed sobą praktyczne cele, kończymy, idąc pod ramię z bliźnim, którego nie chcielibyśmy dotknąć nawet nogą.

Nauki polityczne pozostaną zredukowane do niespójnego katalogu wypadków historycznych dopóty, dopóki nie pojawi się aksjologia, która wyznaczy im cele, i biologia polityczna, która dostarczy im środki.

Człowiek, będąc przestrzenią gnozeologiczną zarówno dla nauk o środkach, jak i nauk o celach, jest ontologicznym punktem przecięcia się obu rodzajów nauki.

Jeżeli rodzaj intencji otwiera bramy posiadłości, to tylko gatunek celu otwiera drzwi sanktuarium.

Kto sławi jakiś cel, powołując się na autorytet nauki, albo jest ignorantem albo oszustem.

Celem indywidualności jest realizacja samej siebie.
Sprowadzić ten cel do zwykłej, charakterystycznej dla człowieka realizacji, to fundamentalnie go znieważyć.

Krótkość życia nie trapi nas, kiedy zamiast stawiać przed sobą cele, wyznaczamy sobie kierunki.

Zasada celowości czyni rzeczy niewytłumaczalnymi. Jej brak czyni rzeczy niezrozumiałymi.

Ponieważ metody nauk o środkach zawiodły w naukach o celach, człowiek współczesny zdecydował, że nauki o celach nie istnieją.
W ten sposób człowiek oddał się automatycznemu pomnażaniu środków, kierowanemu jedynie przez jego apetyty.

Wolność jest środkiem, nie celem. Kto bierze ją za cel, nie wie, co robić, kiedy ją zdobywa.
[Wolność od "ja", czy od siebie samego, jako cel, eliminuje tą obiekcję]

Każdy cel inny niż Bóg hańbi nas.

Jeżeli człowiek jest jedynym celem człowieka, to z tej relacji rodzi się czcza wzajemność - jak wzajemne odzwierciedlanie się dwóch pustych luster.

Norma etyczna zabrania nam postrzegać ludzi jako środki, a człowieka jako cel.

Historia pokazuje nie nieskuteczność działań, lecz czczość celów.

Życie zawsze okazuje się zwykłym przygotowaniem do życia.
Nasze cele zawsze przekształcają się w środki.

Wyższą klasą społeczną jest ta, dla której działalność ekonomiczna jest środkiem, a średnią ta, dla której jest celem.
Mieszczanin nie chce być bogaty - on chce być bogatszy.

Im bardziej niejasny cel, tym łatwiej w jego imieniu usprawiedliwić jakiekolwiek działania.
Utopia ma najlepszy klimat do dokonania rzezi.

Nicolas Gomez Davila
Scholia do tekstu implicite
Tłumaczenie
Krzysztof Urbanek
Furta Sacra

piątek, 15 marca 2024

Rola mistyki w ogólnej ekonomii ży­cia


Mistyka jest do życia niezbędna. Żyć, działać, myśleć, manipulować pojęciami i, najzwyczajniej, obracać się śród rzeczy, śród zdarzeń, mogę tylko dzięki temu, że w pew­ nych chwilach byłem „tam”, poza światem pojęć, rzeczy, zdarzeń i „stamtąd” zaczerpnąłem sił, których zapasem mogę trwać „tu”, po „tej” stronie. Dla człowieka za­ nurzonego w swych codziennych sprawach praktycznych orzeźwieniem i pokrzepieniem może być wspomnienie o przyjacielu, myśl o ukochanej kobiecie, odczytanie pięk­ nej stronicy ulubionego poety: takim orzeźwieniem i po­ krzepieniem, ale na skalę o wiele większą, jest myśl o sferze mistycznej dla tego, kto się krząta i biedzi śród tych wszystkich tu empiryczności. I to nie jest tylko  w s p o ­m n i e n i e: człowiek wie, że to całe miotanie się tam i sam po tej scence nie jest jego życia słowem ostatnim, że istnieje ratunek i że odpowiednim wysiłkiem można się „tam ” przebić z powrotem. Wtedy wszystko się staje sensowne, przez wszystko prześwieca to inne, wszystko nabiera cech głębokiego, niewyczerpanego symbolu. — Tyle ci, którzy mają doświadczenie mistyczne. Ale to jeszcze nie wszystko.

Ci, którzy go nigdy nie mieli, żyją, myślą, działają i czują z łaski tych, którym ono jest znane. Tylko dzięki temu uczony specjalista znieść może odcięcie od ożywczej syn­ tezy i od szerokiej intelektualnej przestrzeni, tylko dzięki temu polityk może wytrwać na swej szachownicy chytrości, tylko dzięki temu „szary pracownik” może znaleźć pocieszenie w żałosnej myśli o „spełnianiu swych obowiąz­ków”, — tylko dzięki temu, powiadam, że tam daleko, na innych zgoła krańcach świata ludzkiego, mistyk z a  n i c h  i  d l a  n i c h  dotarł gdzie indziej, rozbił ściany, w których życie się dusi. Nikt się od tego influksu nie uchyli, i sam młody Russell nie byłby mógł tak bezkarnie wgryzać się w swe antynomie, gdyby za jego plecami nie stał mistyk i nie ratował od śmierci w matematyce czystej. To nie dowcip ani złośliwość: mistyczne sposoby myślenia, roz­proszone w świadomości zbiorowej, a w minimalnych, nie uświadomionych dawkach obecne i w Russellu, i w po­lityku, i w specjaliście, działają jako tonicum i odtrutka i chronią od unicestwienia.

Elzenberg
Kłopot z istnieniem

czwartek, 14 marca 2024

Mentalność demokratyczna

 DEMOKRACJA

W epokach arystokratycznych to, co ma wartość, nie ma ceny; w czasach demokratycznych to, co nie ma ceny, nie ma wartości.

W ustrojach demokratycznych, w których egalitaryzm nie dopuszcza do tego, by podziw uzdrowił ranę, zadaną naszej duszy przez cudzą wyższość, pleni się zazdrość.
Zazdrość jest podłym demokratycznym substytutem czci.

Jednostce o usposobieniu reakcyjnym wszystko jedno, czy w społeczeństwie zajmuje miejsce na górze, po środku czy na dole.
Jednostkę o charakterze demokratycznym obraża nie bycie na górze.

Od skłonności do demokracji, z którą każdy człowiek się rodzi, wybawia go tylko chrzest inteligencji.

Demokracja nie zauważa różnicy między prawdami i błędami, poprzestając na rozpoznaniu opinii popularnych i opinii niepopularnych.

Ten kto mówi prawdę - dopóki nie traktują go poważnie - może żyć jakiś czas w ustroju demokratycznym.
Potem - cykuta.

Słowem "demokracja" określamy nie tyle fakt polityczny, ile metafizyczną perwersję.

Gdzie reguły prawne są jedynie aktualnie obowiązujące, tam zasady etyczne kończą również jako jedynie aktualnie obowiązujące.
Demokracja demoralizuje samą moralność.

Sentymentalizm, dobroduszność, filantropia to inkubatory wielkich demokratycznych rzezi.

Demokrata studiuje badania opinii publicznej jak święte pisma.

Demokracja, gdyby nie była maską bluźnierstwa, byłaby głupim żartem.

Mylić się jest rzeczą ludzką, kłamać - demokratyczną.

W czasach demokratycznych aż roi się od nietykalnych tematów.
Rasa, choroby, klimat okazują się substancjami żrącymi.
Haniebne jest to, co może implikować, że ludzkość nie jest causa sui.

Miłość do ludu jest powołaniem arystokraty. Demokrata kocha lud tylko podczas kampanii wyborczej.

Im poważniejsze są problemy, tym większa liczba nieudaczników, których demokracja powołuje do ich rozwiązania.

Smutek i niepokój w obliczu zmierzchu cywilizacji to reakcyjna przypadłość.
Demokrata nie może ubolewać nad zanikiem tego, czego nie zna.

Demokratyczny historyk naucza, że demokracja zabija tylko dlatego, że jej ofiary ją do tego zmuszają.

Demokratyczne instytucje są próbą zinstytucjonalizowania tego czego nie da się zinstytucjonalizowanać.

W demokracji politycy są kondensatorami głupoty.

Prawowitość władzy zależy nie od jej pochodzenia, lecz od jej celów.
Władzy wolno wszystko, o ile jej źródła ja legitymują - jak naucza demokrata.

Demokrata szanuje wyłącznie tą opinię, którą pochwala liczny chór.

Demokratyczne rzezie stanowią część logiki systemu.
Dawne rzezie - nielogiczności człowieka.

Wyborcza strategia demokraty ma za podstawę pogardliwe pojęcie "człowieka", zupełnie sprzeczne z tym pochlebnym pojęciem, które demokrata szerzy w swoich dyskursach.

Prawdziwy demokrata, kiedy większość go pokona powinien nie tylko uznać się za zwyciężonego, lecz także wyznać, że nie miał racji.

Demokrata przypuszcza, że - aby zachować własną godność - należy lekceważyć cudzą wielkość.

Taktyczna głupota człowieka z ambicjami narażona jest na niebezpieczeństwo stania się autentyczną głupotą.
Umysł starego demokraty zawiera wyłącznie idee potrzebne do przemówienia wyborczego.

Demokratycznemu społeczeństwu wystarczy - w najlepszym razie - zabezpieczenie wspólnego życia.
Społeczeństwa arystokratyczne natomiast wznoszą na ludzkim podłożu pałac ceremonii i rytuałów, by wyedukować człowieka.

Dla demokraty wolność polega nie na możliwości powiedzenia wszystkiego, co demokrata myśli, lecz na braku konieczności myślenia wszystkiego, co demokrata mówi.

Jeżeli opinia publiczna opuści demokratę, pozostaje mu tylko jęczeć.

W poszukiwaniu równości demokrata przykłada miarkę do ludzkości, aby obciąć to co wystaje: głowę.
Dekapitowanie jest centralnym rytuałem demokratycznej mszy.

Demokracja, ogłosiwszy dogmat o pierworodnej niewinności, wnoskuje, że winny zbrodni jest nie zawistny morderca, lecz ofiara, która wzbudziła jego zawiść.

Demokracja w czasach pokoju nie ma bardziej żarliwego zwolennika niż głupiec, a w czasach rewolucji - bardziej żarliwego współpracownika niż szaleniec.

Demokracja jest jedynym ustrojem politycznym ustanowionym rozmyślnie po to , aby pogwałcić prawo do zbrojnego oporu.

Demokracja nie powierza władzy temu, kto nie złoży jej hołdu przez poświęcenie swego sumienia i smaku.

Demokratę oburza, że jego ofiary się oburzają.

Demokracja toleruje jedynie dwie partie: rzecznika głupich idei, i obrońcę plugawych pragnień.

Podstawowy postulat demokracji: prawo jest sumieniem obywatela.

Demokratyczny polityk aprobuje nie te idee, w które wierzy, lecz te, które uważa za zwycięskie.

To czego żaden pochlebca nie odważa się powiedzieć despocie, demokrata mówi ludowi.

Trzeba ukrywać każde szlachetne uczucie.
Aby nie drażnić demokraty.

Jednostka, która ma autentyczne powołanie, jest reakcjonistą. Niezależnie od wyznawanych poglądów.
Demokrtą jest natomiast ten, który oczekuje że to otoczenie wyznaczy mu cele.

Demokracja jest ustrojem politycznym, w którym obywatel powierza interesy publiczne ludziom, którym nigdy nie powierzyłby swych interesów prywatnych.

"Anarchia feudalna" jest przezwskiem, którym demokratyczny terroryzm zniesławia jedyny okres wolności, jaki znają dzieje.

Przeniewierstwo i łapownictwo są ostatnimi bastionami wolności w czasach demokratycznych.

Biurokracja jest jednym z tych środków demokracji, które przekształcają się w jej cele.

W czasach demokratycznych każda wyższość spędza czas, usprawiedliwiając się.

W ustrojach demokratycznych "patriotą" jest ten, który żyje z państwa, "egoistą" zaś ten, z którego żyje państwo.

Mrowienie się robaków w zwłokach społeczeństwa jest objawem zdrowia - według demokraty.

Kłótnia między demokratycznymi sektami odciąga je na jakiś czas od demontowania społeczeństwa.

Demokrata za swoje błędy obwinia społeczeństwo.
My jesteśmy wdzięczni przypadkowi za nasze sukcesy.

Demokraci dzielą się na tych, którzy uważają, że zepsucie jest uleczalne, i na tych, którzy zaprzeczają, jakoby istniało.

Demokracie nie wystarcza, że szanujemy to, co chce zrobić ze swoim życiem, dodatkowo wymaga, byśmy szanowali to, co chce zrobić z naszym.

Kiedy demokracie wda się gangrena w palec, jedyne co mu przychodzi do głowy, to żądanie wprowadzenia prawa, nakazującego amputację wszystkich dłoni.

Lud nie jest z konieczności pospolity.
Nawet w demokracji.
Natomiast klasy wyższe w demokracji są wulgarne z konieczności, gdyż gdyby ich członkowie tacy nie byli, nie awansowali by w tym ustroju.

Demoktatyczny polityk, nauczony sprzedawania się wyborcom, nabiera nawyku sprzedawania się każdemu, kto wygra licytację.

Ofiary, nad którymi demokratyczny historyk wylewa łzy, zazwyczaj są zarzniętymi katami.

Demokratyczne trybunały sprawiają, że drży oskarżony, a nie - winny.

Demokrata nie uważa, że jego krytycy się mylą; uważa, że bluźnią.

Demokraci opisują przeszłość, która nigdy nie istniała, i przewidują przyszłość, która nigdy się nie zrealizuje.

Wolność drukowania jest pierwszym żądaniem rodzącej się demokracji i pierwszą ofiarą demokracji dojrzałej.

Demokracja kanonizuje wyłącznie organizatorów rzezi.

Na oko demokraty, kto się nie upadla, jest podejrzany.

Demokratyczny polityk zawsze się sprzedaje.
Bogatym za gotówkę.
Biednym - na raty.

To, co demokrata nazywa "człowiekiem", jest tylko widmową projekcją jego pychy.

Według demokraty mieć rację, to krzyczeć w najliczniejszym chórze.

Demokrata - wobec ogromu katastrof, które wywołuje - pociesza się szlachetnością planu.

Sztukę donosicielstwa praktykuje się w sposób doskonały wyłącznie w czasach czystej demokracji.

Demokrata łatwiej wybacza zniewagę niż uprzejmość.

Idee demokraty są bardziej znośne niż jego maniery.

W czasach demokratycznych ludzkość oscyluje pomiędzy pedagogiką krwawą i pedagogiką głupią.

Demokracja buduje totalitaryzm za pomocą liberalnych narzędzi.

Liberalny klimat demokratyczny zmiękcza umysł i czyni go gąbczastym.

Starożytni w historycznym lub mitycznym bohaterze, w Aleksandrze lub w Achillesie, widzieli model życia ludzkiego. Wielki człowiek był paradygmatyczny, a jego istnienie - przykładowe.
Natomiast patronem demokraty jest człowiek pospolity.
Demokratyczny wzorzec bezwzględnie musi być pozbawiony jakichkolwiek cechy godnej podziwu.

Demoktatyczny rządzący nie może przyjąć jakiegoś rozwiązania dopóty, dopóki nie uzyska entuzjastycznego poparcia tych, którzy nigdy nie zrozumieją problemu.

Obecny antropolog, pod surowym spojrzeniem demokratów, przebiera nogami po różnicach etnicznych tak szybko jak po rozżarzonych węglach.

Od dwóch wieków demokracja najpierw skazuje reakcjonistę na wygnanie, a następnie potępia go za wyemigrowanie.

Wśród ułomności demokracji trzeba wymienić brak możliwości zajęcia w niej jakiegokolwiek stanowiska, którego by się nie pożądało.

Historia starożytna jest zwierciadłem grzechów demokracji, historia nowożytna - zwierciadłem jej zbrodni.

Demokrata zmienia metodę w naukach humanistycznych wtedy, gdy jakiś wniosek go niepokoi.

W demokratycznej teorii "lud" znaczy populus; w demokratycznej praktyce - plebs.

Trzeba powtarzać aż do znudzenia: istotą demokracji jest przekonanie o suwerenności ludzkiej woli.

W demokracji popularność rządzącego jest wprost proporcjonalna do jego prymitywizmu.

Demokracja tyranizuje zwykle po przez władzę sądowniczą.

WYBORY

Nas, przeciwników wyborów powszechnych, nie przestaje dziwić entuzjazm, jaki budzi w ludziach wybór garści niezdatnych przez kupę niekompetentnych.

Wśród wybranych w głosowaniu powszechnym godni szacunku są tylko imbecyle - człowiek inteligentny bowiem, by zostać wybrany, musi kłamać.

Aby przekształcić ideę "umowy społecznej" w tezę wybitnie demokratyczną, potrzeba sofizmatu wyborów.
W rzeczywistości tam, gdzie się zakłada, że większość jest ekwiwalentem całości, idea konsensusu wyradza się w totalitarny przymus.

Powszechne głosowanie, będące w XIX wieku narzędziem radykalizmu społecznego, w XX wieku staje się - jak to przewidział Tocqueville - mechanizmem konserwującym.

Powszechne wybory służą nie temu, by zwyciężały interesy większości, lecz temu, by większość wierzyła, że zwyciężyły jej interesy.

Głupie odmiany despotyzmu, gdy eksploatują lud - aby go rozerwać - wybierają walki cyrkowe, podczas gdy przebiegły despotyzm woli walki wyborcze.

Znajdowanie się na łasce ludowego kaprysu dzięki powszechnym wyborom jest tym, co liberalizm nazywa gwarancją wolności.

Nasze społeczeństwo nalega na wybieranie swoich rządzących, by przypadek urodzenia lub kaprys monarchy niespodziewanie nie przekazały władzy inteligentnemu człowiekowi.

Miłość do ubóstwa jest chrześcijańska, ale schlebianie ubogiemu jest zwykłą techniką wyborczego werbunku.

Przeważająca większość ludzi sądzi że wybiera, podczas gdy jest przymuszana.

Wystarczy, że inteligentny polityk uzna, że idea jest wyborczo skuteczna, aby można było mieć pewność, iż idea jest błędna.

Rewolucje budzą strach, kampanie wyborcze - obrzydzenie.

Parlamenty wybierane w wyniku powszechnych wyborów, najpierw tracą prestiż moralny, a następnie - znacznie polityczne.

Liczba głosów oddanych na rządzącego jest miarą nie jego prawowitości, lecz jego mierności.

Lud wierzy, że triumfuje, kiedy wybiera tych, którzy podzielają jego idee, podczas gdy realnie triumfowałby tylko wtedy, gdyby wybierał tych, którzy nie podzielają jego idei.

Podczas gdy demokratyczny wyborca decyduje o cudzym losie, o jego losie już zdecydował biurokrata.

Podczas demokratycznych wyborów decyduje się, kogo można legalnie prześladować.

Im większy jest demokratyczny kraj, tym bardziej mierni muszą być jego rządzący - są wybierani przez większą liczbę ludzi.

Obecne wybory powszechne są mniej absurdalne niż kiedyś - nie dlatego, że większość jest bardziej światła, ale dlatego, że mniejszości są bardziej ciemne.

Możliwość oszukania wyborcy zwieksza się wraz z liczbą wyborców.

Intelektualna wulgarność przyciąga wyborców - jak muchy.

Żaden polityk nie może powiedzieć prawdy tam, gdzie elektorat słucha z uwagą.

INTELIGENCJA WIĘKSZOŚCI

Choć jest powszechnie wiadome, że nie ma takiego głupiego poglądu, który nie miałby swoich męczenników i nie pociągał za sobą ofiar, liczba zwolenników doktryny niepokoi naiwnego.
Tak jakby psychologiczny fakt głupoty był logicznymi kryterium prawdy.

Bycie oklaskiwanym daje zadowolenie, ale jest niepokojące.

Ogół odżywia się intelektualnie wyłącznie odpadkami.

Ogół nie wchłania idei dopóty nie zostaną one przepuszczone przez pospolite umysły.

Liczba zwolenników danego kultu nie ma znaczenia dopóty, dopóki czczą oni rytualnie.
Natomiast kiedy czczą, osadzając, lepiej wielbić jakieś opuszczone bóstwo.

Istnieje co najmniej jeden praktyczny sposób, by dowiedzieć się, czy jakaś idea jest rozumna: wystarczy sprawdzić, czy jest ona niepopularna.

Głupie idee, aby skłonić nas do ich przyjęcia, powołują się na liczną publiczność, która je pochwala.

Nicolas Gomez Davila
Scholia do tekstu implicite
tłumaczenie Krzysztof Urbanek
Wydawnictwo Furta Sacra

***

Ale jeżeli spytamy czy większość ludzi ma rację aprobując to co aprobuje i nie aprobując tego czego nie aprobuje, nauki te będą milczeć. Odpowiedź oczywiście jest prosta, gdy osobiście aprobuję to co aprobuje większość, powiem że większość ma rację, ale jeżeli nie aprobuję tego, powiem że większość się myli. Ale naukowa metoda eliminuje jednostkę z zasady i dla nauk humanistycznych człowiek w swojej esencji jest fenomenem kolektywnym czy socjologicznym. Dla tych nauk, konsekwentnie ja jako jednostka w ogóle nie istnieję, w najlepszym razie jestem częścią generalnie zgodnej opinii.

Ale postawa Sartre'a jest symptomatyczna dla generalnej nieadekwatności współczesnej europejskiej myśli – poglądu, że większość ma rację, że prawda jest do zadecydowania przez apel do skrzynki wyborczej. Przeczytałem gdzieś, że w jednym z krajów komunistycznych, zostało zadecydowane przez podniesienie ręki, że anioły nie istnieją.

Nanavira Thera o etyce →


środa, 6 marca 2024

Monastycyzm w Etiopii


Ktokolwiek podróżował po Etiopii i podziwiał szczyty tamtejszych gór — w języku etiopskim [Mowa o klasycznym, literackim i liturgicznym języku etiop­skim zwanym gyyz. We współczesnym, urzędowym języku amharskim klasztor określa się słowem gedam. Dla ułatwienia lektury oryginalna pisownia wyrażeń etiopskich oraz nazw własnych tu i w całym tomie została uproszczona do transkrypcji fonetycznej, podobnie jak to czy­nią A. bartnicki i J. mantel-niećko w Historii Etiopii (wyd. 2 popr. i zmień., Warszawa 1987), nadal będącej najobszerniejszym polskoję­zycznym kompendium dziejów Etiopii. Tam też Czytelnik znajdzie pomocny słownik terminologiczny, bibliografię oraz indeks nazw oso­bowych i drugi nazw geograficznych i etnicznych - przyp. red.] debr oznacza za­równo „górę", jak i „klasztor" — widział na niektórych z nich typowy element krajobrazu: wielkie kępy otacza­jących je drzew, które bardzo często tworzą ogrodzenie sanktuariów, różnych budowli i mniszych osiedli. Po­dróżnik może zadać sobie zatem pytanie, czym są owe kępy drzew oraz co oznaczały i znaczą nadal tamte bu­dowle w życiu Etiopczyków, nie tylko w sensie geogra­ficznym. Etiopskie przysłowie mówi: „klasztor bez drzew jest jak doktor bez brody", dlatego niektóre regiony Etio­pii zawdzięczają swój charakterystyczny krajobraz właś­nie drzewom porastającym górskie szczyty dla podtrzy­mania istnienia monasterów.

Kto zaś śledził wydarzenia zachodzące w Etiopii lub też interesował się jej historią, mógł pytać z kolei, jaki udział w rozwoju kulturalnym, historycznym i religijnym tego kraju miał monastycyzm, pojawiający się nieustan­nie w relacjach z wydarzeń, które składają się na wielo­wiekową historię Etiopii, począwszy od IV stulecia po Chr. aż po dzień dzisiejszy [Od publikacji niniejszego referatu w 1958 roku w życiu spo­łecznym i eklezjalnym Etiopii dokonały się burzliwe przemiany. Re­wolucja w roku 1974, upadek cesarza Hajle Syllasie I i rządy wojsko­wego Komitetu (Derg) pociągnęły za sobą zmianę sytuacji Kościo­ła, który w kolejnych latach poddawany był represjom i krwawym prześladowaniom. W 1976 roku został aresztowany, a następnie za­mordowany patriarcha Teofil. Przeprowadzono nacjonalizację dóbr kościelnych, wiele świątyń zostało zamkniętych lub zniszczonych, zlikwidowano kolegium teologiczne w Addis Abebie, a kler przymu­szono do pracy w państwowych zakładach i szkołach. W tym okresie władze komunistyczne ingerowały głęboko w obsadzanie funkcji ko­ścielnych. Wraz ze schyłkiem rządów rewolucyjnego Dergu w 1991 roku Etiopia weszła w fazę powolnej demokratyzacji, naznaczonej jednak konfliktami zbrojnymi z Erytreą i Somalią. Chociaż Kon­stytucja Federalnej Demokratycznej Republiki Etiopii z roku 1994 wprowadziła zasadę rozdziału Kościoła i państwa (art. 27), to jednak Kościół etiopski, niezmiennie cieszy się wśród Etiopczyków ogrom­nym autorytetem i wywiera znaczący wpływ na życie społeczeństwa — przyp. red.].

Ktokolwiek wreszcie był tu w Rzymie i na drzwiach bazyliki św. Piotra, jednego z najbardziej czczonych miejsc chrześcijaństwa, oglądał płaskorzeźbę dłuta Filareta, jed­nego z najsławniejszych rzeźbiarzy włoskiego Odrodze­nia, przedstawiającą scenę przybycia mnichów koptyjskich i etiopskich na sobór we Florencji w roku 1441, ponownie mógł zadać sobie pytanie, czym dokładnie był monastycyzm etiopski i jakie jest znaczenie jego ducho­wości w historii Kościołów chrześcijańskiego Wschodu. Są to bardzo złożone pytania, na które oczywiście nie sposób udzielić odpowiedzi podczas tak z konieczności krótkiego wykładu; są to trudne pytania z dwóch na­stępujących powodów: po pierwsze o żadnym z krajów Wschodu nie podawano tak wielu błędnych informacji, jak o Etiopii; mówiono o niej ustami osób mniej lub bar­dziej interesownych albo mniej lub bardziej motywowa­nych próżnością, które wypaczały fakty, przedstawiając je w świetle dalekim od prawdy.

Początki takiego sposobu zainteresowania monastycyzmem etiopskim wiążą się z bardzo starą opowieś­cią, jak to w roku 1453 w Mediolanie pewien człowiek przedstawił się księciu Francesco Sforzy jako mnich etiopski, kanonik św. Augustyna i rektor klasztoru św. Augustyna z Saby. Dziś wiemy z całą pewnością, że człowiek ten był kimś zupełnie innym. Ponadto mo­żemy wymienić tych, którzy na początku wieku XVI w Rzymie i we Florencji podawali się za zakonników żyjących według reguły św. Dominika i pochodzących z dominikańskiego klasztoru Debre Halleluja w połu­dniowym Tigraj. Klasztor ten w rzeczywistości został założony w XIV wieku przez słynnego mnicha tygryjskiego, o imieniu Samuel z Debre Halleluja. Idąc da­lej, widzimy tych, którzy w połowie XVI wieku przy­bywali do sławnego klasztoru w Melk w Dolnej Austrii, mówiąc, że żyją zgodnie z regułą tamtego monasteru. Ograniczam się tylko do wieku XVI, ale mógłbym mno­żyć także późniejsze przykłady fałszowania prawdy, na­wet z bardzo niedalekiej przeszłości.

Ponadto wspomnieć należy drugą trudność. Tak na­prawdę, mimo wszystkich badań prowadzonych zwłasz­cza w ubiegłym stuleciu, na temat historii Kościoła etiopskiego wiemy stosunkowo niewiele. Znamy ją słabo, ponieważ przez długi okres po wznowieniu badań etiopistycznych w Europie, co było zasługą Augusta Dillmanna w Niemczech i Ignazio Guidiego we Włoszech, uwaga etiopistów skupiała się głównie na tym, co w li­teraturze etiopskiej zachowało się z tłumaczeń tekstów chrześcijaństwa wschodniego, których nie mamy już w innych językach. Zresztą doprowadziło to do intere­sujących odkryć [Dziedzictwo patrystyczne w literaturze etiopskiej omawia M. starowieyski, [w:] SWPW, koi. 64-68. Nawet w ostatnich latach włoski etiopista A. Bausi informował o nowych odkryciach w klasztorach w Erytrei, m.in. kodeksu zawierającego nieznaną do­tychczas antologię starożytnych tekstów prawnych, liturgicznych i homilii patrystycznych]. Następnie, a to za przyczyną zwłasz­cza rzymskiej szkoły etiopistów, takich jak Ignazio Guidi i Carlo Conti Rossini, zainteresowania skupiły się na właściwej historii Etiopii. Oczywiście, jednak praca ta siłą rzeczy nie mogła mieć innego charakteru jak tylko wstępny. W związku z tym część już wydanych materia­łów należy raz jeszcze gruntownie i krytycznie przestu­diować, przede wszystkim z punktu widzenia historii reli­gii. Poza tym istnieje bardzo wiele niezbadanych nowych materiałów i informacji, które znajdują się w biblio­tekach europejskich i w wielu klasztorach etiopskich [Na początku lat siedemdziesiątych prace rozpoczął monu­mentalny wspólny projekt Etiopskiego Kościoła Narodowego oraz Hill Monastic Manuscript Library (HMML) z siedzibą na Uniwer­sytecie św. Jana w Collegeville (Minessota), którego gospodarzami są benedyktyni. Projekt otrzymał nazwę „Ethiopian Manuscript Microfilm Library" (EMML), a jego celem jest archiwizacja w po­staci mikrofilmów rękopisów należących do Kościoła etiopskiego, przechowywanych w różnych klasztorach lub też pozostających w rękach prywatnych, dla zachowania tego bezcennego dziedzictwa oraz jego uprzystępnienia badaczom na całym świecie. Dotychczas skatalogowano około 9 tyś. kodeksów, kolejne 5 tyś. oczekuje na opracowanie. Wiele z tych rękopisów zostało już także zdigitalizowanych, a katalogi udostępniono w internecie]. Mój obecny wykład uwzględnia niniejsze trudności.

Jak zatem wygląda obecna sytuacja? Hierarchicznie wszystkie klasztory w Etiopii uznają za swego przełożo­nego opata Debre Libanos, wielkiego monasteru w Szeua na północ od Addis Abeby, który to opat nosi tytuł yczegie i obecnie jest zwierzchnikiem uznawa­nym przez cały monastycyzm etiopski. Yczegie jest mni­chem etiopskim, odpowiedzialnym przede wszystkim za klasztor Debre Libanos i siłą rzeczy, zważywszy na fakt, że w Debre Libanos znajduje się katedra Tekle Hajmanota, czczonego świętego założyciela monastycyzmu w Szeua, yczegie sprawuje także jurysdykcję nad całym klerem za­konnym w Etiopii.

Ale obok yczegie zwierzchnikiem całego kleru świe­ckiego jest metropolita, którym jeszcze dwa lata temu, po bardzo długich wiekach od początku chrześcijaństwa etiopskiego, był mnich egipski nominowany i wyświęcany przez patriarchę koptyjskiego z Aleksandrii [Ostatnim egipskim metropolitą Etiopii był abune Cyryl V. Po jego śmierci w 1951 roku po raz pierwszy na metropolitę Etio­pii konsekrowano rodowitego Etiopczyka, yczegie Gebre Gijorgis, który przyjął imię Bazylego I. W roku 1956 Kościół Etiopski stał się autokefaliczny, a abune Bazyli został patriarchą. Po jego śmier­ci w 1970 roku urząd ten sprawował abune Teofil, który jednak został aresztowany w roku 1976, a trzy lata później zamordowa­ny w więzieniu. Władze rewolucyjne wymusiły wówczas elekcję abune Tekle Hajmanota, która jednak nie została uznana przez Kościoły pozostające w jedności. Z kolei w 1988 wybrano rów­nie spolegliwego wobec reżimu biskupa Gonderu, Merkurego, który z tej racji został złożony z urzędu w roku 1991. Od 1992 zwierzchnikiem Etiopskiego Kościoła jest abune Paweł. Po prokla­macji niepodległości przez Erytreę w roku 1993 tamtejszy Kościół zyskał odrębną strukturę, a od 1998 także cieszy się autokefalią - przyp. red.]. Po długich dyskusjach i negocjacjach toczących się od roku 1926, po śmierci metropolity Mateusza uzyskano od patriarchatu Aleksandrii pierwsze nominacje biskupów etiopskich. Podlegali oni jeszcze jurysdykcji metropolity, którym był Egipcjanin. Wreszcie w roku 1954 osiągnięto porozu­mienie między rządem etiopskim i patriarchatem koptyjskim dotyczące mianowania biskupa Etiopczyka na me­tropolitę Etiopii, którego jednak konsekruje i formalnie mianuje patriarcha koptyjski.

Mamy zatem na czele Kościoła i monastycyzmu etiop­skiego dwóch dostojników, którzy pełnią odrębne funk­cje: jeden wobec kleru zakonnego, drugi wobec całego Kościoła etiopskiego. W sytuacji gdy zwierzchnikiem monastycyzmu był rodowity Etiopczyk zaś metropolitą cudzoziemiec mianowany przez patriarchę egipskiego, obie te funkcje na przestrzeni wieków miały często­kroć znaczenie względne. Doprowadziło to do sytuacji szczególnie delikatnej, jeśli chodzi o relacje monastycy­zmu i jurysdykcji metropolity: sytuacji delikatnej, która kształtowała się historycznie przez wieki i której różne konsekwencje zobaczymy.

Aktualne rozmieszczenie klasztorów w Etiopii jest nierównomierne. Większość z nich znajduje się w Etio­pii północnej oraz w Erytrei, a wśród nich zauważamy zwłaszcza klasztor Debre Bizen, który od XIV wieku miał niezwykle duże znaczenie.

Co do reszty, w Etiopii centralnej, w Godżam, głów­nym klasztorem jest Debre Dirna (czyli „Góra Kalwaria"), który także miał bardzo duże znaczenie ze względu na swą szkołę, a dla nas jest interesujący z powodu szczegól­nego sposobu wymowy nadanego starożytnemu językowi etiopskiemu (gyyz), będącemu językiem liturgicznym. W Szeua znajduje się serce monastycyzmu etiopskiego, to znaczy klasztor Debre Libanos i wszystkie pozostałe klasztory zebrane wokół niego, o czym powiemy później, oraz piękny i samotny klasztor Zyquala założony przez świętego Gebre Menfes Qyddus na szczycie góry o tej samej nazwie w pobliżu malowniczego jeziorka o charakterze alpejskim. W krajach położonych bardziej na południe nie ma starych klasztorów ani klasztorów za­kładanych ex novo. Jedynym ważnym klasztorem, o któ­rym warto wspomnieć, jest klasztor Debre Wegeg na gó­rze Asebot, na drodze między Addis Abebą i Dire Daua, który powstał w miejscu starego klasztoru zniszczonego podczas najazdów muzułmańskich.

Mówiąc o monasterach, miałem na myśli w szczegól­ności klasztory męskie, ale w Etiopii mamy także żeńskie wspólnoty religijne. Niekiedy znajdują się one w osob­nych budynkach w obrębie rozległych murów najwięk­szych klasztorów, jak Debre Libanos w Szeua, gdzie mie­ści się także klasztor żeński z matką przełożoną i z siostrą odpowiedzialną za administrację (zaopatrzenie), lecz po­łożony na terenie Debre Libanos i podlegający jurysdyk­cji opata klasztoru męskiego.

Niektóre wspólnoty żeńskie według świadectw histo­rycznych znajdowały się w innej sytuacji: tak jak to miało miejsce w przypadku klasztoru św. Michała, założonego przez świętą Krystos Semra na wyspie Guangut na jezio­rze Tana, gdzie zgromadzenie było w całości żeńskie, lecz podlegało jurysdykcji mnicha, ojca duchowego matki przełożonej, który mieszkał wraz ze swym sekretarzem w celi odizolowanej od klasztoru. Jeszcze inna sytuacja, znana nam także tylko ze źródeł historycznych, gdyż -jak się zdaje - obecnie nie ma już ona miejsca, była w in­nym klasztorze na północy kraju w Debsan, w regionie Enfraz (na wschód od jeziora Tana), gdzie z kolei obie wspólnoty były połączone i podlegały jednej jurysdykcji w obrębie tego samego monasteru. [[Klasztor ten znany był także jako Debre San i miał być założony przez św. abba Gebre Ijesus wkrótce po śmierci jego duchowego mistrza, św. Eustacjusza (1352). Za panowania cesarza Susynjosa (XVII wiek) obszar ten stał się ostoją katolicyzmu, a swoją rezydencję miał tu jezuicki patriarcha Alfonso Mendes]

Sytuację tę w szczególny sposób objaśniają Dzieje św. Gebre Ijesus, ale - jak mówiłem - zupełnie już zanikła. Natomiast można tu przywołać jeszcze Statuty wspólnot jerozolimskich, w których od roku 1340 ustanawia się rozdział miejsca przeznaczonego dla wspólnoty żeńskiej od wspólnoty męskiej.

Obecnie opaci klasztorów są mianowani przez ce­sarza. [Oczywiście po upadku monarchii w Etiopii sytuacja ta nie ma już miejsca. Dziś pełną władzę nad klasztorami sprawują odpowiedni zwierzchnicy eklezjalni, zazwyczaj są to biskupi miejsca, w zależno­ści od charakteru i tradycji monasteru. Najważniejsze z nich podle­gają yczegie. Ponadto do erygowania nowego klasztoru wymaga się akceptacji patriarchy oraz rady monastycznej (gubae)] Ogólnie rzecz biorąc, to mianowanie przez suwerena odbywa się na podstawie wskazań kapituły poszczególnych klasztorów, lecz wskazania te można także pominąć. Mamy w historii kilka przykładów bezpośred­niej interwencji władzy suwerena w sprawie odwołania lub mianowania opatów największych klasztorów.

Wejście na drogę życia monastycznego wiąże się oczywiście z nowicjatem, który - jak wynika z posiada­nych przez nas dokumentów - bywa często bardzo długi i może trwać dziewięć lub dziesięć lat, o czym świadczą przykłady, które znajdujemy w dokumentach klasztor­nych oraz żywoty świętych, które posiadamy. Po okresie nowicjatu mnich otrzymuje rodzaj szkaplerza i kaptura, który można by nazwać turbanem, w którym jednak wstęgi zamiast być ułożone w poprzek, zawiązuje się w ten sposób, że jedna nakłada się na drugą. [Strój mnichów etiopskich, szczególnie eremitów, jest niezwy­kle prosty i ubogi, często też niewiele różni się od tradycyjnego stroju etiopskich wieśniaków. W swej nieokreślonej różnorodności odbiega zatem od ujednoliconego ubioru różnych zakonów w tradycji euro­pejskiej. Przeważnie składa się z długiej sukni, rodzaju tuniki w ko­lorze czarnym, białym lub żółtym, przepasanej sznurem lub skórza­nym pasem, na którą lokalnym zwyczajem zarzuca się długą chustę zwaną gabbi. Podobnie jak inni duchowni mnisi noszą też proste nakrycie głowy (kufija); niektórzy eklezjastycy, zwłaszcza w związku z uroczystą liturgią, zaplatają opisany już wcześniej turban. Często posługują się także długim kijem, służącym również za oparcie pod­czas liturgii (meqomia). Wielu mnichów nosi przy sobie drewniany różaniec, a każdy kapłan obowiązkowo mały krzyż, metalowy lub drewniany, którym udziela błogosławieństwa wszystkim o to proszą­cym] W klasz­torach wyróżniają się ponadto ci, którzy otrzymali spo­śród święceń tylko diakonat (a jest ich bardzo wielu, gdyż tylko mniejszość tych, którzy żyli w klasztorach, ma pełne święcenia), a następnie mnisi wyświęceni na kapłanów i profesi. Ci ostatni w niektórych dokumentach nazywani są „świętymi" i posiadają szczególną władzę w zarządzaniu klasztorem, np. w kapitułach klasztornych wprawdzie uczestniczą wszyscy, ale tylko owi „święci" mają prawo uczestniczyć w dyskusji na temat szczególnie wrażliwych kwestii, m.in. w sprawie wyzna­czania przełożonego klasztoru.

Jak zatem wygląda obecna sytuacja? Hierarchicznie wszystkie klasztory w Etiopii uznają za swego przełożo­nego opata Debre Libanos, wielkiego monasteru w Szeua na północ od Addis Abeby, który to opat nosi tytuł yczegie i obecnie jest zwierzchnikiem uznawa­nym przez cały monastycyzm etiopski. Yczegie jest mni­chem etiopskim, odpowiedzialnym przede wszystkim za klasztor Debre Libanos i siłą rzeczy, zważywszy na fakt, że w Debre Libanos znajduje się katedra Tekle Hajmanota, czczonego świętego założyciela monastycyzmu w Szeua, yczegie sprawuje także jurysdykcję nad całym klerem za­konnym w Etiopii.

Ale obok yczegie zwierzchnikiem całego kleru świe­ckiego jest metropolita, którym jeszcze dwa lata temu, po bardzo długich wiekach od początku chrześcijaństwa etiopskiego, był mnich egipski nominowany i wyświęcany przez patriarchę koptyjskiego z Aleksandrii [Ostatnim egipskim metropolitą Etiopii był abune Cyryl V. Po jego śmierci w 1951 roku po raz pierwszy na metropolitę Etio­pii konsekrowano rodowitego Etiopczyka, yczegie Gebre Gijorgis, który przyjął imię Bazylego I. W roku 1956 Kościół Etiopski stał się autokefaliczny, a abune Bazyli został patriarchą. Po jego śmier­ci w 1970 roku urząd ten sprawował abune Teofil, który jednak został aresztowany w roku 1976, a trzy lata później zamordowa­ny w więzieniu. Władze rewolucyjne wymusiły wówczas elekcję abune Tekle Hajmanota, która jednak nie została uznana przez Kościoły pozostające w jedności. Z kolei w 1988 wybrano rów­nie spolegliwego wobec reżimu biskupa Gonderu, Merkurego, który z tej racji został złożony z urzędu w roku 1991. Od 1992 zwierzchnikiem Etiopskiego Kościoła jest abune Paweł. Po prokla­macji niepodległości przez Erytreę w roku 1993 tamtejszy Kościół zyskał odrębną strukturę, a od 1998 także cieszy się autokefalią - przyp. red.]. Po długich dyskusjach i negocjacjach toczących się od roku 1926, po śmierci metropolity Mateusza uzyskano od patriarchatu Aleksandrii pierwsze nominacje biskupów etiopskich. Podlegali oni jeszcze jurysdykcji metropolity, którym był Egipcjanin. Wreszcie w roku 1954 osiągnięto porozu­mienie między rządem etiopskim i patriarchatem koptyjskim dotyczące mianowania biskupa Etiopczyka na me­tropolitę Etiopii, którego jednak konsekruje i formalnie mianuje patriarcha koptyjski.

Mamy zatem na czele Kościoła i monastycyzmu etiop­skiego dwóch dostojników, którzy pełnią odrębne funk­cje: jeden wobec kleru zakonnego, drugi wobec całego Kościoła etiopskiego. W sytuacji gdy zwierzchnikiem monastycyzmu był rodowity Etiopczyk zaś metropolitą cudzoziemiec mianowany przez patriarchę egipskiego, obie te funkcje na przestrzeni wieków miały często­kroć znaczenie względne. Doprowadziło to do sytuacji szczególnie delikatnej, jeśli chodzi o relacje monastycy­zmu i jurysdykcji metropolity: sytuacji delikatnej, która kształtowała się historycznie przez wieki i której różne konsekwencje zobaczymy.

Aktualne rozmieszczenie klasztorów w Etiopii jest nierównomierne. Większość z nich znajduje się w Etio­pii północnej oraz w Erytrei, a wśród nich zauważamy zwłaszcza klasztor Debre Bizen, który od XIV wieku miał niezwykle duże znaczenie.

Co do reszty, w Etiopii centralnej, w Godżam, głów­nym klasztorem jest Debre Dirna (czyli „Góra Kalwaria"), który także miał bardzo duże znaczenie ze względu na swą szkołę, a dla nas jest interesujący z powodu szczegól­nego sposobu wymowy nadanego starożytnemu językowi etiopskiemu (gyyz), będącemu językiem liturgicznym. W Szeua znajduje się serce monastycyzmu etiopskiego, to znaczy klasztor Debre Libanos i wszystkie pozostałe klasztory zebrane wokół niego, o czym powiemy później, oraz piękny i samotny klasztor Zyquala założony przez świętego Gebre Menfes Qyddus na szczycie góry o tej samej nazwie w pobliżu malowniczego jeziorka o charakterze alpejskim. W krajach położonych bardziej na południe nie ma starych klasztorów ani klasztorów za­kładanych ex novo. Jedynym ważnym klasztorem, o któ­rym warto wspomnieć, jest klasztor Debre Wegeg na gó­rze Asebot, na drodze między Addis Abebą i Dire Daua, który powstał w miejscu starego klasztoru zniszczonego podczas najazdów muzułmańskich.

Mówiąc o monasterach, miałem na myśli w szczegól­ności klasztory męskie, ale w Etiopii mamy także żeńskie wspólnoty religijne. Niekiedy znajdują się one w osob­nych budynkach w obrębie rozległych murów najwięk­szych klasztorów, jak Debre Libanos w Szeua, gdzie mie­ści się także klasztor żeński z matką przełożoną i z siostrą odpowiedzialną za administrację (zaopatrzenie), lecz po­łożony na terenie Debre Libanos i podlegający jurysdyk­cji opata klasztoru męskiego.

Niektóre wspólnoty żeńskie według świadectw histo­rycznych znajdowały się w innej sytuacji: tak jak to miało miejsce w przypadku klasztoru św. Michała, założonego przez świętą Krystos Semra na wyspie Guangut na jezio­rze Tana, gdzie zgromadzenie było w całości żeńskie, lecz podlegało jurysdykcji mnicha, ojca duchowego matki przełożonej, który mieszkał wraz ze swym sekretarzem w celi odizolowanej od klasztoru. Jeszcze inna sytuacja, znana nam także tylko ze źródeł historycznych, gdyż -jak się zdaje - obecnie nie ma już ona miejsca, była w in­nym klasztorze na północy kraju w Debsan, w regionie Enfraz (na wschód od jeziora Tana), gdzie z kolei obie wspólnoty były połączone i podlegały jednej jurysdykcji w obrębie tego samego monasteru. [[Klasztor ten znany był także jako Debre San i miał być założony przez św. abba Gebre Ijesus wkrótce po śmierci jego duchowego mistrza, św. Eustacjusza (1352). Za panowania cesarza Susynjosa (XVII wiek) obszar ten stał się ostoją katolicyzmu, a swoją rezydencję miał tu jezuicki patriarcha Alfonso Mendes]

Sytuację tę w szczególny sposób objaśniają Dzieje św. Gebre Ijesus, ale - jak mówiłem - zupełnie już zanikła. Natomiast można tu przywołać jeszcze Statuty wspólnot jerozolimskich, w których od roku 1340 ustanawia się rozdział miejsca przeznaczonego dla wspólnoty żeńskiej od wspólnoty męskiej.

Obecnie opaci klasztorów są mianowani przez ce­sarza. [Oczywiście po upadku monarchii w Etiopii sytuacja ta nie ma już miejsca. Dziś pełną władzę nad klasztorami sprawują odpowiedni zwierzchnicy eklezjalni, zazwyczaj są to biskupi miejsca, w zależno­ści od charakteru i tradycji monasteru. Najważniejsze z nich podle­gają yczegie. Ponadto do erygowania nowego klasztoru wymaga się akceptacji patriarchy oraz rady monastycznej (gubae)] Ogólnie rzecz biorąc, to mianowanie przez suwerena odbywa się na podstawie wskazań kapituły poszczególnych klasztorów, lecz wskazania te można także pominąć. Mamy w historii kilka przykładów bezpośred­niej interwencji władzy suwerena w sprawie odwołania lub mianowania opatów największych klasztorów.

Wejście na drogę życia monastycznego wiąże się oczywiście z nowicjatem, który - jak wynika z posiada­nych przez nas dokumentów - bywa często bardzo długi i może trwać dziewięć lub dziesięć lat, o czym świadczą przykłady, które znajdujemy w dokumentach klasztor­nych oraz żywoty świętych, które posiadamy. Po okresie nowicjatu mnich otrzymuje rodzaj szkaplerza i kaptura, który można by nazwać turbanem, w którym jednak wstęgi zamiast być ułożone w poprzek, zawiązuje się w ten sposób, że jedna nakłada się na drugą. [Strój mnichów etiopskich, szczególnie eremitów, jest niezwy­kle prosty i ubogi, często też niewiele różni się od tradycyjnego stroju etiopskich wieśniaków. W swej nieokreślonej różnorodności odbiega zatem od ujednoliconego ubioru różnych zakonów w tradycji euro­pejskiej. Przeważnie składa się z długiej sukni, rodzaju tuniki w ko­lorze czarnym, białym lub żółtym, przepasanej sznurem lub skórza­nym pasem, na którą lokalnym zwyczajem zarzuca się długą chustę zwaną gabbi. Podobnie jak inni duchowni mnisi noszą też proste nakrycie głowy (kufija); niektórzy eklezjastycy, zwłaszcza w związku z uroczystą liturgią, zaplatają opisany już wcześniej turban. Często posługują się także długim kijem, służącym również za oparcie pod­czas liturgii (meqomia). Wielu mnichów nosi przy sobie drewniany różaniec, a każdy kapłan obowiązkowo mały krzyż, metalowy lub drewniany, którym udziela błogosławieństwa wszystkim o to proszą­cym] W klasz­torach wyróżniają się ponadto ci, którzy otrzymali spo­śród święceń tylko diakonat (a jest ich bardzo wielu, gdyż tylko mniejszość tych, którzy żyli w klasztorach, ma pełne święcenia), a następnie mnisi wyświęceni na kapłanów i profesi. Ci ostatni w niektórych dokumentach nazywani są „świętymi" i posiadają szczególną władzę w zarządzaniu klasztorem, np. w kapitułach klasztornych wprawdzie uczestniczą wszyscy, ale tylko owi „święci" mają prawo uczestniczyć w dyskusji na temat szczególnie wrażliwych kwestii, m.in. w sprawie wyzna­czania przełożonego klasztoru.

Obecnie, pozostając przy tematyce duchowości, mo­glibyśmy zapytać, jak to możliwe, że ów ascetyzm powodowany zewnętrznymi ograniczeniami fizycznego oporu nic miał w Etiopii odpowiednika w postaci jakiejś tenden­cji mistycznej. W tym, co się odnosi do dawnej Etiopii, rzeczywiście nie można mówić o szczególnym nastawie­niu mistycznym. Może to zależeć od samego tempera­mentu Etiopczyków, którzy są bardziej racjonalni niż uczuciowi, racjonalni w sposób bardzo wyszukany i elegancki, przez co są mniej podatni na porywy uczuć, które leżą u podstaw mistycyzmu.

W żywotach świętych, gdzie objawienia przedsta­wione zostały w formie wizji, jakie święci Etiopczycy miewali w okresach najsurowszej ascezy, możemy zaobserwować, że wizje te tak naprawdę ograniczają się do obrazowego przedstawienia problemów teologicznych, ukazanych w sposób plastyczny w formie widzenia, lecz nie są one przepełnione gorącym uczuciem na tyle, aby siła miłości przesłoniła przenikliwość umysłu.

Takie intelektualne nastawienie monastycyzmu etiopskiego wyjaśnia także, dlaczego w gruncie rzeczy w niektórych okresach swej historii był on szczególnie nara­żony i zagrożony — jak wynika z badań prowadzonych w ostatnich latach — przez tendencje gnostyckie.

Ja sam zidentyfikowałem zbiór pism o prawdopodobnie gnostyckim charakterze, pochodzących już z XIV wieku, a może nawet starszych. Ostatnio też odkryliśmy, że inna sekta o tendencjach gnostyckich, mianowicie mikaelitów, którą zwalczano w XV wieku, przetrwała do XVI. Swego czasu odnalazłem dokumenty przedstawiające jej doktrynę i wkrótce je opublikuję. [Doktryna etiopskich mikaelitów wyrażała się głównie w podkreśle­niu całkowitej niepoznawalności Boga i słabości poznawczej ludzkie­go umysłu. Pojawiały się w niej także wątki kosmologii nacechowanej prawie manichejskim pesymizmem, nauki o udziale aniołów w dzie­le stworzenia człowieka, o ich duchowym upadku oraz przemożnym i raczej negatywnym wpływie na ludzkie losy] Zrozu­miałe jest, że także rozmieszczenie geograficzne klaszto­rów, bardzo często rozproszonych w odległych i trudno dostępnych regionach płaskowyżu ułatwiało zachowa­nie odbiegających od normy doktryn, nieakceptowa­nych przez Kościół etiopski i przekazywanych w poszcze­gólnych klasztorach przez dziesięciolecia, jeśli nie przez wieki. Stało się tak na przykład w klasztorze Gunde Gundie w Agame, bastionie doktryny stefanitów.

Taka zachowawcza postawa, do której zmuszały oko­liczności miejsca i czasu, wyjaśnia także rezerwę, z jaką monastycyzm traktował wszelkie nowości dotyczące za­równo reorganizacji Kościoła etiopskiego, jak i zmian, które w nim zachodziły.

Obecnie, choćby przez krótką chwilę, zatrzymajmy się nad innym zagadnieniem, to jest nad obowiązkami wewnątrz samych wspólnot. Są one różne. W niektórych monasterach, jak na przykład w klasztorze w Zegie (Zage), usytuowanym w wieku XVII na malowniczym półwy­spie- na południowym brzegu jeziora Tana, jego założyciel Betre Marjam narzucił jako podstawową regułę bliską benedyktynom: „Uprawiaj ziemię i nie próżnuj"! I faktycznie zakonnicy z Zegie od początku istnienia klasztoru zajmowali się karczowaniem półwyspu, który był wtedy porośnięty leśnymi nieużytkami, a przede wszystkim zaczęli uprawiać kawę, która do dziś jest elementem charakterystycznym i bogactwem tego regionu.

Praca sezonowa zakonników na roli w zajęciach klasz­tornych służy, jak mówi Reguła, do tego, aby nie próż­nować. Zresztą, ogólnie rzecz biorąc, zakonnicy musieli wykonywać wszystkie posługi w klasztorze, takie jak sprzątanie, zaopatrzenie, czerpanie wody, itp. Stąd w widu klasztorach zakonnicy zazwyczaj podzieleni są na siedem grup według siedmiu dni tygodnia, tak by na swej zmianie odpowiednia grupa z danego dnia dbała o różne posługi. To samo dotyczy czytania podczas zgromadzenia mnichów, a więc ogólnie rzecz biorąc - czytania z dziejów świętego założyciela klasztoru, czy też założyciela grupy klasztorów, do której dany monaster należy, które analogicznie odbywa się na zmianę w każdy dzień tygodnia.

Innym rodzajem służby w klasztorze, który ma po­ważny wymiar, o czym świadczą specjalne zapisy we wszystkich omawianych przeze mnie regułach, są sprawy związane z gościnnością.

W kraju takim, jak Etiopia, gdzie normalną rzeczą było, że pielgrzymi i karawany prosiły klasztory o goś­cinę, przy przedłużających się postojach i licznych prze­jazdach pojawiało się niełatwe pytanie, czy i kogo klasztor może gościć, jak długo może trwać taki pobyt, niejedno­krotnie przekraczający granice miłosierdzia, oraz w jaki sposób klasztor powinien zaopatrzyć gości w żywność, przynajmniej na pierwszy etap dalszej podróży. Wszyst­kie te kwestie, pozornie drugorzędne, rozwiązywane były w oparciu o specjalne reguły, o których już wspomina­łem, zawsze jednak z miłością, nawet jeśli należało chro­nić klasztor przed wygórowanymi roszczeniami gości.

W niektórych Żywotach znajdujemy ponadto prze­pisy dotyczące posiłków. Na przykład jedna z reguł monasteru w Zegie mówi, że jeśli jakiś mnich wychodzi na zewnątrz, nie może stołować się u innych. Zatem jeśli w czasie swej podróży miał gościć w domu ludzi świec­kich, należało zaopatrzyć go w osobny wikt, tak aby nie jadł razem z innymi. Jest to reguła bardzo surowo prze­strzegana, od której dyspensować nie może nawet przeło­żony klasztoru.

Po krótkim zarysowaniu wewnętrznej sytuacji monastycyzmu w Etiopii powiedzmy kilka słów na temat jego historii, właśnie w tym celu, aby wyjaśnić racje dla których zaistniała omawiana przeze mnie sytuacja. Nie mamy bezpośrednich świadectw zakładania klasztorów w najdawniejszym okresie chrześcijaństwa etiopskiego, które zaczyna się w IV wieku po Chrystusie. Wiemy jed­nak, że podobnie jak królestwo Etiopii powstało w re­gionach północnych [Chodzi o królestwo aksumskie, którego prapoczątki sięgają nawet VII wieku przed Chr., zaś dynamiczny rozwój przypada na początek chrześcijańskiej ery], tak też i monastycyzm etiopski na północy miał swoje pierwsze ośrodki. Najważniejszym monasterem w tej epoce był klasztor Debre Libanos w Szimezanna, w Erytrei, ale nie dysponujemy pew­nymi dokumentami na temat jego istnienia, starszymi niż akta feudalne zawarte w rejestrach klasztoru, które pochodzą z początków XIII wieku. Sam klasztor De­bre Libanos w Szimezanna (zwany też Ynda Abba Meta) był niewątpliwie dużo starszy. Innego, starszego jeszcze świadectwa dostarcza słynny klasztor na północy, miano­wicie Debre Damo, gdzie znajduje się sławny drewniany sufit wyłożony płaskorzeźbami, który datuje się najpóź­niej na X wiek po Chr.. Następnie mamy klasztor Debre Bizen, obecnie najważniejszy z monasterów północnych, o którym wzmiankuje się w szczególności dopiero w XIV stuleciu, oraz wspomniany już klasztor Gunde Gundie, położony w surowym regionie na obrzeżach Agame.

Monastery te, podobnie jak klasztory w środko­wej i południowej części Etiopii, były ze sobą połączone w grupy, ponieważ każdy fundator mógł upoważniać wła­snych mnichów do zakładania nowych klasztorów w po­bliżu oraz w regionach bardziej odległych od rodzimego klasztoru. W ten sposób powstały różne grupy historycz­nie niezależne od siebie, gdyż także klasztory będące filiami głównego monasteru, mimo że mu podległe, niekiedy po pewnym czasie stawały się niezależne. W związku z tym znaczenie zyskują dwie kategorie dokumentów. Przede wszystkim tak zwane genealogie monastyczne, których nierzadko długie serie odnajdujemy w rękopisach.

Przede wszystkim tak zwane genealogie monastyczne, których nierzadko długie serie odnajdujemy w rękopisach. Ge­nealogie te zaczynają się od pisarza i sięgają aż do opata założyciela i, ze względu na konieczność zaznaczenia po­chodzenia monastycyzmu etiopskiego od monastycyzmu egipskiego, od opata założyciela sięgają aż do założycieli monastycyzmu w Egipcie: św. Antoniego i św. Makarego. Innym ważnym rodzajem dokumentów, jakie znaj­dujemy w rękopisach, są wykazy opatów. Na podstawie rękopisów pochodzących z monastycznego skryptorium można ustalić listę opatów, przedstawiającą chronologię od aktualnego przełożonego aż do założyciela klasztoru. Prawie żadna z tych list nie została wydana, a ich systematyczna publikacja byłaby nie bez znaczenia dla odtworzenia udokumentowanej historii monastycyzmu etiopskiego. W tym samym duchu dokumentów uka­zujących, w jaki sposób z tych małych grup tworzyły się jednolite wspólnoty, przywołać można tak zwane spo­tkania świętych mnichów, o których informują nas Dzieje świętych etiopskich. W odniesieniu do każdego świętego założyciela klasztoru lub opata, w Dziejach re­dagowanych przez kolejnych pisarzy, mowa jest o tym, jak podczas swego życia spotykał on innych założycieli grup monastycznych, tak że każda z tych świętych po­staci miała kontakt z innymi. Miało to zapewnić jeśli nie regularne związki, to przynajmniej współpracę między grupami, co pozwalało uniknąć antagonizmów i ogólnie zapewnić solidarność.

Według dokumentów, którymi obecnie dysponujemy, hierarchia została ustalona już w wieku XIV i XV. Opat klasztoru św. Stefana z Haik w Etiopii centralnej nie po­siadał jakiejś ustanowionej jurysdykcji, lecz przynajmniej przez władcę uznawany był za głównego hierarchę monastycyzmu etiopskiego [O monasterze Debre Haik Estifanos, położonym na półwy­spie nad jeziorem Haik w starym amharskim regionie Wello, i o jego fundacji za czasów króla Dylnaod i metropolity Salamy opowiadają Dzieje św. Ijesus Moa. Jednak przedstawiona w nich chronologia za­wiera błędy i nieścisłości]. Opinię tę kontestowały przede wszystkim klasztory północne, które prawdopodobnie w okresie wcześniejszym, niedostępnym dla nas ze względu na brak dokumentów, znajdowały się w podobnym poło­żeniu, kiedy to siedzibą króla nie była Etiopia centralna, ale właśnie północna. Protesty te przybrały formę dyskusji o charakterze teologicznym i obrzędowym, jak na przy­kład w wieku XIV kwestia świętowania soboty, co było nowością wprowadzoną w pewnym momencie z inicjatywy władcy Sejfe Aryda. [Kwestia zachowywania soboty stanie się przedmiotem szerszej polemiki, która znajdzie swój wyraz m.in. w etiopskiej przeróbce apokryficznego Listu spadłego z nieba oraz Homilii o świętowaniu nie­dzieli przypisywanej św. Jakubowi z Sarug — przyp. red.] Przeciwko temu zbuntowały się klasztory z północy z Debre Bizen na czele. Władca stanął po stronie opata z klasztoru św. Stefana z Haik, któ­rego uznawał za głowę monastycyzmu etiopskiego. Opat Debre Bizen został uwięziony, a nawet zesłany do tego sa­mego klasztoru św. Stefana w Haik i całkowicie poddany bezpośredniej władzy tamtejszego opata. Przewaga opa­ctwa św. Stefana z Haik opierała się na tradycji przedsta­wionej w Dziejach założyciela klasztoru, św. Ijesus Moa, które opowiadają o roli, jaką odegrał on w przywróceniu dynastii salomońskiej w roku 1270. Pierwszy monarcha z tej dynastii, Jykuno Amlak, w dowód wdzięczności za zaangażowanie Ijesusa Moa, przyznał klasztorowi św. Ste­fana z Haik prawo hegemonii nad monastycyzmem etiop­skim i jednocześnie podarował mu jedną trzecią wolnych ziem całego państwa etiopskiego.

W okresie późniejszym w Szeua powstaje klasztor De­bre Libanos. W początkowej fazie nie nosi on nawet na­zwy Debre Libanos, lecz przyjmuje nazwę miejsca: Asbo. Dopiero w wieku XV przyjmuje nazwę Libanos. Zało­życielem klasztoru Debre Libanos był św. Tekle Hajmanot. Z miejscem tym wiąże się ciekawy proces. W pew­nym okresie, za panowania pierwszych salomonidów, centrum państwa etiopskiego przesunęło się jeszcze bar­dziej na południe, do Szeua, a więc blisko klasztoru De­bre Libanos, który zaczyna cieszyć się coraz większym autorytetem. Obecnie, jeśli chodzi o tamten okres, posia­daną przez nas dokumentację historyczną, jak to starały się wykazać najnowsze studia krytyczne, należy czytać na odwrót: Dzieje św. Tekle Hajmanota, które są pierw­sze w porządku chronologicznym, zostały zredagowane na końcu. W rzeczywistości pierwszym opatem, którego Dzieje zredagowano, był abba Filip; jego żywot został na­pisany w 1424 roku.

Następnie zostały zredagowane Dzieje dziewiątego opata, Merha Krystosa. W mojej opinii akta te mają duże znaczenie dla historii monastycyzmu etiopskiego, do tej pory jednak nie zostały wydane. Zredagowano je po Dziejach św. Filipa w roku 1482. Jako ostatnie zostały spi­sane Dzieje świętego założyciela Tekle Hajmanota, które powstały nie wcześniej niż na początku wieku XVI. Nieuniknioną konsekwencją tej kolejności pism na temat opatów Debre Libanos jest to, że założycielowi Tekle Hajmanotowi zostały przypisane niektóre czyny jego następców. Przykładem jest część wydarzeń historycznych dotyczących trzeciego opata Filipa, a w szczególności kwestia jego rela­cji z klerem świeckim oraz działania, przez które abba Filip zdołał nadać pro tempore swojemu klasztorowi określoną pozycję w stosunku do kleru świeckiego. W końcu abba Tekle Hajmanotowi, założycielowi Debre Libanos, przypi­nany został akt założycielski klasztoru św. Stefana z Haik, który przewodził monastycyzmowi etiopskiemu jeszcze przed Debre Libanos. Tak więc w Dziejach Tekle Hajmanota wkład w przywrócenie dynastii salomońskiej zostaje przypisany właśnie założycielowi Debre Libanos i to dla­tego temu klasztorowi władca z dynastii salomońskiej za­pewnia hegemonię nad monastycyzmem etiopskim i da­ruje osławioną trzecią część własności ziemskiej państwa etiopskiego. Zabieg ten, potrzebny dla usprawiedliwienia przy pomocy dokumentów uprzywilejowanej pozycji Debre Libanos, ma całkiem liczne odpowiedniki w literaturze hagiograficznej innych krajów.

Z upływem czasu tendencja ta musiała postępować. Pierwszym działaniem ze strony klasztoru Debre Libanos było wchłonięcie pozostałych monasterów w granicach Szeua, aby następnie podporządkować sobie klasztory w innych regionach. Niektóre z tych monasterów miały już wtedy swój prestiż i charakter. Raz jeszcze i dla podob­nych racji nastąpiła także asymilacja żywotów założycieli sąsiednich klasztorów. Wydaje się to bardziej zrozumiałe w przypadku Dziejów Honoriusza, założyciela klasztoru w Sygagga w Szeua, które zostały włączone w Dzieje Fi­lipa z Debre Libanos, a jeszcze bardziej w odniesieniu do innego monasteru, który utrzymał i nadal zachowuje niezależność, to jest klasztoru Zwiastowania Pańskiego (Debre Bysrat), położonego w bardzo surowym regionie na północy Szeua, na zboczu góry nad rzeką Addabaj. Jego założyciel Ziena Markos w jeszcze niewydanym Ży­wocie występuje jako współuczeń Tekle Hajmanota, na­tomiast w innej wersji Dziejów zamiast współuczniem staje się jego słuchaczem i ochoczym naśladowcą.

W jaki sposób klasztor Debre Libanos narzucił swą władzę klasztorom w pobliżu Szeua? Ograniczę się tylko do wzmianki o dwóch wydarzeniach kluczowych dla ustanowienia takiej jurysdykcji. Świadczą o tym przede wszystkim tak zwane „translacje kości". Prawdę mó­wiąc, Kościół etiopski nie uznaje kultu relikwii, co wię­cej, zwłaszcza środowiska monastyczne były wrogo nastawione wobec wprowadzania takiego kultu w Etio­pii. Mamy wprawdzie, jak o tym wspominałem w in­nym miejscu, próbę zaprowadzenia kultu relikwii jesz­cze w XVIII wieku, która jednak stała się przedmiotem sprzeciwu ze strony zwierzchnika monastycyzmu etiopskiego. Zarazem w monastycyzmie etiopskim do dziś niezwykle szanuje się groby świętych założycieli klaszto­rów, do tego stopnia, że nie tylko rzeczą pożądaną, ale wreszcie kwestią zbawienia było posiadanie własnego grobu w pobliżu grobowca świętych opatów.

Każdy, kto był w Etiopii, mógł natknąć się na informacje o przeniesieniu zwłok, staraniem rodziny zmarłego do grobu znajdującego się w obrębie monasteru Debre Libanos, aby mogły spocząć w pobliżu dwóch pochowanych tam opatów, mianowicie Tekle Hajmanota i Filipa. [Zwyczaj ten jest ciągle żywy: w marcu 2009 roku sam uczest­niczyłem w uroczystej translacji zwłok pewnego zasłużonego Etiop­czyka, zmarłego trzy lata wcześniej w Addis Abebie, do kościoła w Debre Libanos — przyp. red.] Na podstawie tych wierzeń już w wieku XV dokonano dwóch „przeniesień", ale zrobiono to stop­niowo. Dowodzi to, że opaci Debre Libanos, zważywszy na delikatną sytuację, nie chcieli działać zbyt gwałtow­nie. Tym sposobem w pierwszej kolejności szczątki Te­kle Hajmanota zostały przewiezione z eremu, w którym umarł, do najbliższego klasztoru, także związanego z De­bre Libanos; miało to miejsce pod koniec XIV wieku. W roku 1410 opat Teodor zrobił kolejny krok: kości Te­kle Hajmanota zostały wówczas przeniesione do samego monasteru, gdzie zbudowano specjalny kościół, w któ­rym szczątki te zostały pochowane. To samo uczyniono z abba Filipem, którego kości zostały przeniesione do Debre Libanos za panowania króla Zera Jaykoba, zmarłego w połowie XV wieku. Owa „translacja kości" w spe­cjalny sposób została opisana w dwóch księgach, które bywają kopiowane i dołączane do Dziejów Tekle Hajmanota, jako wydarzenie o kluczowym znaczeniu dla histo­rii monasteru. Ta translacja przyczyniła się do zdobycia przewagi Debre Libanos nad innymi klasztorami z Szeua, gdyż powstało stowarzyszenie różnych klasztorów z Szeua połączonych w jedną grupę, które na zmianę sprawowały posługę liturgiczną przy grobie dwóch świętych założy­cieli. To rotacyjne sprawowanie nabożeństw przy grobach dwóch założycieli być może wraz z upływem czasu, osta­tecznie około XV wieku, doprowadziło do tego, że dwa razy do roku, z okazji największych świąt, to jest wspo­mnienia Tekle Hajmanota i w dniu „translacja jego ko­ści", zbierali się wszyscy zwierzchnicy klasztorów nale­żących do grupy, tworząc de facto zgromadzenie, które stopniowo, bez wstrząsów, zyskało szczególne uprawnie­nia. Podczas tych zebrań zaczęły rodzić się zwyczaje po­twierdzające także na zewnątrz przewagę opata klasztoru Debre Libanos, gdzie znajdowały się dwa czczone groby. Na przykład żaden z przybyłych opatów nie mógł no­sić korony, znaku opata, z wyjątkiem zwierzchnika Debre Libanos, będącego gospodarzem miejsca. Żywoty świętych informują wręcz o sporach, w wyniku których opaci odmawiali uczestnictwa w dorocznych zgromadzeniach; jednak takie reakcje z czasem ustępowały.

Uznanie zdobyte w Szeua rozciągnęło się później na resztę Etiopii przy wsparciu ze strony dwóch monar­chów z drugiej połowy XV wieku, mianowicie Zera Jaykoba i Beyde Marjama. Oczywiście także tu nie obyło się bez oporu. W dziejach opatów Debre Libanos, także w niepublikowanych kodeksach, faktycznie możemy znaleźć serie oskarżeń pod adresem opatów sądzonych za herezję albo próbę zagarnięcia ziemi należącej do in­nych klasztorów lub kościołów. Innym razem oskarże­nia te prowokują lub usprawiedliwiają brutalne reak­cje monarchów, jak na przykład w przypadku zdjęcia z urzędu opata Andrzeja lub mianowania bez wskazania dziewiątego opata Merha Krystosa. Inna seria wydarzeń ukazuje, jak bardzo uznanie hegemonii Debre Libanos uzależnione było od regionów, co znalazło swój wyraz także w dyskusjach doktrynalnych, jak na przykład na temat daty świętowania Bożego Narodzenia, kiedy to spierano się, czy należy zachować datę Bożego Naro­dzenia w dniu wyznaczonym w kalendarzu liturgicz­nym wówczas, gdy wypada w środę lub w piątek, które w Etiopii są dniami postu.

Wspominałem już wcześniej o relacjach między kle­rem zakonnym i klerem świeckim w Etiopii. Miały one charakter szczególnie delikatny ze względu na fakt, że zwierzchnikiem Kościoła etiopskiego, metropolitą, był cudzoziemiec pochodzący z Egiptu. Począwszy od wieku XV w naszych dokumentach widzimy, jak utrwala się pewna tendencja i dążenie, aby także metropolita był Etiopczykiem, tak jak był nim zawsze zwierzchnik monastycyzmu.

Po raz pierwszy pewne problemy pojawiają się za abuny Filipa; od tamtego czasu możemy zaobserwować, że to właśnie mnisi, a nawet sam opat z Debre Libanos sprze­ciwiali się zmianie zasady wyboru metropolity, aby me­tropolitą był Etiopczyk zamiast Egipcjanina. Sprzeciw ten był tak silny, że nie zniknął, nawet wówczas, gdy funkcję metropolity zaproponowano samemu Filipowi. Można przypisać to trwałemu konserwatyzmowi monastycyzmu etiopskiego, ale można też wywnioskować, tak jak już to pośrednio sugerowano, że w odróżnieniu od kleru świec­kiego, którego metropolitą był cudzoziemiec, zwierzchnik kleru zakonnego reprezentował tradycję narodową i już sama ta sytuacja wymuszała na środowiskach monastycz­nych wierność wobec tradycji i dawnego porządku. Po­dejście monastycyzmu do tej kwestii było stałe i pozostało niezmienione także w roku 1926, gdy po śmierci metro­polity Mateusza dyskutowano o wysłaniu do Egiptu posel­stwa z prośbą o mianowanie kolejnego metropolity. Kler zakonny zawsze sprzeciwiał się zmianom systemu i trwało to nawet jeszcze do roku 1939, kiedy na metropolitę zo­stał wybrany ówczesny opat Debre Libanos, Jan: tamtejsi mnisi pospiesznie wybrali wówczas nowego opata, gdyż abune Jan mianowany na metropolitę nie powinien był już mieć żadnej bezpośredniej władzy nad klasztorem ani też bezpośredniej jurysdykcji nad klerem zakonnym, który sam wybierał sobie zwierzchnika.

Interesującą polemikę na ten delikatny temat, z którą wiąże się swoisty proces decyzyjny, znajdujemy w niewydanych Dziejach abune Merha Krystosa, o których już wspominałem. Miała ona miejsce w roku 1477 za pano­wania nygusa Beyde Marjama.

Król Beyde Marjam zwołał zgromadzenie w związku z koniecznością wystosowania do Egiptu prośby o no­wego metropolitę: było to zgromadzenie zwierzchników najważniejszych sanktuariów w Etiopii składające się z 700 osób. Zabrał na nim głos opat Debre Libanos, Merha Krystos i podtrzymał tezę, że niemożliwe jest no­minowanie metropolity, który nie byłby Egipcjaninem, przede wszystkim ze względu na kanon (pseudonicejski) mówiący, że metropolitą Etiopii nie może być Etiopczyk, a także ze względu na trudność przeprowadzenia konsekracji metropolity w Etiopii, gdzie nie było odpo­wiedniej liczby biskupów.

W związku z tym opat stwierdził, że nie pozostaje nic innego jak tylko poprosić patriarchę Egiptu, aby wyznaczył nowego metropolitę. Jednak w dokumencie tym za­pisano jeszcze inny ważny argument, mianowicie sukce­sje apostolską, a więc sam fundament hierarchii w Etiopii, która począwszy od św. Frumencjusza sięga aż po zmar­łego metropolitę. Sukcesji pochodzącej od patriarchy Aleksandrii, św. Atanazego, według opinii opata Debre Libanos, nie powinno się przerywać ustanowieniem metropolity przez czynniki niezwiązane z siedzibą aleksan­dryjską, która od czasów św. Atanazego przez wieki wy­znaczała etiopskich metropolitów.

Na zgromadzeniu tym abune Debre Libanos znalazł się w mniejszości, gdyż - jak donoszą same Dzieje - spo­śród 700 uczestników 400 głosowało za rodzimym me­tropolią, podczas gdy 300 było przeciwko. Dokument mówi także, iż opat udał się osobiście do króla i poprosił o anulowanie wyników głosowania oraz o wysłanie po­selstwa do Egiptu z prośbą o Egipcjanina, a nie Etiop­czyka. Opat w rozmowie z królem wspomina także pre­cedens pewnego metropolity etiopskiego, mianowicie Jana, który kilka wieków wcześniej został odesłany do Egiptu przez ówczesną królową, a którego wyjazd ściąg­nął na kraj liczne klęski będące karą za obrazę metropo­lity. Podobnie rzecz się miała podczas okresu sede vacante, kiedy nie dbano o minowanie następcy. Opowieść ta zo­stała zresztą zaczerpnięta z Synaksariusza, więc nie jest dla nas dokumentem nowym. W każdym razie nygus Beyde Marjam przyznał rację opatowi i sprzeciwił się głosowi zgromadzenia, anulując wyniki głosowania, po czym wy­słał prośbę o przysłanie metropolity z Egiptu.

Patriarcha Aleksandrii przez wzgląd na uznanie dla zwierzchnika monastycyzmu etiopskiego, który zacho­wał tradycję mianowania Egipcjanina metropolitą Etio­pii, prosił opata Debre Libanos o przysłanie do Kairu jego krzyża i laski, aby mógł je pobłogosławić, mówiąc, że przysłanie krzyża i laski do Kairu znaczyło dla niego tyle, co osobista wizyta opata w siedzibie patriarchatu i odda­nie przez niego czci.

Podsumujmy. Monastycyzm etiopski przekroczył granice Etiopii, ponieważ wzdłuż drogi pielgrzymów do Ziemi Świętej i dalej osadził bardzo wiele wspólnot: w Egipcie, w Palestynie, w Libanie, na Cyprze, a nawet w Rzymie: przy kościele św. Stefana, starej siedzibie Ko­legium Etiopskiego, od wieków zasłużonego dla studiów religijnych i znajomości Etiopii w świecie zachodnim.

W ten sposób ta bardzo długa podróż przez wieki, od czasów św. Frumencjusza aż po dziś dzień, a także długa podróż geograficzna z odległej Etiopii do Rzymu, przy­wiodła monastycyzm etiopski nie tylko do Rzymu, lecz także w pobliże samego św. Piotra, ad limina Apostolorum.o

My zaś życzylibyśmy sobie, aby ta długa podróż etiopskiego monastycyzmu była znakiem chlubnej trady­cji Etiopii z przeszłości i jeszcze większego sukcesu nowo­żytnej Etiopii.

Z przedmowy do Apoftegmatów Ojców Pustyni t 3
Wydawnictwo Tyniec