Imre Kertesz


Świat, który wyłania się z książki Kertesza, przeraża. Ale nie dzieje się tak w wyniku jakichś sadystycznych skłonności autora. Nie wyszukuje on przecież w historii patologicznych przypadków, po to by powiększyć je nienaturalnie za pomocą literackiego szkła. Przywołuje obsesyjnie jedno tylko zdarzenie, to, które – tak się składa – chcemy usunąć na margines myślenia, wypchnąć z obszaru rzeczywistego. Przerażenie bierze się raczej z jego bezwzględnej szczerości w mówieniu prawdy i niecenzurowanego pragnienia nazwania rzeczy po imieniu. Tu nie stosuje się zwyczajowych środków znieczulających: żadnych eufemizmów, tłumików nakładanych na słowa, żadnego dyskursu rozwadniającego. Żadnej ezopowej mowy, czy językowej poprawności, obojętnie: w akademickim, salonowym czy katechizmowym wydaniu.* Tak-tak, nie-nie.

Przy czym, zauważyć warto, ta strategia funkcjonuje nie tylko wtedy, gdy idzie o opis rzeczywistości obozowej. Tu nie ma i nie może być dyskusji. Z podobną jednak pasją demaskatorską i w podobnej, ciemnej tonacji opisuje Kertesz swoje doświadczenia powojenne. I rzecz dotyczy nie tylko życia w komunizmie, bo tu nietrudno o konkluzję (zapadające w pamięć obrazy węgierskiej beznadziei, czy ocierające się o kafkowski świat nonsensu relacje, jakże nam znajome, z pobytu pisarza w NRD. Pod mikroskop bierze też Kertesz społeczeństwa, jak powiadamy, wolnego, demokratycznego świata. Wyniki obserwacji nie są budujące.

Jaki jest ten świat? To rzeczywistość monadycznych bytów udających komunikację wzajemną. Przestrzeń nieustającego konsumowania i bycia konsumowanym. Świat wydrążonych ludzkich istnień pozorujących życie, którym włada terror liczby mnogiej. Parada kukieł podobna dyktatowi tej czy innej mody. To miejsce, w którym jedyną transcendencją stała się praca, zamieniona teraz w obiekt kultu:

„Jakkolwiek rzeczy się mają, faktem jest, że dzisiaj praca już wszystko zagarnęła pod siebie i wszystko usprawiedliwia. (Auschwitz i Syberia, żeby tylko wspomnieć skrajne przykłady): praca jest jedynym aktywnym i skutecznym bogiem, którego w sposób jawny bądź ukryty, z równym wszakże zapałem czci ludzkość, niczym nowego Molocha i to praca gruntownie przenika jej życie moralne” [DG,71]. W Europie, dodaje Kertesz, wszystko rozwiązuje się przez pracę, przez służbę pracy pojmowanej jako forma współczesnego absolutu.

W uwagach, które uderzająco przypominają w tym względzie zapiski Pessoi, powiada, że życie współczesnego człowieka to na wpół animalna, wegetatywna egzystencja. Żyjemy jak w hipnotycznym śnie, z którego nie chcemy się przebudzić, bo w ogóle nie wiemy, że śnimy. Życie wypełniamy zbędnymi rzeczami, uganiamy się, ale nie bardzo wiadomo za czym. Kręcimy się w kółko bez wyraźnego celu a gorączkowa aktywność nie jest wbrew naszym złudzeniom ekspresją żywotności, ale właśnie ucieczką przed życiem, i zagłuszaniem lęku przed śmiercią. Idzie już w gruncie rzeczy o to, by nie myśleć, o to, by histerycznie wypełnić czymś pustkę – owo miejsce po człowieku – którą w istocie jesteśmy. A jedyną busolą w naszej egzystencji są codzienne zrutynizowane czynności: „Dokąd się śpieszą? To nie jest miałkie pytanie dotyczące śmierci lecz zdziwienie, że tak ważne jest dla nich to, co nieistotne. Poranne wstawanie, potem higiena rodzinna, środki komunikacji; osiem godzin pracy – przeważnie nieistotnej, nie należącej do egzystencji – potem zakupy, znów środki komunikacji, trochę – możliwie dalekiej od egzystencji – rozrywki, w najlepszym razie spółkowanie, i w końcu sen albo nocna bezsenność. Żyją w taki sposób, że w ogóle nie biorą udziału w swoim życiu, jednak to, co się z nimi dzieje, muszą wcześniej czy później uznać za to czym jest – za swoje życie”. [DG, 134]. Życie, czyli deklinację nicości przez przypadki codziennych zdarzeń.

Czy to jest człowiek? Kertesz podejmuje odważnie to pytanie, które Primo Levi, włoski Żyd, również więzień Auschwitz, pozostawił nam jako testament (Se questo e un uomo, to tytuł jego obozowej relacji). Kim zatem jest człowiek, w jego współczesnej, europejskiej edycji? Kertesz kreśli charakterystykę tej osobliwej persony w dającej do myślenia serii sprzeczności: „Człowiek! Żyje, lecz nie dysponuje swym życiem; myśli, ale nic nie wie; żyje w stadzie, choć jest indywidualnością; jest indywidualnością, ale nie potrafi żyć samotnie; należy do przyrody, ale niszczy przyrodę, żeby ją przekształcić zgodnie z zapotrzebowaniem społecznym; i w wyniku tej pracy niszczy zarówno przyrodę, jak i społeczeństwo. Największy jednak kłopot polega na tym, że narzuca sobie prawa, a nie jest w stanie ich przestrzegać: jest więc zmuszony żyć w kłamstwie i pogardzie dla siebie. [DG, 39-40].

Kertesz sugeruje więc niedwuznacznie, jakobyśmy - jako gatunek – znudzili się sobą. Koła, co prawda, jeszcze się kręcą, ale cała społeczna maszyneria porusza się już tylko w jałowym biegu. Coś tam jeszcze robimy, o coś tam jeszcze walczymy, ale cały czas zjeżdżamy po równi pochyłej. A krótka pamięć, albo zgoła jej brak cechują pokaźną część przedstawicieli homo sapiens, czy raczej ledwie sapiens.

Raz po raz powracają uwagi o nijakości, bezkształcie współczesnego życia duchowego. Wyrastają one z przekonania, że kluczowe wydarzenia naszego czasu – Auschwitz i Gułag – nie zostały myślowo przetrawione. Z ich perspektywy widać daremność wszelkich doświadczeń. Z punktu widzenia etyki nic się nie zmieniło. Ale zauważa Kertesz, gdzieś w ukryciu, te doświadczenia muszą żyć, i z oddalenia wpływać na nasze myślenie: „Dlatego gdziekolwiek spojrzymy, od razu rzuca się nam w oczy obraz wegetacji, snucia się, słaniania pod ciężarem wyroku, pomimo całej tej krzątaniny, całego bogactwa życia” [DG, 108].

Oczywiście Kertesz nie jest badaczem społecznym, nie zależy mu na konstruowaniu spójnego systemu wyjaśniającego. To ledwie migawkowe zapisy, czasem dłuższe uwagi robiące wrażenie jakiegoś wstępu do nigdy nie napisanego traktatu socjologicznego. Ale trudno oprzeć się wrażeniu, że uderzają trafnością, wychwytują coś bardzo istotnego w opisie żywej tkanki życia. Potwierdzają one w wielu wypadkach (a czasem wzmacniają), wolne od złudzeń konstatacje poczynione przez zawodowych badaczy współczesnej mentalite. Z tymi kostycznymi uwagami świetnie rymują się liczne koncepty eminentnych (i spostrzegawczych) badaczy naszego świata: „życia bezwolnego” Johna Graya, „życia płynnego” Zygmunta Baumana, „nagiego życia” Giorgio Agambena, „życia fantomatycznego” Jeana Baudrillarda. Te analityczne konstrukty – choć każdy z nich kładzie nacisk na inny aspekt współczesnej rzeczywistości – dobrze nakładają się na pozbawione złudzeń i dalekie od entuzjazmu intuicje pisarza.

Interesujące, że w myśleniu Kertesza o historii, o przygodzie człowieka XX wieku, nieustannie obecny jest pierwiastek religijny. Dodajmy: swoiście religijny. Biblię, powiada, można zrozumieć bez historii, ale historię bez Biblii już nie. Materię analiz historycznych nieustająco przenika wątek teologiczny. Że nie jest to teologia o przesadnym stopniu ortodoksji – tak, gdy chodzi o judaizm, jak i chrześcijaństwo – zbyteczne chyba przekonywać. Jeśli już, to najogólniej rzecz biorąc – może najbliższa byłaby teologii gnostyckiej, z jej przekonaniem o naszym „wrzuceniu w świat” i o nim samym jako miejscu wygnania. A nade wszystko o nieusuwalnym cierniu, którego imieniem jest zło. Zło rozumiane nie jako „brak dobra”, ale jako gęsta, realna, substancjalna rzeczywistość.


*Wymowne świadectwo o kłopotach w przyswojeniu twardej retoryki Kertesza zostawił Peter Esterhazy: „Kertesz nie pisze o braku człowieczeństwa, tylko o człowieku. Nie mówi on o tym, kto jest winien, a kto nie. Jego twórczość jest dużo bardziej brutalna i wprowadzająca w zakłopotanie. Kiedy Los utracony ukazał się na Węgrzech, opinia publiczna starała się nie przyjmować go do wiadomości. Za granicą natomiast próbują go – że tak powiem - „humanizować” - Peter Esterhazy o Imre Kerteszu „Gazeta Wyborcza” 3.10-1.11.2002,s.20

Dariusz Czaja (fragment eseju o Imre Kerteszu Popiół, mgła)
w Lekcje ciemności s.20-24


Wypisy z książek Imre Kertesza:

Człowiek bowiem bardzo szybko i bardzo precyzyjnie odnajduje potrzebne mu kłamstwa, tak samo jak bardzo szybko i bardzo precyzyjnie odnajduje potrzebne mu prawdy, jeśli w ogóle czuje potrzebę odkrycia prawdy, a więc rozliczenia się ze swego życia. Angielska flaga
 
Głębokie doznanie indywidualnej egzystencji. A wraz z nim poczucie, że indywidualne istnienie to największa pomyłka – albo ironia – uniwersum, jeśli można coś takiego przypuścić.

Żyjącego z dala od zgiełku świata młodego lorda zapytano, dlaczego nie bierze udziału w życiu. Poruszony lord pyta: Co to jest życie? No, towarzystwo, wyścigi, przyjaciele, żona, rodzina – mówią mu. A, skoro tak – odpowiada lord – skoro to jest życie, to mój lokaj to za mnie załatwi.

W tym kolektywnym świecie (kolektywne są w nim szaleństwo i zagłada, przed czym nie ma indywidualnej ucieczki) a więc w tym kolektywnym świecie pozostać prywatnym człowiekiem i wytrwać jako prywatny człowiek: nie potrafiłbym chyba chwilowo wskazać bardziej heroicznego przedsięwzięcia.

Pascal o rozrywce. To samo odczucie, które tak dobrze znam. Dla ludzi istnienie jest nieznośne i w najmniejszym stopniu nie biorą swego życia poważnie. To niezwykle ważna konstatacja, którą jedynie największe umysły ośmielają się wypowiedzieć. Z jednej strony lekkie traktowanie życia – z drugiej lęk z powodu istnienia, co zdawałoby się wzajemnie wykluczać. Jednak tylko w świetle logiki, ale logika nie jest życiem. Życie to paradoks. Co najmniej dwie sprzeczności naraz.

To, że człowiek myśli, wcale nie świadczy o jego godności, człowiek po prostu nie potrafi myśleć – i przeważnie tak myśli, jakby nie umiał myśleć; jego ideologie, jego moralne pobudki i tak dalej, są takie jakby świadomie chciał odsunąć od siebie konsekwencje płynące ze zdolności myślenia.

Nie tylko wiara jest kwestią wyboru, lecz również etyczne życie bez winy, mnie się ono nawet wydaje bardziej heroiczne, w pewnym sensie godniejsze, nie musimy przecież tak żyjąc, stawać się zbrodniarzami; przed tym natomiast, że stajemy się nieetyczni, wiara nas nie chroni, a nawet – jak uczy historia – wręcz przeciwnie.

Nawet głupim można być w sposób bardziej lub mniej inteligentny.

Z drugiej strony dla głupoty nie ma usprawiedliwienia, bo pod względem moralnym jest to wybór łatwej drogi; to najłatwiejsza forma samoobrony przed istnieniem.

Zawsze z trudem wierzyłem, że człowiek pochodzi od małpy: wskazałbym więcej dowodów na to, że jest odwrotnie.

Zapewne częściej jesteśmy dobrzy z moralnego tchórzostwa niż z prawdziwej skłonności. Czy to samo stosuje się do zła? A kiedy publiczna moralność z podłości czyni dobroć, a z niemoralności cnotę? Moralna samotność to w każdym razie jeden z najbardziej godnych uwagi problemów. Być samemu wobec gromkich powszechnych sądów, wobec presji opinii publicznej – osobliwe, ale pod tym względem człowiek zachowuje się jak zwierzę szukające bezpiecznej kryjówki. To atawizm, ale bez wątpienia dziedzictwo życia w stadzie, kiedy wyklęcie (jak zresztą i dziś wcale nie rzadko) było pewnie równoznaczne z wyrokiem śmierci, do wyklęcia jednak prawdopodobnie już wtedy potrzebne były moralne lub podobne do nich argumenty.

Duchowe głębie ideologii interesują mnie wyłącznie pod tym względem czy zostanę aresztowany czy też nie.

Żeby wytłumaczyć swoje depresje, ludzie uciekają się do rozmaitych kłamstw. Do wytłumaczenia moich depresji całkowicie wystarcza prawda.

Nie wystarczy nie należeć do niczego, trzeba możliwie dokładnie wiedzieć, do czego się nie należy.

Moja ambicja pisarska: chcę czegoś w czym się wykrwawię.

... podobnie jak wydaje się każde życie, o ile postrzegamy je poprzez pryzmat poznania, gdyż to właśnie nieznośność życia prowadzi nas do wiary w której świetle spostrzegamy, że nasze życie jest nie do zniesienia, skoro mogą je nam odebrać. Kadysz za nienarodzone dziecko.

... gdyż nie wiemy i nigdy się nie dowiemy, co jest źródłem przyczyny naszego istnienia, nigdy nie poznamy celu naszej obecności i nie dowiemy się dlaczego mamy stąd zniknąć, skoro się kiedyś pojawiliśmy. Kadysz za nienarodzone dziecko.

...i nagle zrozumiałem, że to niemożliwe by ta przejmująca, cierpiąca świadomość nagle przestała istnieć i zniknęła z tego świata. Tak, a poza tym ta świadomość nie była przecież moją świadomością, była raczej świadomością o mnie, ja zaś jedynie miałem na jej temat wiedzę, ale nie mogłem nią dysponować, jak gdyby była to świadomość nienależąca wyłącznie do mnie, tylko ciągle gdzieś się pojawiająca i niepozwalająca uwolnić się od siebie, niepotrzebnie i na próżno zadręczająca mnie na śmierć. Z drugiej strony czułem wyraźnie, że owa pełna cierpienia świadomość wcale nie jest świadomością nieszczęśliwą, to „ja” będąc jej ucieleśnieniem, jestem w tej chwili nieszczęśliwy, wynika to jedynie z mojej własnej beznadziejności wobec tej bezlitosnej, wiecznej, dręczącej, choć powtarzam, wcale nie nieszczęśliwej świadomości. Kadysz za nienarodzone dziecko.

Tam gdzie nie podano tytułu, wypis pochodzi z Dziennika Galernika