poniedziałek, 30 czerwca 2014

Orwell o prywatnych szkołach


No więc niech mnie pani posłucha.

Dorota słuchała. Z podziwu godną jasnością i z cynizmem, który był tym bardziej odrażający, że całkowicie nie uświadomiony, pani Creevy wyłożyła technikę brudnego oszustwa, które nazywała nauczaniem praktycznym.

- Co powinna pani zapamiętać raz na zawsze - zaczęła - to to, że w szkole liczy się tylko jedno, to znaczy czesne. Cała paplanina o „rozwijaniu dziecięcych umysłów", jak to pani nazywa, psu na budę. Mnie interesuje czesne, a nie rozwijanie dziecięcych umysłów. Krótko mówiąc, nic więcej, tylko zdrowy rozsądek. Nie można przecie przypuszczać, że ktokolwiek weźmie na siebie wszystkie kłopoty z utrzymaniem szkoły, narażając dom na wywrócenie do góry nogami przez bandę bachorów, jeśli nie można by na tym zrobić jakichś pieniędzy. Przede wszystkim idzie o czesne, wszystko inne jest drugorzędne. Czyż nie powiedziałam pani o tym już pierwszego dnia po jej przybyciu?

- Tak - przyznała Dorota pokornie.
- Dobrze, więc czesne płacą rodzice i pani musi myśleć o rodzicach. Proszę robić to, czego żądają rodzice. To nasza tutaj zasada. Mogę się zgodzić, że całe to śmiecenie plasteliną i wycinankami, do których jest pani tak przywiązana, nie wyrządzają dzieciom żadnej szczególnej szkody; ale rodzice tego nie chcą i trzeba z tym skończyć. Są dwa przedmioty, których się dla swoich dzieci domagają, to znaczy arytmetyki i pisania. Szczególnie pisania. To jest coś, w czym widzą sens. A więc pisanie jest tym, na co musi pani kłaść nieustanny nacisk. Dużo ładnych, schludnych przepisywań, które dziewczynki mogą zanieść do domów i które rodzice będą mogli pokazywać sąsiadom, a nam dadzą trochę bezpłatnej reklamy. Chcę, żeby pani kazała dzieciom przepisywać dwie godziny dziennie i nic poza tym.

- Dwie godziny dziennie na pisanie - powtórzyła Dorota posłusznie.
- Tak. A także dużo arytmetyki. Rodzicom bardzo zależy na arytmetyce: szczególnie na sumowaniu pieniędzy. Niech pani cały czas ma na oku rodziców. Jeśli spotka pani któreś z nich na ulicy, proszę podejść i zacząć mówić o ich własnej dziewczynce. Niech pani zapewnia, że jest to najlepsza dziewczyna w klasie i jeśli zostanie jeszcze na trzy semestry - będzie robiła cuda. Rozumie pani, co mam na myśli? Niech pani nie idzie i nie mówi, że ona nie rokuje nadziei na poprawę; ponieważ jeżeli im pani to powie, najpewniej zabiorą dziewczynki ze szkoły. Tylko trzy semestry dłużej, to jest to, co trzeba im wmawiać. A kiedy pani skończy wypisywanie okresowych świadectw, niech je pani przyniesie do mnie i pozwoli mi dobrze się przyjrzeć. Lubię osobiście stawiać
stopnie.

Spojrzenie pani Creevy spotkało się ze wzrokiem Doroty. Prawdopodobnie miała właśnie zamiar powiedzieć, że zawsze stawiała stopnie w taki właśnie sposób, żeby każda z dziewcząt znalazła się w pobliżu klasowego szczytu, ale się powstrzymała. Przez chwilę Dorota nie potrafiła zabrać głosu. Zdawało się na pozór, że jest ujarzmiona. Była bardzo blada, ale jej serce wypełniał gniew i gwałtowna odraza, z którą, zanim zdołała przemówić, musiała stoczyć walkę. Nie myślała jednak sprzeciwiać się pani Creevy. „Reprymenda" poważnie ją załamała. Opanowała głos i rzekła:

- Mam nie uczyć niczego poza pisaniem i arytmetyką, czy tak? - No, nie wyraziłam się aż tak. Istnieje wiele przedmiotów, które dobrze się prezentują w prospekcie. Na przykład francuski - francuski bardzo dobrze prezentuje się w prospekcie. Ale to nie jest przedmiot, na który by pani miała marnować zbyt wiele czasu. Niech się pani nie stara szpikować dzieci gramatyką i składnią, i czasownikami, i tym wszystkim. Ten rodzaj materiału, jak ja to widzę, nie prowadzi donikąd. Niech im pani da co nieco z „parley vous francey" i „passey moi le beurre" i tak dalej; to o wiele pożyteczniejsze od gramatyki. No i jest jeszcze łacina - zawsze umieszczam w prospekcie łacinę. Ale nie przypuszczam, żeby pani była bardzo obyta z łaciną, mam rację?

- Nie - przyznała Dorota.
- Cóż, to bez znaczenia. Nie będzie jej pani uczyła. Żadne z naszych rodziców nie życzy sobie, żeby ich dziecko traciło czas na łacinę. Ale lubią widzieć ją w prospekcie. To wygląda szykownie. Oczywiście jest wiele przedmiotów, których nie możemy uczyć, ale musimy je przy tym ogłaszać.
Bibliotekarstwo i maszynopisanie, i stenografia na przykład; obok tego muzyka i taniec. Wszystko to dobrze wygląda na prospekcie.

(...)

To zaś, co pani Creevy powiedziała o „nauczaniu praktycznym" nie było niczym innym, jak realistycznym widzeniem rzeczywistości. Ona po prostu głośno wypowiedziała to, co myśli większość ludzi w jej sytuacji, nigdy się z tym nie zdradzając. Często powtarzane zdanie „interesuje mnie czesne", stanowiło motto, jakie mogło - albo raczej powinno - być wypisane na drzwiach wszystkich prywatnych szkół w Anglii.

Nawiasem biorąc istnieje w Anglii olbrzymia ilość szkół prywatnych. Drugorzędnych, trzeciorzędnych i czwartorzędnych. (Ringwood House należała do kategorii czwartorzędnych.) Są ich dziesiątki na każdym londyńskim przedmieściu i w każdym prowincjonalnym mieście. W każdej chwili można gdzieś w sąsiedztwie znaleźć jedną z tych dziesięciu tysięcy, z których ledwie tysiąc poddawanych bywa kontroli rządowej. I choć niektóre wydają się lepsze od innych, a pewna liczba, jak można przypuszczać jest lepsza od szkół municypalnych, z którymi rywalizują, to jednak we wszystkich tkwi to samo fundamentalne zło: nie mają żadnego innego celu, poza robieniem pieniędzy. Często, wyjąwszy fakt, że nie ma w tym nic nielegalnego, zakłada się je w tym samym duchu, w jakim powstają burdele albo sklepy z wiadrami. Jakiś zatabaczony mały człowieczek interesu (zazwyczaj bywa z tymi szkołami tak, że należą do ludzi, którzy w nich nie uczą), powiada do swojej małżonki: „Emmo, mam pomysł! Co byś powiedziała, gdybyśmy tak we dwoje trzymali szkołę, hę? W takiej szkole jest masa forsy, wiesz, a robota nie taka sama jak w sklepie czy w barze. Poza tym niczym nie ryzykujesz; o nic cię głowa nie boli, nie licząc komornego, paru ławek i tablicy. Ale my to zrobimy z fasonem. Bierzesz któregoś z tych facetów po Oxfordzie czy Cambridge, co akurat łazi bez roboty, przyjdzie tanio, ubierzesz go w pelerynę - i w ten, no, jak się nazywają te ich kwadratowe kaszkiety z pomponami na czubku? To zwabi rodziców, nie? Ty tylko masz oczy otwarte i tylko wybierasz dobrą dzielnicę, gdzie jeszcze nie ma za dużo takich samych cwaniaków".

Wybiera lokalizację w jednym z obszarów zamieszkałych przez klasę średnią, gdzie ludzie są zbyt ubodzy, by sobie móc pozwolić na solidną szkołę i zbyt dumni, by posyłać dzieci do szkół municypalnych, i „sprawa chwyta". Stopniowo nawiązuje kontakty tym samym sposobem co mleczarz czy zieleniarz i jeśli jest bystry, a przy tym taktowny, i nie ma zbyt wielu rywali, robi na tym kilkaset funtów rocznie.

Oczywiście, nie wszystkie szkoły są do siebie podobne, nie każdy pryncypał jest takim pazernym prymitywem i złośliwcem jak pani Creevy, istnieje wiele szkół, w których atmosfera bywa sympatyczna, a nauczanie tak dobre, jak można zasadnie oczekiwać płacąc pięć funtów za semestr. Z drugiej strony, niektóre to krzyczące skandale. Nieco później, Dorota poznawszy pewnego nauczyciela z innej prywatnej szkoły w Southbridge, usłyszała opowieści o szkołach znacznie gorszych od Ringwood House. Usłyszała o taniej szkole z internatem, w której umieszczali swoje dzieci wędrowni aktorzy tak, jak się wrzuca bagaż do przechowalni kolejowej. Dzieci zwyczajnie wegetowały tam i, nie robiąc absolutnie nic, dożywały szesnastego roku życia, nie nauczywszy się nawet czytać. Usłyszała też o innej szkole, gdzie dni upływały na nieustającym buncie uczniów, ze złamanym, starym, zaharowanym wychowawcą uganiającym się za chłopcami w górę i w dół, i siekącym ich trzciną, który się nagle załamuje i łka z głową na katedrze, podczas gdy chłopcy się zeń śmieją. Tak długo, jak długo będą istnieć szkoły prowadzone głównie dla pieniędzy, podobne zjawiska będą się powtarzać. Drogie szkoły prywatne, do których bogaci posyłają dzieci, z pozoru nie są tak złe jak reszta, ponieważ stać je na właściwy personel, a system egzaminacyjny tych „public schools" zmusza je do utrzymywania się na poziomie; ale wszystkie mają tę samą podstawową skazę.

Dorota odkrywała właściwości szkół prywatnych stopniowo. Przeżywała zrazu absurdalny strach, że pewnego dnia pojawią się w Ringwood House inspektorzy szkolni, wykryją jaka panuje tam blaga i jakim to wszystko jest oszustwem, i stosownie wymiotą cały ten kurz. Jednakże później przekonała się, że to się zdarzyć nie może. Ringwood House nie został „uznany", a przeto nie podlegał inspekcjom. Wprawdzie pewnego dnia odwiedził szkołę inspektor rządowy, ale poza zmierzeniem powierzchni klasy, by stwierdzić, czy na każdą dziewczynkę przypada właściwa liczba stóp kubicznych, nie zrobił nic; nie miał upoważnienia, by zrobić coś więcej. Jedynie drobna mniejszość szkół „uznanych" - mniej niż jedna na dziesięć - bywa oficjalnie wizytowana w celu ustalenia, czy zachowują przyzwoity poziom nauczania. Inne zaś mają swobodę uczenia lub nie uczenia, wedle wyboru. Nikt - wyjąwszy rodziców dzieci - ich nie kontroluje, ani nie dokonuje inspekcji - prowadzi więc ślepy ślepego, Marcin uczy Marcina...

Córka Proboszcza
tłumaczenie: Bohdan Drozdowski

niedziela, 29 czerwca 2014

O okłamywaniu siebie


Nie tylko wszakże oszukujemy innych, co do nas samych. Okłamujemy także siebie, by ujrzeć rzeczy lepszymi, niż w rzeczywistości są. By ujrzeć lepszym siebie. Tu pojawiają się przeto rozległe dziedziny samooszukiwania się. Nie tylko bowiem przed innymi i dla innych uprawiamy blagę – nie mniej i nie rzadziej czynimy to także przed sobą. Człowiek nigdy nie jest bowiem do końca taki, jaki by chciał. Zawsze ma jakiś pomysł na to, co można by ulepszyć bądź zmienić. Totalna samoakceptacja jest cechą wyłącznie psychopatów. Tylko oni całkowicie zjednoczyli się ze sobą, stanowiąc przeciwległy biegun do neurotyków – ci się bowiem całkiem ze sobą rozeszli. Niezadowolenie, brak satysfakcji z siebie jest na pewno warunkiem koniecznym rozwoju, pracy, przezwyciężania wewnętrznych blokad. Z drugiej jednak strony owo nieukontentowanie, przeradzające się niekiedy w autoagresywną niechęć, dokucza i gryzie, wywołuje żal i tęsknotę, resentyment i zazdrość. Niepodobna byłoby żyć, mając nieustannie jasną i wyraźną świadomość swych ułomności, rozpamiętując ciągle swe winy i porażki, własne zbłądzenia i upokarzającą nieudolność, które ściągnęły nam na głowę politowanie lub nawet pogardę. Niepodobna znieść swojej nijakiej zwyczajności. Nie sposób przyznać się przed sobą do całkowitej nieobecności tego, co tak bardzo chcielibyśmy w sobie widzieć: miłości, mądrości, talentu, odwagi, wiary, siły... Bez tych – bądź innych lecz równie ważnych – rzeczy czulibyśmy się wszak nikim, istotą pozbawioną konturu i wartości tak dla siebie, jak i dla bliźnich. Istotą niechcianą, nieakceptowaną, słusznie odrzuconą z powodu braku jakichkolwiek cennych właściwości. Stąd też konieczność samooszukiwania się. Kimkolwiek jesteśmy, nie chcemy bowiem sami siebie pogrzebać za życia, nie chcemy czuć się źle (zwłaszcza ze sobą), nie chcemy się bać bezlitosnego osądu oceniających wiecznie spojrzeń.

Przeciwnie: dla wszystkich, lub tylko dla wybranych, chcemy być interesujący, pożądani ze względu na swe przymioty, więcej nawet: pożądani sami w sobie. Tylko w takiej atmosferze można znieść samo-bycie i wszelkie współbycie. Zaczynamy przeto tkać z wolna urokliwy świat fikcji, za którym ukryjemy się nie tylko przed innymi, lecz przede wszystkim sami przed sobą. Kłamiemy, by nie umrzeć ze zgryzoty płynącej z uporczywego i bezlitośnie szczerego samooglądu.

Samooszukiwanie się ma wszak jeszcze inny wymiar i cel. Oto nie chcemy (nie możemy) widzieć świata takim, jakim jest. Tym razem to nie ja, ale świat właśnie jest nie do zniesienia. Realność, jaka mnie otacza w całości lub wybranych częściach, jest tak odległa – nie tylko odległa, ale i sprzeczna, agresywnie przeciwstawna – względem moich nadziei, oczekiwań i pragnień, iż nie sposób patrzeć na nią wprost, bez okularu kontrfaktycznej fikcji. Mocą własnego ducha wmawiam sobie tedy, iż jest inaczej niż rzeczywiście jest. Zupełnie inaczej niż na to wygląda. Tym łatwiej to zrobić, bo przecież nikt ostatecznie nie wie, jak się – tak naprawdę – rzeczy mają. Można na nie spoglądać z różnych perspektyw, a to wydaje się oznaczać, iż każda interpretacja rzeczywistości jest równorzędna i równouprawniona. Żadne fakty nie mówią same za siebie, nic nie jest jasne i bezdyskusyjne, zatem w szczelinach tych niejasności może wzrastać i żyć moja prywatna interpretacja, której skutecznie mogę bronić bardzo długo. Jakaś część mego umysłu szepcze wprawdzie, że to rozpaczliwe kłamstwo, ale nie chcę i nie mogę dać jej wiary – zbyt silna jest niezgoda na świat. Ta właśnie kontestacja stanów świata i ogólnego jego kształtu nakazywała i nakazuje ludziom odwracać się od rzeczywistości i budować alternatywne uniwersa rzutowane potem na byt. Okłamywanie samego siebie jest w ogóle szczególnym i ciekawym przypadkiem. Kiedy bowiem mówimy o okłamywaniu, mamy, rzecz jasna, na myśli świadome i celowe działanie. Gdybyśmy jednak świadomie się oszukiwali, to byśmy się nie oszukali, to znaczy będąc świadomi, że kłamiemy nie uwierzylibyśmy samym sobie: kłamstwo by się nie powiodło. Jak zatem możemy nie być świadomi własnego celowego działania? Wydaje się to niemożliwe, a jednak tak się dzieje, i to nader często. Rzecz tylko w tym, jaką koncepcję podmiotu przyjmiemy: jeśli uznajemy oświeceniową, samoprzejrzystą koncepcję jaźni („wiem o wszystkim, co robię i czym jestem”) to oczywiście wykluczamy możliwość oszukiwania siebie. Jeśli jednak uznamy (chyba słusznie), że „ja” jest tworem złożonym i wielowarstwowym, składającym się z cząstkowych podosobowości, na wpół autonomicznych podsystemów sterowania i licznych komórek decyzyjnych, o niejasnych, zachodzących zresztą na siebie zakresach kompetencji, to wówczas w przedkładaniu sobie samym fałszu nie znajdziemy nic niemożliwego. Gdy dodamy do tego, iż pomiędzy tymi strefami i warstwami znajdują się tajemne – pomijające centrum – przejścia, tunele, podkopy i krótkowieczne, zaimprowizowane naprędce, wiszące mosty, a cała struktura gospodarstwa umysłu bytuje dynamicznie i chwiejnie, to pojmiemy, że automistyfikacja nie tylko jest możliwa, ale i nieunikniona. Ustrój naszej jaźni nie przypomina bowiem monarchii absolutnej, scentralizowanej, dobrze skomunikowanej, podporządkowanej bezwzględnie i wiernie naczelnemu ośrodkowi. Na myśl przywodzi raczej republikę szlachecką w ostatnim stadium rozkładu: władza stołeczna jest słabosilna, nieustannie zagrożona pokrętnymi knowaniami przywódców magnackich państewek czy nawet jawnym rokoszem. Ci ostatni prowadzą wszak cichcem własną politykę (bo mają własne interesy), częściowo tylko zgodną z nominalnym centrum. Król bywa obcym we własnym państwie, a o tym, co dzieje się na odległych kresach, dowiaduje się często ostatni, i to z dyplomatycznych not innych monarchów. Nie może on bowiem widzieć wszystkiego, co dzieje się w królestwie: zwracając wzrok ku jednym dziedzinom, odrywa je przecież od innych. Ponadto, na włościach jego wędrują dziwne, pojawiające się i znikające, na poły zbójeckie, samowładne hordy. Nikt nie wie, skąd przyszły, dokąd zmierzają i czego chcą, jasne jest jednak, że na ich obszary monarsza władza nie sięga: panuje tam dziwna mgła i niepokojąca nieprzejrzystość, a w nich dzieją się rzeczy ukryte. A zatem: samooszukiwanie się jest możliwe i realne. To trochę tak jak niekiedy we śnie: równocześnie i wiemy, i nie wiemy, że śnimy. Tu podobnie: takoż widzimy jak i nie widzimy własnego łgarstwa.

Bartosz Jastrzębski
Fragment eseju Kłamstwo w strukturze codzienności

Bóg Bestia, którego zapowiedział już Yeats


Ta obojętność – poza wszelką nadzieją, rozpaczą, strachem, a na pewno poza bohaterstwem – stanowi, jak myślę, to ostateczne kwantum, do którego redukują się wszystkie modne formy alienacji XX wieku. Pod pozorami energii, żądzy i nieustannej różnorodności sztuki współczesnej tkwi uparcie rdzeń pustki i martwoty, którego żadna dawka wysiłku ani optymizmu nie jest wstanie całkowicie przełamać. Jest to coś takiego, jak dla wierzącego człowieka ostateczne i nieusuwalne objawienie, że Bóg nie jest dobry. Psychiatra Robert Jay Lifton określił to w bardziej współczesnej terminologii jako „psychiczne znieczulenie”, które pojawia się po przytłaczającym doświadczeniu śmierci. Skoro więc śmierć jest wszędzie, i to na tak wielką skalę, że staje się czymś obojętnym, bezosobowym i nieuchronnym, a w końcu pozbawionym znaczenia, to jedynym sposobem na najkrótsze nawet przetrwanie jest całkowite odcięcie się od wszelkich uczuć, tak żeby stać się nieczułym na ciosy, nie jak opancerzone zwierzę, ale jak kamień:

Psychiczna izolacja może pełnić istotną funkcję adaptatywną. Po części odbywa się to poprzez zaprzeczenie (Skoro nic nie czuję, to śmierci nie ma). […] Ponadto chroni ona uratowanego przed poczuciem całkowitej bezradności, przed uczuciem, że jest kompletnie unieruchomiony przez siłę, która wtargnęła w jego środowisko. Odcinając się, stawia opór byciu „przedmiotem działań”, czy też zmian. Możemy więc uważać, że uratowany na samym początku przeżywa radykalną lecz tymczasową redukcję swego poczucia rzeczywistości, po to by uniknąć utracenia go całkowicie i na zawsze, przechodzi przez symboliczną śmierć w jej odwracalnej postaci, aby uniknąć trwałej śmierci, ciała bądź umysłu.

Doktor Lifton opisuje tu akurat mechanizmy obronne u ludzi, którzy przeżyli wybuch bomby atomowej w Hiroszimie lub przeszli przez hitlerowskie obozy koncentracyjne. Ale ta świadomość wszechobecnej, losowej śmierci – spadającej niczym średniowieczna zaraza zarówno na dobrych jak i na złych, bez przyczyn i bez ostrzeżeń – ma, jak sądzę, zasadnicze znaczenie dla całości naszego dwudziestowiecznego doświadczenia. Zaczęło się to od bezsensownych rzezi w czasie I wojny światowej, potem ciągnęło się w hitlerowskich i stalinowskich obozach koncentracyjnych i podczas drugiej wojny światowej, zwieńczonej dwiema eksplozjami atomowymi, i trwa do dziś, wraz z ludobójstwem w Tybecie i Biafrze, z absurdalną wojną w Wietnamie, próbami nuklearnymi, które zatruwają atmosferę, i rozwojem broni biologicznej, która zabija losowo i właściwie nie poddaje się kontroli; a ostatecznie cała kula ziemska może się znaleźć w cieniu broni nuklearnej wyniesionej na orbity kosmiczne.

Ważne jest, aby nie przesadzać: bądź co bądź, jak na razie, to poczucie katastrofy jest dla większości z nas sprawą na szczęście marginalną. Uparte, kasandryczne szarpanie tej struny jest równie niemądre i w gruncie rzeczy nudne, jak całkowite lekceważenie tych spraw. Pozostaje wszakże faktem, że kontekst, w którym tworzy się nasza sztuka, nasza moralność oraz poczucie bezpieczeństwa, zmienia się w sposób radykalny:

Po Hiroszimie [mówi dr Lifton] nie potrafimy już sobie wyobrazić żadnego wojennego bohaterstwa, a już z pewnością żadnej chwały. Właściwie nie dostrzegamy już jakichkolwiek relacji – ani nawet różnic – między zabójcą a ofiarą; tylko wspólne uczestnictwo w zagładzie gatunku […]. W każdej epoce człowiek stawia czoło jakiemuś dominującemu motywowi, który jest wyzwaniem dla jego wysiłków, a mimo to musi zostać przezwyciężony. W czasach Freuda były to: seks i moralność. Dziś jest to przemoc technologiczna o nieograniczonym zasięgu oraz bezsensowna śmierć.

Innymi słowy – to poczucie chaosu, będące, jak sugerują, siłą napędową niezmordowanego eksperymentatorstwa w sztuce XX wieku, ma dwa źródła: jedno pochodzi z okresu jeszcze przed 1914 rokiem, drugie zaś po raz pierwszy pojawiło się w czasie I wojny światowej i od tamtej pory staje się coraz silniejsze i trudniejsze do ominięcia: pierwsze bowiem wiąże się ze zniszczeniem dawnych stosunków społecznych i związanych z nimi struktur wiary na skutek rewolucji przemysłowej, drugie zaś jest wytworem samej technologii, która ułatwiając życie w większym stopniu niż kiedykolwiek wcześniej, spowodowała też - jako szaleńczy skutek uboczny – udoskonalenie narzędzi do całkowitego unicestwienia życia. Mówiąc prościej – jak upadek autorytetu religii w XIX wieku spowodował poczucie absurdalności życia, gdyż pozbawił je jakiejkolwiek ostatecznej spójności, tak rozwój nowoczesnej techniki sprawił, że absurdalna stała się sama śmierć, ponieważ zredukował ją do losowego zdarzenia, w żaden sposób niezwiązanego z wewnętrznym rytmem i logiką życia.

A więc to jest właśnie ten Bóg Bestia, którego zapowiedział już Yeats, a którego koszmarną przygniatającą obecność wyczuł na froncie Wilfred Owen. Żeby dochować wierności swemu poetyckiemu powołaniu, Owen czuł, że musi opisać „te twarze […] ogłupiałe jak u martwych królików”, co oznaczało, że musi wrócić do Francji i zaryzykować życiem. Ten podwójny obowiązek – wymyślenia języka, który w jakiś sposób byłby wolny od absurdalnej śmierci lub nadałby jej wartość, oraz przyjęcia związanych z tym egzystencjalnych zagrożeń – jest, w moim przekonaniu, modelem wszystkiego, co miało nadejść potem. „W żadnym ludzkim języku nie ma takich słów – napisał pewien człowiek ocalony z zagłady Hiroszimy – które mogłyby pocieszyć świnki morskie, nieznające przyczyny swej własnej śmierci”. To, co tkwi u podłoża tego szczególnego napięcia, charakterystycznego dla prawie całej najambitniejszej twórczości naszego stulecia, to właśnie potrzeba znalezienia języka, skóry sprostałby temu w oczywisty sposób niewykonalnemu zadaniu.

Al Alvarez, Bóg Bestia
tłumaczenie: Łukasz Sommer
s. 277-280

O ubóstwie (czyli o biegu do nieba)


ROZDZIAŁ 17 

(1) 1. [928 B] Ubóstwo jest pozbyciem się trosk, wolno­ścią od kłopotów życia, nie doznającym przeszkód podróżowaniem, wiernością wobec przykazań, obcą zmartwieniu.

(2) 2. [928 C] Ubogi mnich jest panem świata, Bogu powierzając troskę i poprzez wiarę czyniąc wszystkich niewolnikami; nie będzie on mówić człowiekowi o swoim ubóstwie, ale o tym, że jakby z ręki Pana otrzy­muje to co mu przybywa.

3.  Ubogi robotnik jest synem oddalenia się od namiętności: to, co dostaje, uważa za nieistniejące; wycofujący się od­krywa, że na wszystko, jak na gnój, spojrzeć trzeba. A jeśli o coś się martwi, to jeszcze nie stał się ubogim.

4.  Mąż ubogi jest czysty w modlitwie, a chciwy modli się o widma materii.

(3) 5. Ci, którzy trwają w posłuszeństwie, obcy są dla tych, którzy ko­chają pieniądze; skoro bowiem wywłaszczyli się nawet z ciała, to co jeszcze posiadają swojego? Tacy zwykle w tym tylko się mylą, że są lekkomyślni i skłonni do przenosin. Widziałem, że materia rodzi u mnichów wytrzy­mywanie w miejscu. Ale bardziej podziwiałem tych zbliżonych do siebie z powodu Pana [Tj. mnichów żyjących w braterskiej wspólnocie, a nie nieustannie wędrujących czy też takich, którzy co prawda pozostają w miejscu, ale tylko ze względu na „materię", tj. nieruchomości, dobra nieprzenośne].

(5)  6. [928 D] Kto skosztował tych [dóbr], które są w górze, łatwo po­gardzi tymi, które są na dole; a ów, który nie skosztował, pyszni się z bogactwa.

(6) 7. Nierozważny ubogi podwójnie źle czyni: zrzeka się [dóbr] obecnych, i pozbawia się przyszłych.
8. Mnisi! Nie będziemy więc pokazywać, że jesteśmy mniej ufni od ptaków! Bo one nie troszczą się i nie zbierają.

9.  Bo wielki jest ten, kto odrzuca majątek, ale święty jest ten, kto odrzuca swoją wolę. Tamten weźmie stokrotnie czy to w mieniu, czy [929 A] w dobrodziejstwach, a ten odziedziczy życie wieczne.

10.  Fale nie opuszczają morza, i nie opuszcza chciwca złość i zmartwienie.

11.  Kto pogardził materią - wykupił się od obrony i sporu, a kto  chciwy jest zysku - z powodu igły walczyć będzie do śmierci.

12.  Niezłomna wiara odcina troski, a pamięć o śmierci odrzuca nawet ciało.

13.  U Hioba nie było śladu chciwości: toteż pozostał spokojny, gdy wszystko utracił.

14.  Powiada się, że chciwość jest korzeniem wszelkiego zła: i tak właśnie jest, gdyż wywołuje ona nienawiść, kradzieże, zawiść, podziały, waśnie, niedole, mściwość, nielitościwość oraz zabójstwa.

15. Z powodu małego ognia spalić ktoś może wielki las, a poprzez małą cnotę można całkowicie uniknąć wyszczególnionych teraz namiętności. [929 B]  Ta właśnie  [cnota]  nazywa  się  oderwaniem  od namiętności. Rodzi ją doświadczenie i zasmakowanie w poznawaniu Boga, a także rozmyślanie nad końcową mową obrończą.


16. Dla kogoś, kto z uwagą przeczytał słowa o matce wszelkiego zła nie jest czymś nieznanym to, co ona mówi: że w jej występnym i przeklętym rodzeniu, drugim potomkiem był kamień niewrażliwości. Ale przydzie­lenie mu odpowiedniego miejsca uniemożliwił mi ten wielogłowy wąż bałwochwalstwa, otrzymujący u posiadających dar rozróżniania Ojców miejsce trzecie wśród ośmiu ogniw łańcucha - a o tym nie wiedziałem. Podążając jak należy, chcę dalej mówić o niewrażliwości jako trzeciej w obecnym układzie, a drugiej według narodzin. Potem będzie jeszcze o śnie i o czuwaniu, i o dziecinnej i niemęskiej tchórzliwości, ale te ujmę krótko, bo takie są choroby początkujących.

[929 C] Kto zdobył siedemnastą nagrodę w zawodach, ten, niema­terialny, wędruje do nieba.

Za: Święty Jan Klimak, Drabina Raju, tytuł oryginału: Kλίμαξ τού παραδείσου, Πρός ποιμένα Λόγος, przekład z języka greckiego i komentarz: Waldemar Polanowski, opracowanie i redakcja naukowa: Ewa Osek, Wydawnictwo Marek Derewiecki, Kęty 2011

Córka proboszcza – od tłumacza


Tłumacząc Córkę Proboszcza, czułem jak powieść ta chwilami zmienia się we wspaniały poemat prozą, kiedy indziej zgrzyta mową słyszalną tylko na społecznym dnie. George Orwell bywał także na dnie. Córka Proboszcza jest jego kryptoautobio-grafią. Bez tej powieści o autorze Folwarku zwierzęcego i Tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego nie wiemy nic.

Był synem niskopłatnego celnika z Indii, nie mógł więc liczyć na żadną karierę. Wedle własnej, krytycznej samooceny, prócz tego, że nie miał pieniędzy, »był brzydki, słaby, nielubiany, tchórzliwy, miał chroniczny kaszel i cuchnął«. Szczęśliwie dostrzeżono jego inteligencję i talent, przyznano stypendium na naukę w szkole dla lepiej urodzonych - w Eton. Powiada, że się tam do nauki nie przykładał, ale to kokieteria. Ukończył Eton i otrzymał jeszcze bardziej prestiżowe stypendium, na studia w Cambridge. Tego już nie przyjął! Poznawszy w szkole średniej stosunki panujące wśród wybrańców losu, nie chciał być wśród nich - w wyższej. Świadomie nie wszedł do klanu absolwentów Cambridge i Oxfordu, wiedząc, że traci wszelkie szansę. Albowiem w społeczeństwie brytyjskim tamtych czasów obie te uczelnie, jak żartował potem pewien ich wychowanek, »przesądzaty nie tylko o charakterze i poglądach człowieka, ale także o jego religii i... płci...«

W powieści Keep the aspidistra flying z 1936, /polskie wydanie pt. Wiwat aspidistra, 1985./ bohater-Gordon - będący alter ego Orwella, tak jak Dorota Hare z Córki Proboszcza, pisujący wiersze i usiłujący je drukować, taką otrzymuje odpowiedź z pewnego pisemka:,,...nie chcemy twoich wszawych wierszyków. Bierzemy wiersze tylko od facetów, z którymi kolegowaliśmy w Cambridge. Wy, proleci, trzymajcie się od nas z dala." Orwell przeżył dość dużo, by opisywać to, co poznał osobiście. Krytyk mógł więc mniemać, że pozbawiony był wyobraźni. Poznał nędzę, więc został socjalistą. Walczył w Hiszpanii po stronie Republiki, nie mógł więc nie rozczarować się do komunistów, których widział z bliska. Napisał książkę /Homage to Catalonia/, która nie mogła zadowolić ani komunistów, ani faszystów. Był obiektywny, a obiektywnych stronniczy nienawidzą. Walcząc został ciężko ranny w krtań. Stracił siłę głosu, zyskał siłę sądzenia. Po klęsce Republiki uciekł z żoną do Francji. Mawiał potem, że jest rad z tamtego doświadczenia, ponieważ wojna, choć straszna, pozwoliła mu uwierzyć w ludzką uczciwość i męstwo. Jego biograf, Tom Hopkins, uważa - zapewne trafnie -że to sam Orwell uwierzył tam we własną uczciwość i własne męstwo. A więc wojna przywróciła go sobie samemu. Hopkins uważa też, że „skupienie całej uwagi Orwella na sobie, prowadzi do widzenia świata zewnętrznego jako powiększonej projekcji własnych jego problemów". Być może ma rację. Być może Orwell „nie miał perspektywy historycznej" /czego dowodem ma być 1984/; być może miewał kłopoty z ciałem jak Gordon z Aspidistry i Dorota z Córki Proboszcza. Z pewnością biedził się ze swoją duszą jak tamci oboje, skoro „życie bez protekcji zwraca się do wiary, jakiejkolwiek wiary". Orwell wolał nędzę niż protekcję. Na pewno też, tym razem wbrew sugestii Hopkinsa, rozumiał stosunki międzyludzkie. Bo, że „miał dystans w stosunku do siebie" i „uprawiał prozę nerwową, giętką, jasną", zgadzają się liczni lub wszyscy. Córka Proboszcza jest taką właśnie prozą. To Dorota Hare pierwsza miała okazję poznać, że „wszystkie zwierzęta są równe, ale niektóre równiejsze"..., choć zdanie pochodzi z najsłynniejszej książki Orwella, napisanej dziesięć lat później, w czasie n Wojny Światowej, z Folwarku zwierzęcego, którego nie chciano mu wydać, żeby nie obrażać Stalina, bo był to cenny sojusznik w walce z drugim mordercą milionów -Hitlerem. Dopiero gdy Churchill ogłosił „zimną wojnę", Folwark... przyniósł Orwellowi sławę i pieniądze. Bo w naszych czasach sława pisarza na politycznym koniu jeździ...

*

Córka Proboszcza jest powieścią napisaną niezwykle obrazowo. Każda pojawiająca się w niej postać ma charakter, cechy własne, styl bycia i - język. Jakaż to galeria typów! Od stetryczałego Proboszcza, który traktuje świat jako niekonieczny i uciążliwy dodatek do własnego, złamanego losu, po wyrzutków społeczeństwa z plantacji chmielu i Trafalgar Sąuare, gdzie w kupie zmarzniętych ciał szukają ciepła ludzie z różnych sfer - od ulicznika, po byłego księdza, wyrzuconego z posady za zbyt frywolne traktowanie harcerek... Orwell sam pracował na plantacji chmielu, nocował na kamiennej ławie tego placu, bywał bezdomny i głodny. Uczył także w podłych szkółkach prywatnych, jak Dorota Hare. Jego proza daje świadectwo prawdzie.

Język Nobby'ego, pani McElligot i całej reszty tej ludzkiej zbieraniny, był dla mnie w wielu miejscach niezrozumiały. Mimo iż spędziłem szereg lat w Anglii i Londynie, co dzień stykając się z dozorcą domu, listonoszem, gazeciarzem ulicznym, zacząłem go rozumieć dopiero pod koniec pobytu. Ludzie ci mówią straszliwym dla ucha akcentem, połykają słowa, kaleczą gramatykę; ale straszliwym tylko z punkut widzenia BBC-English czy Orford-English, które dla nich stanowią coś właśnie obrzydliwie sztucznego. Własny żargon mają za język Anglii prawdziwej. Nie jest to odpowiednik naszego języka przedmieść warszawskich. Przekładać go można stylizując na coś równie pokracznego, ale nie da się stworzyć mowy równorzędnej. Pytałem różnych Anglików, jak rozumieć ten i inny zwrot, nie wiedzieli. Pomógł mi były dyrektor British Council w Warszawie, Pan Charles Chadwick, któremu w tym miejscu składam podziękowanie.


5 czerwca 1992
Bohdan Drozdowski

Dariusz Pawlicki - O tym, który pisał „Piosenki Snu”



Ważne jest, aby tego, co się robi, nie mógł za nas zrobić nikt inny.
John Berryman

    Opowieść, której bohaterem jest pewien poeta, zacznę przewrotnie od zdarzenia, które jego życie zakończyło. Otóż mroźnego ranka 7 stycznia  1972 r. na moście o nazwie Aleja Waszyngtona w Minneapolis w USA, pojawił się brodaty mężczyzna pchający wózek dziecięcy. Byław nim jego półroczna córka. Zbliżając się ku środkowi mostu, zaczął zwalniać kroku. Aż w końcu stanął. Po czym zbliżył się do barierki.Chwilę wpatrywał się w Mississippi, która na środku nie była zamarznięta. Następnie przeszedł na drugą stronę barierki i skoczył. Akurat zaczął prószyć śnieg.

      To, co odcisnęło piętno na całym życiu Johna Berrymana, wydarzyło się w 1926 r. Miał wtedy niespełna 12 lat, gdy pod oknem pokoju, który zajmował, jego ojciec zastrzelił się. Ale i wcześniejszego dzieciństwa nie miał szczęśliwego. Zaciążyły bowiem na nim ustawiczne niesnaski/awantury między rodzicami. Niedługo, bo ledwie trzy miesiące, po śmierci ojca, matka przyszłego poety wyszła ponownie za mąż. A dotychczasowy John Allyn Smith jr. stał się Johnem Berrymanem.

      Oba te wydarzenia, szczególnie jednak to pierwsze, sprawiły, że mały John utracił wiarę, która dotąd była dla niego ważna. Ta utrata towarzyła mu przez zdecydowaną większość życia. Nigdy jednak, że tak się wyrażę, nie stracił z oczu Boga. Zresztę niejednokrotnie „wadził się” z nim. Są tego liczne dowody, szczególnie w cyklu wierszy zatytułowanym Piosenki snu. Bóg w twórczości Johna Berrymana nie pełnił roli ozdobnika, figury stylistycznej. Stanowił bowiem punktem odniesienia, normę moralną. Ale wyniesione z domu wychowanie katolickie sprawiło, że przez całe życie nie odstępowało go poczucie winy będące wynikiem ustawicznej konfrontacji owego wychowania z jego zmysłową naturą.


*

      Przez całe dorosłe życie pozostawał w ścisłych związkach ze światem akademickim: najpierw jako student m. in. nowojorskiej Columbii, uniwersytetu w angielskim Cambridge, potem jako ceniony literaturoznawca, zatrudniony w charakterze wykładowcy np. w Princeton, na Uniwersytecie Harvarda, Uniwersytecie Minnesota. Z tym, że za wielokrotnymi zmianami miejsca pracy kryły się także problemy ze zdrowiem: alkoholizm i częste depresje. One zaś rzutowały nie tylko na pracę zawodową, ale i na życie rodzinne. Czego wyrazem, jeśli chodzi o to drugie, były trzy nieudane małżeństwa.

     Ale wspomniane problemy, zabrzmi to dziwnie, miały, i to zdaniem samego zainteresowanego, obok wielu negatywów także moc pozytywną. Zaowocowały bowiem tym, na czym Berrymanowi bardzo zależało – kilkuset wierszami (pisał je w bardzo intensywnych twórczych „zrywach”). W wywiadzie* jakiego udzielił w 1970 r., stwierdził, że jest „głęboko przeświadczony, iż ciężkie doświadczenie życiowe stanowi jeden z najistotniejszych okruchów szczęścia potrzebnych do uzyskania prawdziwego sukcesu. Niektórzy artyści mogą obyć się bez tego. Tycjan i inni, ale w większości wypadków to doświadczenie jest potrzebne. Rozumuję w ten sposób: wyjątkowe szczęście ma ten artysta, którego los doświadcza w najpotworniejszy sposób, ale pozostawia przy życiu. W takim wypadku wszystko gra. Głuchota Beethovena, głuchota Goyi, ślepota Miltona i tak dalej. Sądzę więc, że to, co stanie się z moją twórczością poetycką w przyszłości, prawdopodobnie zależeć będzie w znacznym stopniu nie od mojego spokojnego siedzenia na tyłku i dumania (...), ale od tego, czy zostanę huknięty w głowę i rozpłaszczony jak długi albo, czy dostanę raka i różnych takich rzeczy z wyjątkiem starczej demencji. W takim wypadku byłbym skończony, albo jeśli to nie nastąpi, trudno powiedzieć. Mam nadzieję, że zostanę prawie ukrzyżowany”.

*


      Życiowe porażki Johna Berrymana, niejednokrotnie wręcz katastrofy, sprawiły, że miał o czym pisać; do tego umiał to robić. To był prawdopodobnie sposób  odreagowywania owych nieszczęść, jak również próba określenia miejsca, w którym się znalazł. Każdorazowemu uświadomieniu sobie tego drugiego, towarzyszyła najpewniej rozpacz. Lecz tworzenie było też formą samoratunku. Bo owe utwory poetyckie, zwłaszcza w trakcie ich pisania, stanowiły nici (może nawet grube liny) łączące go z rzeczywistością/realnością. Ta zaś znikała, gdy pojawiały się problemy... Z nimi również – niepisanie. Twórczość poetycka była dla niego, tak jak dla wielu innych poetów, także sposobem na wyrażenie buzujących/nabrzmiałych w nim emocji. O tym zaś, że owych emocji było bardzo wiele, a i on sam do pisania podchodził bardzo emocjonalnie, świadczy np. taka o to jego wypowiedź udzielona podczas wspomnianego wywiadu:


       „W ciągu ubiegłych sześciu miesięcy napisałem ponad sto wierszy. Jestem całkowicie wypluty. Mam beznadziejną niedowagę i stanowię przedmiot rozpaczy bodaj czterech kompetentnych lekarzy”.

      Kiedy indziej wyznał: „Interesują mnie tylko ludzie w kryzysie”. Nie dziwi mnie to w ogóle – on, człowiek będący, raz po raz, w kryzysie, szukał najpewniej ludzi do siebie podobnych. W swych wierszach określił się jednoznacznie jako jeden z nich. O samobójstwie jest tego przykładem. Jego początek brzmi tak:

      Myśli o samobójstwie i ojcu, owładnęły mną.
      Za dużo piję. Żona grozi separacją.
      Nie będzie mnie „niańczyć”. Nie czuje się „na wysokości zadania”.
      Nie klei się nam.
                                                  tł. Piotr Sommer


      Wspomniany już rok 1970 był znamienny w życiu Johna Berrymana. I nie tylko dlatego, że cztery pierwsze miesiące szczególnie obfitowały w kryzysy spowodowane nadmiernym piciem. Na nie zaś wpływ miały zwłaszcza wątpliwości/zwątpienia dotyczące własnej twórczości poetyckiej (wcześniej dawały one o sobie zdecydowanie mniej intensywnie i rzadziej). Dlatego zaczął wysyłać swoje najnowsze wiersze osobom (byli wśród nich poeci), z których opinią liczył się. Wyczekiwał na te odpowiedzi. Szukał bowiem w nich potwierdzenia/utwierdzenia się, że nadal ma talent. Wszelkie słowa krytyczne, ale i milczenia/przemilczenia, jakie niejednokrotnie miały miejsce, odreagowywał w charakterystyczny dla siebie sposób (może inny, w jego przypadku, nie wchodził już w ogóle w grę). O kolejnej przyczynie, która złożyła się na odmienność owego 1970 r., w tekście o wiele mówiącym tytule Alkoholizm jako choroba: John Berryman John Haffenden** tak oto pisze:

      „Aż do kwietnia 1970 roku Berryman uważał alkohol za życiodajny płyn, za źródło poetyckiego natchnienia. Dopiero wtedy pojął wreszcie niepodważalną prawdę, że »Alkoholizm to choroba śmiertelna. Śmiertelna w stu procentach. Kto nie powstrzyma się od picia, nie ujdzie z życiem«”. Ten szkic zawiera też wspomnienie osoby, która była świadkiem przyjęcia Johna Berrymana do jednego ze szpitali wspomnianego roku:

      „... a potem usiadłem, żeby posłuchać Johna, który cytował fragmenty ze wszystkich swych dzieł, może nawet i tych nie napisanych. Wygłosił kilka wierszy haiku po japońsku i przetłumaczył je na angielski. Wstał, zaśpiewał bluesa, a później wygłosił parę oderwanych sentencji filozoficznych. Myślę, że pomimo tej błyskotliwości, uroku i pijackiego otumanienia był niewiarygodnie samotny i głęboko świadom swojego upadku”.

      Do tego, że Berryman uświadomił sobie ku czemu nieuchronnie zmierza, przyczyniło się również ultimatum jakie postawiła jego trzecia żona Kate. Stwierdziła bowiem stanowczo, że odejdzie od niego jeśli nie uda się do Ośrodka Intensywnej Terapii Antyalkoholowej przy St. Mary’s Hospital w Minneapolis. Poeta nie oponował i zgłosił  się tam... Przez kilka tygodni poddawał się rygorom terapii. 12 czerwca opuścił ośrodek. Choć przez dwa tygodnie uczestniczył jeszcze w zajęciach grupowych. Lecz nie minął tydzień od zakończenia terapii, gdy odnotował:

      „Wczoraj po południu wpadłem w poślizg – zaszedłem do knajpy w St. Paul i piłem przez trzy kwadranse. Boże!”.


      O twórczości Johna Berrymana pisano, że „był poetą dużej miary”, „stał się jednym z czołowych i najczęściej czytanych poetów współczesnej Ameryki”. O uznaniu, ale nie tylko w opiniotwórczych kręgach, świadczy i to, że otrzymał kilka prestiżowych nagród literackich (m. in. Pulitzer Prize w 1965 r. za 77 Dream Songs, National Book Avard i Bollingen Prize w 1969 r. za His Toy, His Dream, His Rest*** ), jak też fakt, iż został przyjęty do szacownej Academy of American Poets (1967).  

*

      Przez prawie cały okres swego twórczego życia John Berryman wyrażał zdecydowany sprzeciw wobec zaliczania go do grona poetów konfesyjnych****. Wielokrotnie, odnośnie Piosenek snów, których napisał 430, deklarował: „Nie piszę autobiografii wierszem”. Nie do końca mu jednak wierzono. A niektórzy spośród krytyków pozostali przy zdaniu, że większość poetyckiego dorobku bohatera tego szkicu, z całą pewnością przynależy do poezji konfesyjnej nazywanej też poezją zwierzeń. Natykali się bowiem w wierszach jego autorstwa na wzmianki o zdarzeniach, które rzeczywiście miały miejsce w jego życiu. To zaś miało być w sumie, według nich, argumentem za tym, aby nie brać pod uwagę zdecydowanych antykonfesyjnych deklaracji wygłaszanych przez zainteresowanego. A przynajmniej zachować w stosunku do nich daleko idącą powściągliwość. Może w tym Berrymanowskim uporze chodziło o sprzeciw wobec opinii (w jego oczach był to najpewniej zarzut), że w jego wierszach zauważa się wpływ Roberta Lowella (1917-1977), czołowego poety nurtu „poezji wyznań/zwierzeń”, niemal równolatka autora Piosenek snów. Sam Berryman wielokrotnie podkreślał, że Lowellowi (nawiasem mówiąc uważał go za znakomitego poetę) prawieniczego, jako autorowi, nie zawdzięcza. To fakt, że gdy w 1959 r. ukazał się tom Life Studies, który zapoczątkował sławę Roberta Lowella, Berryman był już ukształtowanym poetą. Do tego miał w swym dorobku kilka znaczących książek poetyckich. Takich jak: Poems (1942), The Dispossessed (1948), Homage to Mistress Bradstreet (1956), His Thought Made Pockets and the Plane Buckt (1958). I żadna z nich nie nosiła cech, jakie zwykło przypisywać się „powołanej do życia” nieco później poezji konfesyjnej (ostatnia z tych wyszczególnionych pozycji stała się zresztą wielkim sukcesem). Natomiast były one obecne w późniejszych tomach, przede wszystkim w 77 Dream Songs (1964) i HisToy, His Dream, His Rest(1968). Znamionuje je bowiem to, co stanowi bardzo istotną cechę charakterystyczną poezję konfesyjną - ów ton osobistego zwierzenia. Często nad wyraz szczerego, nie mającego, wręcz zahamowań. Ale, jak wspomniałem, John Berryman zaprzeczał, że to on, przybrawszy imię Henry, wywewnętrza się w 385 utworach składających się na cykl o nazwie Piosenki snu. Natomiast nie odżegnywał się od konfesyjnego charakteru wierszy, które złożyły się na późny, wydany bowiem w 1970 r., zresztą ostatni zbiór swych utworów poetyckich, jakie ujrzał za życia, a zatytułowany Love & Fame. Twierdził bowiem jednoznacznie, że w tym tomie pisze o sobie. Ma to sygnalizować, chociażby, i to, że znany z Piosenek snów Henry, mający być jakoby alter ego poety, pojawia się tylko w jednym wierszu. W pozostałych jest on, John Berryman. Ten tom, a konkretnie cykl zamykających go modlitw, odwołuje się do nawrócenia poeta, jakie miało miejsce w czasie trwania wspomnianej kuracji. Powiedział o tym nst. słowami:

      „(...) ale dzięki sile konieczności i akcji ratowniczej – wróciłem do pojęcia Boga, który w pewnych momentach zdecydowanie i osobiście ingeruje w życie poszczególnych ludzi; jednym z nich jestem ja”*****.


      Zapytany o sporządzenie listy współczesnych poetów amerykańskich, według ważności, odpowiedział: „Nie sądzę, abym umiał to zrobić. (...), większość tych postaci to moi osobiści przyjaciele. Nie można, ot tak, zasiąść i oceniać przyjaciół. Po opublikowaniu The Dispossessed w roku 1948 przestałem recenzować poezję. W tym okresie znałem już większość ludzi piszących wiersze, a jak można wydać sprawiedliwy wyrok na człowieka, z którym poprzedniego wieczora jadło się kolację? Bez sensu. Ludzie uważają, że to łatwe, ale w rzeczywistości jest to niemożliwe”******. 

*


      John Berryman, do którego czuję sympatię, niewątpliwie postać tragiczna, porusza mnie. Z jednej strony dlatego, że, mówiąc wprost i dosadnie, był poetą całą gębą. Nie był nim bowiem w chwilach wolnych (od innych zajęć), nie było to jego hobby. Pozostawał nim całym swym jestestwem. To była jego natura. Całym sobą, jak najdosłowniej, pisał też wiersze. Tworzył je w długich, bardzo długich, że tak je nazwę, chwilach natchnienia. A do tego pisaniu np. kolejnych Piosenek snu towarzyszyło, dosłowne, ubywanie jego ciała. Być może te okresy natchnienia trwały równie długo, jak jego ciągi alkoholowe, często następujące po intensywnym wysiłku intelektualnym (w jego przypadku było to pisanie wierszy). Z drugiej zaś strony, jestem każdorazowo wzruszony, gdy moja wyobraźnia zaczyna skupiać się na ostatnich minutach jego życia, któremu kres położyło samobójstwo. Ma na to wpływ również rodzaj śmierci jaką wybrał. A może to nie on dokonał tego wyboru? Może stała za tym Śmierć. Była przecież na moście – czekała, gdy wspomnianego poranka poeta pojawił się na nim. A to, że równocześnie utracił wszelką nadzieję na jakąkolwiek pomoc, sprawiło, iż nie oparł się owemu wyborowi. Zaś perspektywa rychłego zakończenia życia przesłonił mu wszystko inne. Łącznie z córką, która miała pozostać w wózku na moście. Tak więc, gdy pragnienie śmierci przeważyło zdecydowanie nad pragnieniem pisania kolejnych wierszy, i nie tylko nad tym, poszybował ku zimnym wodom Mississippi. Czy chwilę przedtem nim runął do niej, pożałował tego kroku? A może pomyślał: „Nareszcie...”.


    * Wywiad z J. Berrymanem przeprowadził Peter A. Stitt, jego były student.
       Polski przekład wywiadu został opublikowany w „Literaturze na świecie”12,
       1979.
         **  Johna Haffenden, Alkoholizm jako choroba: John Berryman, „Literatura na
              świecie” 12, 1979.
       *** Zbiór ten liczący 308 utworów, obok 77 Dream Songs, jak też 45 kolejnych
            wierszy, jakie ukazały sie po śmierci poety (zawierał je innych utworów
            poetyckich, tom Henry’s Fate & Other Poems 1967-1972 wyd. w 1977)  
            składają się na cykl Piosenki snu.
    **** Termin: poezja konfesyjna pojawił się po raz pierwszy w opublikowanej
           w 1959 r. recenzji autorstwa M. L. Rosenthala dotyczącej zbioru wierszy
           Roberta Lowella Life Studies.
  ***** cytat ze wspomnianego wywiadu z 1970 r.
 ****** tamże.
_________





Z cyklu „Piosenki snu”.

14.

Życie, kochani, jest nudne. Nie można tak mówić.
W końcu niebo błyska, wzdycha wielkie morze,
my też błyskamy i czemuś tam wzdychamy,
w dodatku matka mówiła mi, gdy byłem chłopcem
(jak automat) „Otóż ciągle oznajmiać, że ci nudno
to znak, że nie masz żadnych

Bogactw Wewnętrznych”. Dziś widzę, że nie mam
bogactw wewnętrznych, bo mi do obrzydzenia nudno.
Nudzą mnie ludziowie,
literatura nudzi, szczególnie wielka,
nudzi mnie Henry, jego zmartwienia i biadolenia
nieznośne jak u achillesa,

co kocha ludzi i niezłomną sztukę, która mnie nudzi.
A od tych spokojnych wzgórz, i ginu, też można skonać
i jakimś cudem pies
wziął za pas skórę tudzież kości i poszedł sobie gdzieś
w góry, nad morze, albo do nieba, pozostawiając
z tyłu mnie: powiew ogona.    


312.

Przeniosłem się do Dublina, żeby to z tobą dogadać,
majestatyczny Cieniu, którego studiowałem tak zawzięcie
przed tylu laty,
czy dobrze odczytałem twoją lekcję? czy doszedłem
do sedna przez twoje wszystkie fazy? twoje niebo, piekło,
czy je zgłębiłem właściwie?

Później latami nie pamiętałem, odstawiłem cię na bok,
niewdzięczność to nieodłączna klątwa
robienia czegokolwiek po nowemu –
przywiozłem rodzinę, żeby mi pomogła,
przywiozłem mój hołd i moją cichą skruchę,
przywiozłem tylko jedną czy dwie

książki, w tym w końcu twoje ostatnie   
dziwne wiersze pisane w cieniu śmierci.
Twoje wielkie postacie znów płyną
przeze mnie i cała twoja przeszłość
napełnia ogród mój za murem twoim oddechem miodowym
w którym poruszam się, pyłek.

                                                

Z tomu „Love & Fame”.

O samobójstwie

Myśli o samobójstwie i ojcu owładnęły mną.
Za dużo piję. Żona grozi separacją.
Nie będzie mnie „niańczyć”. Nie czuje się „na wysokości zadania”.
Nie klei się nam.

Na wschodzie jest o godzinę później.
Mógłbym zadzwonić do Matki do Waszyngtonu.
Ale – czy ona by mi pomogła?
I te wszystkie pocztowe pochlebstwa i wymówki?

Jakaś podstawa z niezwruszonej miłości i przyjaźni
przydałaby się temu jak świat szeroki szaleństwu.
Moim ulubionym filozofem jest poniekąd Epiktet.
Szczęśliwi umarli wcześniej.

Wciąż jeszcze planuję jechać tego lata do Meksyku.
Obrazy świata Olmeków! Chichén Itzá!
D. H. Lawrence ma o tym obłędny sen.
Kiedy wyszła książka Malcolma Lowry’ego, wykładałem ją
              mojemu nauczycielowi z Princeton.

Jeszcze się nie poddaję. Po popołudniu będę może wykładał
trzecią Ewangelię. Póki co nie zdecydowałem.
Czasem myślę sobie, że inni mają łatwiejsze prace
i wykonują je gorzej.

Cóż, musimy się trudzić i śnić. Gogol był impotentem,
powiedział mi ktoś w Pittsburgu.
Spytałem: w jakim wieku? Nie umiał odpowiedzieć.
A to cholernie ważne.

Rembrandt był trzeźwy. Tutaj się różnimy. Trzeźwy.
Dręczyły go koszmary. I nas dręczą.
O samobójstwie myślę bez przerwy.
On najwyraźniej nie myślał. Będę wykładał Łukasza.

                               (tł. Piotr Sommer)


sobota, 28 czerwca 2014

Z niewzruszoną świadomością, ani radosną ani smutną, wdzięczną słońcu za jego blask i gwiazdom za ich oddalenie


Wieść życie beznamiętne i wykształcone pod gołym niebem idei, czytając marząc i myśląc o pisaniu, życie wystarczająco powolne, aby znajdować się zawsze na granicy znudzenia, i wystarczająco przemyślane, aby nigdy jej nie przekroczyć. Przeżywać to życie z dala od emocji i myśli, wyłącznie w myśli o emocji i w emocji myśli. Zastygnąć złociście na słońcu jak ciemne jezioro wśród kwiatów. Kultywować w cieniu to szlachectwo osobowości, które polega na nieupieraniu się w życiu przy niczym. Być wśród wirujących kwiatów jak kwiatowy pyłek, który nieznany wiatr unosi w popołudniowe powietrze i który drętwota zmierzchu pozwala porzucić w przypadkowym miejscu, gdzie zniknie wśród rzeczy większych od siebie. Być nim z niewzruszoną świadomością, ani radosną ani smutną, wdzięczną słońcu za jego blask i gwiazdom za ich oddalenie. Nie być niczym więcej, nie mieć nic więcej, nie chcieć nic więcej... Być muzyką głodnego, piosenką ślepca, relikwią nieznanego wędrowca, krokami wielbłąda, który zmierza donikąd, stąpając po jałowej pustyni...

Fernando Pessoa, Księga niepokoju
tłumaczenie: Michał Lipszyc
s. 47-47

Nuda - objawienie powszechnej nieważności


Mogę powiedzieć, że moje życie było zdominowane przez poczucie nudy. Poznałem ją już w dzieciństwie. Nie chodzi o nudę, którą można przezwyciężyć rozrywkami, rozmową czy przyjemnościami, ale o nudę, można by powiedzieć, fundamentalną, polegającą na tym, że mniej lub bardziej raptownie, u siebie bądź u innych, albo w obliczu pięknego krajobrazu człowiek czuje że wszystko jest puste, nie ma treści ani sensu. Pustka w sobie i na zewnątrz. Cały wszechświat rażony jest nicością. Już nic nas nie ciekawi, nic nie zasługuje na uwagę. Nuda to zawrót głowy, ale spokojny, monotonny; to objawienie powszechnej nieważności, to pewność granicząca wręcz z osłupieniem bądź najwyższym jasnowidzeniem, że nie można, nie powinno się nic robić na tym świecie ani na innym, że nie ma na świecie nic, co mogłoby nam odpowiadać, bądź nas zadowolić. Skutkiem takiego doświadczenia (które nie jest stałe, lecz nawracające, gdyż nuda dopada nas okresowo; zresztą te ataki trwają o wiele dłużej niż gorączka) nie potrafiłam zdziałać w życiu nic poważnego. Prawdę mówiąc, żyłem intensywnie, ale nie byłem zdolny do zintegrowania się z egzystencją. Moja marginalność nie jest czymś przypadkowym, lecz esencjonalnym. Gdyby Bóg się nudził, co prawda nadal byłby Bogiem, ale Bogiem marginalnym. Zresztą zostawmy Boga w spokoju. Zawsze marzyłem, żeby być niepotrzebnym i nienadającym się do niczego. Otóż zrealizowałem to marzenie dzięki nudzie. Konieczne jest tu wyjaśnienie: doświadczenie, jakie tu opisuję, niekoniecznie jest deprymujące, bo niekiedy następują po nim u niesienia, które pustkę zmieniają w pożar, w upragnione piekło*.

Gdy zbierałem się do wyjścia, Cioran nalega: „Niech pan nie zapomni im powiedzieć, że jestem tylko pisarzem z marginesu piszącym po to, by budzić. Proszę to powtarzać, moje książki pragną rozbudzać”.

Rozmowy z Cioranem
tłumaczenie: Ireneusz Kania
s. 23-24

piątek, 27 czerwca 2014

Lubił studiować ich niewolniczą mentalność typu „trzymaj się posady" …


Nowy Albion był interesujący z tego względu, że panowała tu zupełnie nowoczesna atmosfera. W firmie nie było ani jednego człowieka, który nie byłby świadom faktu, że reklama - ogłoszenia - jest najgorszym draństwem wyrosłym z kapitalizmu. W firmie ołowianej zachowały się nadal pewne pojęcia o honorze handlowym i o użyteczności. W Nowym Albionie wyśmiano by to. Większość pracowników reprezentowała twardy, zamerykanizowany, przedsiębiorczy typ - typ, dla którego nie ma nic świętego, poza pieniędzmi. Wypracowali własny cyniczny kodeks postępowania. Publiczność to świnie; reklama to grzmocenie kijem w wiadrze z pomyjami. Jednak pod tym cynizmem była w nich pewna naiwność, ślepy kult bożka pieniądza. Gordon dyskretnie ich studiował. Jak poprzednio, wykonywał pracę dość dobrze, więc koledzy patrzyli na niego z góry. W jego umyśle nic się nie zmieniło. Nadal odrzucał kodeks pieniądza i pogardzał nim. Wcześniej czy później ucieknie; nawet teraz, po niedawnej klęsce, nadal planował ucieczkę. Żył w świecie pieniądza, lecz nie należał do niego. Jeśli chodzi o typy, które go otaczały, te robaczki w melonikach, które nigdy się nie przepoczwarzą, oraz ci po amerykańsku przedsiębiorczy wykształceni lizusi z rynsztoka, to raczej go bawiły. Lubił studiować ich niewolniczą mentalność typu „trzymaj się posady". Był wśród nich podglądającym dzieciakiem.

George Orwell "Wiwat aspidistra!
tłumaczenie: Jadwiga Piątkowska

Kult pieniądza jedyna naprawdę przeżywana religia - jaka nam pozostała?


Prymitywnie, po chłopięcemu zaczął orientować się w sprawach pieniężnych. Wcześniej niż inni pojął, że cały nowoczesny handel jest oszustwem. Uświadomiły mu to właśnie reklamy na stacjach metra. Jak powiadają biografowie, nie przypuszczał wówczas, że sam będzie kiedyś pracował w agencji reklamowej. Było to jednak coś więcej niż sam fakt, że interes to oszustwo. Zrozumiał, a z biegiem czasu rozumiał to coraz lepiej, że kult pieniądza podniesiono do rangi religii. Być może jest to jedyna prawdziwa religia - jedyna naprawdę przeżywana religia - jaka nam pozostała. Pieniądz stał się tym, czym kiedyś był Bóg. Dobro i zło nie znaczą ju nic więcej, poza sukcesem i niepowodzeniem. Stąd wielce znaczący zwrot: dobrze mi się powodzi. Dekalog zredukowano do dwóch przykazań. Jedno dla pracodawców - wybrańców, kasty kapłanów pieniądza: „Będziesz robił pieniądze"; drugie dla pracowników - sług i niewolników: „Nie stracisz pracy".

George Orwell "Wiwat aspidistra!
tłumaczenie: Jadwiga Piątkowska

Pod powierzchnię!


Pod powierzchnię, pod powierzchnię! W bezpieczne, miękkie łono ziemi, gdzie nie ma zdobywania ani tracenia pracy, nie ma nękających cię krewnych ani przyjaciół, nie ma nadziei, strachu, ambicji, honoru, obowiązku - nie ma żadnych wierzycieli. Właśnie tam pragnął się znajdować.

Nie pragnął jednak śmierci, śmierci fizycznej. Było to dziwne uczucie. Miał je od tego ranka, gdy obudził się w policyjnej celi. Zły, buntowniczy nastrój, który następuje po pijaństwie, najwyraźniej wszedł mu w zwyczaj. Owa pijana noc stanowiła przełom w jego życiu. W dziwnie nagły sposób pociągnęła go w dół. Przedtem walczył z kodeksem pieniądza, lecz mimo to trwał przy nieszczęsnych resztkach przyzwoitości. Teraz zaś chciał uciec właśnie od przyzwoitości. Chciał iść na dno, głęboko, w jakiś świat, gdzie przyzwoitość nie miała ju ż znaczenia; przeciąć więzy poczucia godności własnej, pójść pod wodę - pogrążyć się, jak powiedziała Rosemary. W jego umyśle łączyło się to z przekonaniem, że znajduje się pod powierzchnią. Lubił myśleć o ludziach straconych, o ludziach spod powierzchni, włóczęgach, żebrakach, przestępcach, prostytutkach. Ich świat jest dobry, mieszkają w nim gdzieś tam na dnie, w dusznych norach i melinach. Lubił myśleć, że pod światem pieniędzy znajduje się ten wielki, niechlujny świat podziemny, gdzie klęska i sukces nic nie znaczą; coś w rodzaju królestwa upiorów, gdzie wszyscy są równi. Tam właśnie chciał być, na dnie, w upiornym królestwie, poniżej wszelkich ambicji. Pewną ulgę sprawiała mu myśl o zadymionych slumsach południowego Londynu, ciągnących się bez końca, o ogromnej, nędznej pustyni, gdzie można się zgubić na dobre.

George Orwell "Wiwat aspidistra!
tłumaczenie: Jadwiga Piątkowska

Cesarzowa Elżbieta Austriacka urodziła się już rozczarowana ...


Vernona von der Heyden-Rynsch: Od dawna interesuje się pan Elżbietą Austriacką. Co naprawdę rozbudziło pańską ciekawość dla tej postaci, tak często źle rozumianej?

Cioran: Chciałbym zacząć od cytatu: „Myśl o śmierci oczyszcza i pełni funkcję ogrodnika, który ze swych grządek wyrywa zielska. Jednakże ten ogrodnik chce być zawsze sam i złości się gdy ciekawscy zaglądają do niego przez mur. Tak również ja chowam twarz za parasolką i wachlarzem, by myśl o śmierci mogła we mnie spokojnie uprawiać swój ogródek”.

Tych parę zdań, przeczytanych przeze mnie w 1935 r., gdy miałem dwadzieścia cztery lata, stało się punktem wyjścia dla namiętnego zainteresowania, jakie żywię dla cesarzowej Elżbiety. (…) Wyrażenia „uprawiać ogródek” nie ma w oryginalnym tekście niemieckim, gdzie mowa jest po prostu o „pracy”. Jednakże ta nieścisłość, w gruncie rzeczy z ducha bardzo wierna, przydawała tekstowi jakiejś poetyckiej aury, która miała mnie prześladować aż do obsesji.

V.H-R: W swej przedmowie Maurice Barres pisze, że wypowiedzi Sissi, zanotowane przez Christomanosa, składają się na „najbardziej zdumiewający poemat nihilistyczny, jaki kiedykolwiek pod naszym niebem dano nam przeżywać”. Czy pan również jest zdania, że mamy tu do czynienia z nihilizmem czy raczej z desengano?

C: Nawet jeśli można u niej znaleźć wypowiedzi zabarwione nihilizmem, to termin ten w sensie filozoficznym w jej przypadku jest mało trafny. Ona była całkowicie desenganada, wyzbyta złudzeń, oddzielona od świata. Nie obchodziły jej ideologiczne debaty epoki, ukształtowana była w zasadzie przez literaturę. Swoją „filozofię” zaczerpnęła głównie od Szekspira, dokładnie mówiąc – od szekspirowskich błaznów. Nie chodzi tu więc o nihilizm, tylko o najwyższy stopień ironii, o pełną rozpaczy trzeźwość.

Gdy myślimy o jej wizji świata, nieodparcie nasuwa się na myśl Hamlet wysławiający przed Rosencrantzem i Guildensternem wspaniałość świata, nieba, ziemi i człowieka, istoty wyjątkowej, szczytu stworzenia, i dodającego, że w jego oczach wszystko to jest tylko „prochem najczystszym”.

V.H-R: Maria Waleria, ulubiona córka Sissi, zgorzkniałość swej matki przypisuje jej „rozczarowaniu się tak wieloma ludźmi, których kochała”. Przedstawia swą matkę jako młodą kobietę wchodzącą w życie z wielkimi nadziejami, którą później niezrozumienie oraz rozczarowanie skłoniły do ucieczki od świata, a nawet do gardzenia nim. Czy podziela pan tą opinię?

C: Nie chciałbym pomniejszać roli tych rozczarowań, ale nie sądzę, by odegrały one rolę zasadniczą. Ona doznawałaby rozczarowań w każdej sytuacji, urodziła się rozczarowana. Proszę pomyśleć o ludziach uprawiających ironię, stosujących ją w każdej chwili. Skąd się ona bierze? Jej źródło nie jest zewnętrzne, ono tkwi w nich, wewnątrz. Potrzeba niszczenia iluzji i pewników, sprzyjających fałszywej równowadze, na jakiej opiera się egzystencja, płynie z jakichś najgłębszych źródeł w człowieku. „Szaleństwo jest prawdziwsze od życia” - powiedziała cesarzowa, a do takiej konkluzji mogłaby dojść nawet bez pomocy jednego bodaj zawodu.

Dlaczego tak lubiła błaznów z Szekspira? Dlaczego wszędzie, gdzie się znalazła, odwiedzała przytułki dla obłąkanych? Otóż miała ona wyraźną namiętność dla wszystkiego co skrajne, co odbiega od zwyczajności, bytuje gdzieś na marginesie. Wiedziała, że jest w niej szaleństwo, i ta groźba być może jej pochlebiała. Odczucie swojej szczególności dodawało jej sił, a tragedie, jakie spadły na jej rodzinę, tylko umocniły ją w przekonaniu, by uciekać od ludzi i od swych obowiązków. Rzadki to w świecie przypadek dezercji. (…)


Rozmowy z Cioranem
tłumaczenie: Ireneusz Kania
s. 95-97

Poeta głodujący na poddaszu co zapomniał, że ptaki niebieskie nie muszą płacić czynszu


Teraz już nie nienawidził krewnych i nie pogardzał nimi - w każdym razie nie tak bardzo. Nadal przyprawiali go o przygnębienie - biedne stare usychające ciotki i wujowie, z których dwoje czy troje już umarło; ojciec, zniszczony i przygaszony; matka, zwiędła, nerwowa i „delikatna" (płuca miała niezbyt silne); Julia, już teraz, w wieku dwudziestu jeden lat, obowiązkowe, zrezygnowane popychadło, pracujące po dwanaście godzin dziennie, nie mające przyzwoitej sukienki. Teraz jednak pojmował, co im dolegało. To nie był tylko brak pieniędzy. Był to fakt, że nie mając pieniędzy, nadal żyli duchem w świecie pieniędzy - w świecie, gdzie pieniądz jest cnotą, ubóstwo zaś zbrodnią. 

Wykończyło ich nie ubóstwo, lecz ciężar szacownego ubóstwa. Przyjęli kodeks pieniądza, według zaś tego kodeksu ponieśli fiasko. Nigdy nie mieli na tyle rozsądku, by atakować i po prostu żyć, z pieniędzmi czy bez, jak to robią klasy niższe. A klasy niższe mają rację! Czapki z głów przed chłopakiem z fabryki, który mając cztery pensy przy duszy majstruje swej dziewczynie dziecko! Przynajmniej w żyłach ma krew, nie pieniądze.

Gordon przemyślał to wszystko, naiwnie, samolubnie, po chłopięcemu. Uznał, że istnieją dwa sposoby życia. Możesz być bogaty lub możesz rozmyślnie odmówić bogacenia się. Możesz posiadać pieniądze, a możesz gardzić pieniędzmi; natomiast fatalnie jest czcić pieniądze i ich nie zdobyć. Założył z góry, że sam nigdy nie zrobi pieniędzy. Nie przyszło mu do głowy, że może posiadać zdolności, które udałoby się wykorzystać. Sprawili to nauczyciele; wmówili mu, że jest nieznośnym buntownikiem i że nie ma szans na „sukces" w życiu. Zgodził się z tym. Więc dobrze, w takim razie odmówi udziału w „zdobywaniu sukcesu"; specjalnie się postara, aby nie osiągnąć „sukcesu". Lepiej panować w piekle niż służyć w niebie; jeśli już o to idzie, lepiej służyć w piekle niż służyć w niebie. Już mając szesnaście lat wiedział, po której jest stronie. Był przeciwko bożkowi pieniądza i jego ześwinionym kapłanom. Wydał wojnę pieniądzowi; w tajemnicy, oczywiście.

(…)

Całkowita pogarda, jaką miał dla swej pracy, ułatwiała mu jednak egzystencję. Znosił jałowe życie biurowe, gdy ani przez chwilę nie uważał go za coś trwałego. Kiedyś, jakoś, Bóg wie, jak i kiedy, wyzwoli się z tego. Poza tym miał jeszcze swoje „pisanie". Być może kiedyś będzie w stanie jakoś zarobić na życie „pisaniem"; a będąc „pisarzem" jest się chyba wolnym od smrodu pieniądza, nieprawda? Zwijał się z bólu na widok otaczających go typów, zwłaszcza starszych mężczyzn. To właśnie oznaczał kult bożka pieniądza! Ustabilizować się, odnieść sukces, sprzedać duszę za willę i aspidistrę! Zamienić się w typową kanalię w meloniku, „człowieczka" - jak u Strube'a - potulnego obywatela, który mknie do domu o szóstej piętnaście na kolację składającą się z placka z serem i kompotu z gruszek z puszki, na półgodzinne słuchanie koncertu symfonicznego w BBC, a potem może nieco legalnego stosunku seksualnego, jeśli żona „jest w humorze"! Co za los! Nie, człowiek nie powinien żyć w ten sposób. Należy się z tego wydostać, z tego smrodu pieniądza. Pielęgnował w myślach coś w rodzaju spisku. Poświęcił się jak gdyby wojnie z pieniądzem.

(…)

Cztery miesiące po śmierci matki Gordon nagle porzucił pracę. Nie przedstawił firmie żadnych powodów. Przypuszczali, że miał zamiar „poprawić swą sytuację materialną", więc - całe szczęście, jak się później okazało - dali mu całkiem dobre referencje. Nie przyszło mu nawet do głowy, by szukać innej pracy. Chciał spalić za sobą mosty. Teraz będzie mógł oddychać swobodnie, oswobodzony od smrodu pieniądza. Nie czekał z tym specjalnie do śmierci matki; jednakże jej śmierć dodała mu odwagi.

Oczywiście, pozostałości rodziny wdały się w nową, jeszcze gwałtowniejszą kłótnię. Sądzili, że Gordon z pewnością zwariował. Na próżno próbował wielokrotnie im wyjaśniać, dlaczego nie chce oddać się w jarzmo „dobrej" posady. - Ale z czego będziesz żył? Z czego będziesz żył? - lamentowali. Nie chciał o tym poważnie pomyśleć. Oczywiście nadal piastował myśl, że będzie mógł jakoś zarabiać „pisaniem". Znał już wówczas Ravelstona, redaktora „Antychrysta", a Ravelston, poza drukowaniem jego wierszy, dawał mu czasem książki do recenzji. Jego literackie perspektywy nie były tak beznadziejne jak sześć lat temu. Jednakże prawdziwym powodem nie była chęć „pisania". Wydostać się ze świata pieniędzy - oto, czego chciał. Oczekiwał mgliście jakiejś pustelniczej egzystencji bez pieniędzy. Przypuszczał, że jeśli ktoś naprawdę pogardza pieniędzmi, może się jakoś utrzymać, podobnie jak ptaki niebieskie. Zapomniał, że ptaki niebieskie nie płacą czynszu. Widział się jako poeta głodujący na poddaszu · jednakże głodujący niezbyt dotkliwie.

Nastąpiło siedem katastrofalnych miesięcy. Przeraziły go i niemal złamały. Poznał, co to znaczy żyć całe tygodnie chlebem i margaryną, próbować „pisać", gdy się przymiera głodem, zastawiać ubrania w lombardzie, przemykać się drżąc po schodach, gdy zalega się z czynszem od trzech tygodni, a gospodyni nadsłuchuje. Poza tym przez owych siedem miesięcy praktycznie niczego nie napisał. Ubóstwo przede wszystkim zabija myśl. Pojął, jak gdyby stanowiło to jakieś odkrycie, że nie ucieknie się od pieniędzy przez nieposiadanie pieniędzy. Przeciwnie, jest się w pełni niewolnikiem pieniędzy, jeśli nie ma się ich dość - „środków do życia", jak brzmi koszmarny mieszczański zwrot. Wreszcie, po ordynarnej kłótni, wyrzucono go z pokoju. Przez trzy dni i cztery noce znajdował się na ulicy. To było piekielne. Za radą człowieka, którego spotkał na bulwarze, spędził trzy ranki w Billingsgate, pomagając popychać taczki z rybami krętymi uliczkami pod górę z Billingsgate do Eastcheap.

Dostawało się „dwa pensy do góry", praca zaś piekielnie nadwerężała mięśnie ud. Do tej pracy zgłaszały się tłumy ludzi, więc trzeba było czekać na swoją kolej; miało się szczęście, jeśli zarobiło się osiemnaście pensów pomiędzy czwartą a dziewiątą rano. Po trzech dniach Gordon dał za wygraną. Po co to było? Przegrał. Nie pozostawało nic innego, jak wrócić do rodziny, pożyczyć pieniądze i poszukać innej pracy.

Lecz teraz, oczywiście, nie było żadnej pracy. Całymi miesiącami żył żebrząc u rodziny. Julia utrzymywała go, póki nie wydała ostatniego pensa ze swych niewielkich oszczędności. Było to ohydne. Taki był rezultat jego pięknych póz! Pozbył się ambicji, wydał wojnę pieniądzom, to wszystko zaś doprowadziło go do żebrania u siostry! Wiedział, że Julia znacznie głębiej przeżyła jego klęskę niż utratę oszczędności. Takie nadzieje wiązała z Gordonem! Jemu jednemu z Comstocków miało się „powieść". Jeszcze nawet teraz wierzyła, że kiedyś, jakoś odzyska pozycję rodziny. Był tak „inteligentny" - z pewnością mógłby zdobyć majątek, gdyby tylko chciał! Przez dwa miesiące Gordon mieszkał u ciotki Angeli w jej domku w Highgate - u biednej, zwiędłej, zasuszonej ciotki Angeli, której ledwie starczało jedzenia dla siebie. Przez cały czas rozpaczliwie szukał pracy. Wuj Walter nie mógł mu pomóc. Jego wpływy w świecie interesów, nigdy duże, były teraz praktycznie żadne. Jednakże wreszcie, całkiem niespodziewanie, poszczęściło mu się.

George Orwell "Wiwat aspidistra!
tłumaczenie: Jadwiga Piątkowska

Gdybym mówił językami ludzkimi i anielskimi, a pieniędzy bym nie miał … - poznajemy Gordona Comstocka


Jednakże najbardziej nienawidził snobistycznych, „kulturalnych" książek. Krytyki literackiej i literatury pięknej. W rodzaju tych, jakie te zamożne wstrętne młode typy z Cambridge piszą jakby od niechcenia - i jakie Gordon mógłby pisać, gdyby miał nieco więcej pieniędzy. Pieniądze i kultura! W takim kraju jak Anglia bez pieniędzy nie można być kulturalnym, tak jak nie można wstąpić do Klubu Kawalerzystów. Tknięty tym samym odruchem, który każe dziecku potrącać kiwający się ząb, wyjął snobistycznie wyglądający tom - Wybrane aspekty włoskiego baroku - otworzył, przeczytał ustęp i wsunął z powrotem z mieszaniną odrazy i zawiści. Ta przerażająca wszechwiedza! To niezdrowe okularnicy wyrafinowanie! I pieniądze, jakie się kryją za tym wyrafinowaniem! W gruncie rzeczy, cóż za tym stoi, jeśli nie pieniądze? Pieniądze na odpowiednie wykształcenie, pieniądze na wpływowych przyjaciół, pieniądze na wolny czas i spokój ducha, pieniądze na podróże do Włoch. Pieniądze piszą książki, pieniądze je sprzedają.

Nie dawaj mi cnoty, Panie, daj mi pieniądze, tylko pieniądze.

Zabrzęczał monetami w kieszeni. Miał ju prawie trzydzieści lat, a nie osiągnął jeszcze niczego; tylko ten nieszczęsny zbiorek poezji, który zrobił kompletną klapę. Od tego zaś czasu, przez cale dwa lata, szamotał się w labiryncie okropnej książki, która nie posuwała się naprzód i którą, jak sobie chwilami zdawał sprawę, nigdy nie posunie się naprzód. To brak pieniędzy, po prostu brak pieniędzy pozbawiał go mocy „pisania". Trzymał się tego jak artykułu wiary. Pieniądze, pieniądze, pieniądze to wszystko! Czy można napisać choćby tanią nowelkę bez pieniędzy, które dodają otuchy? Inwencja, energia, dowcip, styl, wdzięk - za to wszystko trzeba płacić gotówką.

Jednakże patrząc na półki poczuł pewną ulgę. Tak wiele książek wyblakło i stało się nie do czytania. Mimo wszystko jedziemy na tym samym koniu. Memento mori. Ciebie, mnie i snobistycznych młodzieńców z Cambridge czeka to samo zapomnienie - choć niewątpliwie poczeka nieco dłużej na snobistycznych młodzieńców z Cambridge. Spojrzał na pożółkłych od starości „klasyków" u swych stóp. Martwi, wszyscy martwi, niech gniją z Bogiem. Przesunął wzrokiem po wyblakłych tytułach. Pisma zebrane Roberta Louisa Stevensona. Ha, ha! To dobre. Pisma zebrane Roberta Louisa Stevensona! Górny brzeg poczerniał od kurzu. Prochem jesteś i w proch się obrócisz. Gordon kopnął płócienny grzbiet Stevensona. Stamtąd odzywasz się, stary? Zimna pieczeń z ciebie, jak ze Szkota.

(...)

Gordon pomyślał o Ravelstonie, uroczym, bogatym przyjacielu, redaktorze „Antychrysta", przyjacielu, którego niezmiernie lubił i którego widywał jedynie raz na dwa tygodnie; a także o Rosemary, swojej dziewczynie, która go kochała - uwielbiała go, jak mówiła - i która mimo to nigdy z nim nie spała. Jeszcze raz pieniądze; pieniądze to wszystko. Wszystkie stosunki pomiędzy ludźmi trzeba kupować za pieniądze. Jeśli nie masz pieniędzy, mężczyźni nie będą dbać o ciebie, kobiety nie będą cię kochać; to znaczy, nie będą dbać o ciebie ani cię kochać choćby odrobinę. I właściwie mają rację! Gdy bez pieniędzy jesteś  niesympatyczny. Gdybym mówił językami ludzkimi i anielskimi. Jednakże, jeśli nie mam pieniędzy, nie mówię językami ludzkimi i anielskimi.
(...)

Gordona ogarnęła nagle przemożna i nieodparta chęć zapalenia. Postanowił sobie nie palić dziś po południu. Zostały mu tylko cztery papierosy. Musi je zaoszczędzić na wieczór, kiedy to zamierzał „pisać"; nie mógł bowiem „pisać" bez papierosów, podobnie jak bez powietrza. Pomimo to musiał zapalić. Wyjął paczkę Player's Weights i wyciągnął karłowatego papierosa. Była to tylko głupia słabość; oznaczało to, że będzie „pisał" wieczorem o pół godziny krócej. Lecz nie mógł się oprzeć. Z wstydliwą radością wciągnął w płuca kojący dym.

Z szarawej szyby spoglądało na niego odbicie jego twarzy. Gordon Comstock, autor Myszy; en l'an trentiesme de son age, a już zniszczony. Zostało mu tylko dwadzieścia sześć zębów. Jednakże Villon w tym wieku miał kiłę, jak sam twierdził. Bądźmy wdzięczni za małe dobrodziejstwa.

(…)

„Gordon Comstock" to wredne nazwisko, ale te Gordon pochodził z wrednej rodziny. Oczywiście, cząstka „Gordon" była szkocka. Dzisiejsza obfitość takich imion stanowi jedynie cząstkowy wyraz procesu skotyfikacji Anglii, zachodzącego od pięćdziesięciu lat. „Gordon", „Colin", „Malcolm", „Donald" - tym Szkocja obdarzyła świat, wraz z golfem, whisky, owsianką oraz dziełami takich pisarzy, jak Barrie i Stevenson.

Comstockowie należeli do najsmętniejszej z klas, do średniej klasy średniej, szlachty bez ziemi. W swym żałosnym ubóstwie nie mogli się nawet snobistycznie pocieszać, że są „starą" rodziną, na którą przyszły złe dni, gdy wcale nie byli „starą" rodziną, a tylko jedną z tych rodzin, które wypłynęły na fali  wiktoriańskiej koniunktury, po czym pogrążyły się, zanim fala opadła. Doświadczyli najwyżej pięćdziesięciu lat stosunkowej zamożności, co miało miejsce za życia dziadka Gordona, Samuela Comstocka - dziadzia Comstocka, jak Gordon nauczył się go nazywać, choć starzec zmarł cztery lata przed jego narodzeniem. Dziadzio Comstock należał do ludzi, którzy wywierają ogromny wpływ nawet zza grobu. Za życia był wyjątkową kanalią. Ograbił proletariat i cudzoziemców z pięćdziesięciu tysięcy funtów, zbudował sobie rezydencję z czerwonej cegły, trwałą jak piramida, oraz spłodził dwanaścioro dzieci, z których przeżyło jedenaścioro. Wreszcie zmarł nagle, na wylew krwi do mózgu. Na Kensal Green dzieci umieściły nad nim monolit z następującym napisem:

NIEODŻAŁOWANEJ PAMIĘCI SAMUEL EZEKIEL COMSTOCK, WIERNY MĄŻ , CZUŁY OJCIEC, UCZCIWY I POBOŻNY CZŁOWIEK, URODZONY 9 LIPCA 1828 R., OPUŚCIŁ TEN ŚWIAT 5 WRZEŚNIA 1901 R. KAMIEŃ TEN WYSTAWIŁY NIEUTULONE W ŻALU DZIECI
SPOCZYWA W RAMIONACH JEZUSA.

Nie trzeba powtarzać bluźnierczych komentarzy na temat tego ostatniego zdania, wypowiadanych przez wszystkich, którzy znali dziadzia Comstocka. Wypada natomiast podkreślić, że kawał granitu, na którym je wypisano, ważył blisko pięć ton, a położono go tam z pewnością w zamiarze, choć nie był to świadomy zamiar, zabezpieczenia się przed powrotem dziadzia Comstocka. Gdy chce się wiedzieć, co krewni zmarłego naprawdę o nim myślą, wystarczy sprawdzić ciężar jego nagrobka.

George Orwell "Wiwat aspidistra!
tłumaczenie: Jadwiga Piątkowska