Edward Stachura


Biedny poeta Stachura


niedaleko brudnego koryta
rzeki Wisły
pasło się stado świń i wieprzy
pospołu z dziećmi Apollina

do tej stołówki
przywędrował z dalekiej krainy
Janko muzykant chłopiec opętany poezją
rzucał perły przed wieprze
śpiewał grał na złotym grzebieniu
aż usłyszał głosy
i oszalał

był jak motyl
w pajęczynie

rozmawiałem z nim
raz w życiu
w jakimś domu pracy twórczej
stanął w drzwiach
mojego pokoju
i poprosił o kartkę
papieru

powiedziałem że mam
tylko papier z makulatury
w kratkę
uśmiechnął się grzecznie
podziękował
odszedł
z trzema kartkami

czasem myślę że chodziło mu
o coś innego

że chodziło o jego i moje
o nasze życie

Tadeusz Różewicz






Wycinek z gazetowej kroniki wypadków cofnął mnie do tekstu, który wielokrotnie czytałem podczas czerwcowego pobytu w Laffitte. Krótki dziennik Edwarda Stachury Pogodzić się ze światem z tegorocznej Twórczości jest przejmujący i piękny, chociaż Bogiem a prawdą używam tu niechętnie określeń, jakimi kwitowane są zazwyczaj lektury „pamiętne”. Rzadko, niezmiernie rzadko, autorzy dzienników zapominają albo w ogóle nie myślą o czytelnikach. Gdy się to zdarza, i gdy dziennik taki staje się szeptem duszy, czymś w rodzaju mówienia do siebie językiem poruszanych niemal bezgłośnie – jak w modlitwie – warg, z zakłopotaniem posługujemy się zwrotami „utwór literacki”, „piękny i przejmujący tekst”. Czujemy że to inny niż literatura wymiar, ten na przykład, w którym upłynął ostatni dzień życia dwóch bolońskich kobiet. Chyba tylko Dostojewski potrafił się w nim niekiedy poruszać, wychodząc nagle poza literaturę.

Mało wiem o Stachurze, jak przez mgłę przypominam sobie jakieś jego dorywczo przeglądane książki. Nie, nie ma to większego znaczenia wobec dziennika Pogodzić się ze światem, jego trzydzieści zaledwie stron nie wzbogaci znajomość dawnych książek zmarłego młodo autora. „Psychicznie chory” Stachura pisał go na wsi u matki, po wypadku (jeśli to był wypadek) w którym koła elektrowozu odcięły mu prawą dłoń. Dziennik obejmuje okres od końca maja do 20 lipca 1979, urywa się w przeddzień samobójstwa. „Psychicznie chory” w cudzysłowie, bo w odniesieniu do Stachury brzmi to fałszywie. W towarzyszącym dziennikowi tekście Oto czytam: „Posiadać Duszę i na nią nie zachorować – jest najpokraczniejszą ze wszystkich pokraczności Duszy ... Zachorować na Duszę jest błogosławieństwem. Albowiem znaczy poczuć Piekło. A poczuć Piekło znaczy być jedną nogą w raju”. I dalej: „Człowiek z czego jest zbudowany? Z jednej wielkiej rany ... Cierpienie jest jedyną rzeczą wspólną wszystkim bez wyjątku ludziom”. O krok od literackiej retoryki, ale Stachura nie stawia go w dzienniku nigdy, jego opis własnej męki ma dźwięk najczystszej i najprostszej spowiedzi ludzkiej z wiecznego styku rozpaczy i nadziei. Człowiek rozpięty między życiem i śmiercią, między cierpieniem i tęsknotą do pogodzenia się ze światem, „ni żywy ni umarły” (jak często powtarza) „żywy, ale bez życia, umarły, ale bez śmierci”. Człowiek o tak wrażliwej i czujnej bez ustanku świadomości, że istotnie robi wrażenie odartego duchowo ze skóry, „jednej wielkiej rany”. Jest w tym i obłęd, pisze o nim sam, lecz taki który nawiedza od czasu do czasu każdego człowieka; i myśl o samobójstwie, przywiązuje się do niej sam, lecz taka, która czatuje gdzieś w mroku na każdego człowieka; i instynktowne elementarne pragnienie życia, odnotowuje je przelotnie wśród bólu, lecz takie którego kruchość i złudność zna teraz sam lepiej od iluż ludzi. „Byłem dwa razy w kościele z matką, ale nie znalazłem ulgi wielkiej, małą może, ulgę płynącą ze wspólnoty biedy ludzkiej ...”. Na krótko przed samobójstwem: „Po co człowiek ma świadomość? Czy po to, żeby jej nie używać, żeby ją w kółko, ustawicznie zagłuszać? Błogosławieństwem człowieka czy przekleństwem jest świadomość?”
Dziennik Stachury jest dla mnie dziwnym połączeniem dwóch obrazów: człowieka modlącego się cicho, coraz ciszej do Boga, który odwraca ciągle, chowa swą twarz; dopalającej się świecy, która przed zgaśnięciem jarzy się chwilę wysokim strzelistym płomieniem”.

Herling-Grudziński, Dziennik pisany nocą
1980 12/13 sierpień




Wypisy z Dzienników podróżnych II

Kąpałem się. Czysta, ciepła woda. Płytko bardzo. Tam, gdzie nurt do bioder. Kiedy szedłem brzegiem i mijałem małżeństwa dzietne i bezdzietne, z samochodami lub bez, kiedy szedłem tak niesamowicie samotny – byłem dumny, że nie jestem do nich podobny. Do takich ludzi. Lecz do innych. NIE Z TEJ ZIEMI JAKBY.

*

Nikt mi nie powiedział tego co ja wiem. Ja to wiem OD NIKOGO, czyli OD SIEBIE.

*

Prawda jest czystą poezją

Prawda jest jedną z tych treści, o których mówiłem, że nie są zależne od formy (To widać u Norwida). Może być naga. Kłamstwo nie jest niezależne od formy. Musi być ubrane.

Kłamstwo jest brudną poezją.

Ezra Pound, przypominam sobie, mówił, że to, co mógłby zalecić młodym poetom, to to, by doskonalili nieustannie swoją ciekawość świata i by NIE KŁAMALI.

*

Przychodzi para: siwy starszy pan w ciemnych okularach i szarym garniturze, podobny do pana L., i ładna, młoda blondynka. Trzymają się za dłonie. Zakochani są. On w jej ciele. Ona w jego pieniądzach. On to chyba wie, ale co może zrobić. Nic. Nie ma siły na samotność. Chce być z kimś za wszelką cenę. Najchętniej z kimś młodym i ładnym. Tristis hiems. Smutna zima.

*

Na zakręcie stały słupki pośrodku drogi. Jeden z nich był przewrócony. Spojrzałem na drogę. W dali jechał wóz, ale obliczyłem, że zdążę. Ustawiłem słupek „na nogi” i cofnąłem się na skraj szosy. Jadący wóz wjechał na słupek, a przez okno gruchnął w moją stronę Ha, ha, ha grupowy śmiech młodych pasażerów. Wróciłem na na środek szosy i ustawiłem na powrót słupek na nogi. Samochód był już daleko, ale widocznie zobaczyli w lusterku, że ustawiłem na nowo słupek, więc zawrócili i jadąc gdzieś 110-120 km/godz., znów wjechali na gumowy słupek i znów buchnęli śmiechem, mijając mnie, Ja ustawiłem znów słupek, po czy zszedłem kawałek z drogi i zdjąłem z ramienia chlebak, ściągnąłem kurtkę. Usiadłem i zapaliłem papierosa. Myślę, że rozbawiona młodzieżówka nie przewidziała jednego: ŻE JA MAM CZAS.

Zawrócili: znów przewrócili słupek i znów buchnęli śmiechem, ale ten ich śmiech nie był już tym razem krystalicznie głupi. Był już czymś głupio zmęczony. Wyszedłem na środek szosy i spokojnie postawiłem słupek. Samochód w dali zatrzymał się, chwilę stał i dyskusja tam się jakaś toczyła i po chwili ruszył dalej. Nie zawrócił.


*

Środa. 27 II [1974]


Spotkanie zwane autorskie na Waryńskiego 7. Płonne okazały się znowu moje nadzieje, że będzie ktoś, z kim potoczy się dialog jakiś. Nic. Młodzi adepci pisania trzymają się wąskiego kręgu literatury i nie chcą albo nie umieją wyjść z tej klatki.


*

[Podczas podróży statkiem]

Nie wolno mi o oceniać tych ludzi. Mogę tylko powiedzieć, że jestem nieskończenie wdzięczny losowi, że poza ludzką formą w niczym nie jestem do nich podobny. Oczywiście, to samo ma prawo powiedzieć każdy z nich: że jest nieskończenie wdzięczny losowi za to, że poza zwaną ludzka postacią w niczym nie jest do mnie podobny. To że tak dobitnie zobaczyłem tę niesamowitą różnicę, pomiędzy tymi ludźmi a mną, kazało mi pomyśleć nie nad tą różnicą, bo nie ma się co zastanawiać, nie widzę żadnych szans na zlikwidowanie tej różnicy, ale nad moim z innymi ludźmi podobieństwem, np. z Tobą Nieewentualny Czytelniku tej opowieści. I jest mi ta myśl wielką pociechą w wielkiej samotności Oceanicznej tutaj pośrodku Atlantyku, pośrodku ludzi, z którymi nic mnie nie łączy, nawet z tymi, z którymi niby łączy mnie język, ale to oczywiście nie jest ten sam język.

*

O czym myśli włóczęga? Włóczęga myśli o wszystkim. Jeżeli włóczęga myśli o wszystkim, to o czym myślą wszyscy inni? Wszyscy inni myślą o: mój, moja, moje, moi – zaimkach dzierżawczych. A cóż jest dzierżawa? Nic. Wszyscy inni myślą o niczym.

*

Micha Kątny wchodził do fantastycznych domów, pełnych bogactwa, szyku i przepychu, umeblowanych z gustem większym lub jeszcze większym, niesłychanie wytwornych i

- - - - - - - - - - - -
- - - - - - - - - - - -

- i wychodził z nich na ulicę z ulgą wstrząsającą, że jednak nie, mimo wszystko nie, on nie on będzie dalej bezdomny.

I rozmyślał nad tym, ach jakie to straszliwe, ale jakie
ale nie ma nic do powiedzenia , nic do dodania do tego świata rodzinnego, familijnego, świata braci i sióstr, i wnuczka i dziadka i wnuczki.

Myślał o tym, że on, poza niezależnym od niego aktem urodzenia się, w niczym nie przyczynił się do rozkwitu tych familijnych małych gangów, sympatycznych band i tak dalej, o tak dalej. Nie, ja nie, myślał, ja nigdy nie dam się nabrać na tę miodową muchołapkę cap-cap.


*

Meksyk, 26 I 1975. Niedziela

Micha Kątny zbierał, rozsypane po dywanie, drobniutkie, mikroskopijne kuleczki naszyjnika zerwanego przez synalka gospodarzy domu, w którym ostatnio gościł. Wdzięczny jestem losowi, że ten syn nie jest mój – powiedział do siebie w myśli. Wdzięczny jestem losowi, że nie jest moją zwaną żoną pani tego domu, do której mówi „ty głupia” ten gówniarz, jej syn, i ona sobie na to pozwala i pozwala na to jej zwany mąż, a zwany ojciec tego gówniarza. Wdzięczny jestem losowi, że nie jest moja ta rodzina, wdzięczny jestem losowi, że nie ma „mojej” rodziny. Wdzięczny jestem losowi, że nie ma rzeczy, o której mógłbym powiedzieć, że jest moja – pomyślał dalej Michał Kątny. Chyba nie ma – powiedział głośno. Dusza tylko - dodał. Ale to, na szczęście, nie jest rzecz – dodał.

*

Dlaczego, pomyślał Michał Kątny, dlaczego czuję się prawdziwszy od nich? Ja tęsknię za, i oni tęskną za, tyle razy widziałem ich krótkie lub dłuższe spojrzenia tam. Tylko że ja się z tym nie kryję, a oni tak, oni kryją się z tym i godzą się na pozory, namiastki, a ja nie, ja się nie godzę: wszystko albo nic.

*

Nocuję w hotelu „Bristol, p 401 i reż Tadeusz K. Jestem sam, bo filmowcy pojechali na zdjęcia nocne. Pracowałem do północy. Potem, po długiej przerwie, gimnastykowałem ciało przez całą godz. Nie jestem głodny. Jadłem w „Barze Zamkowym” kolację za 17 zł. Nie piszę co się dzieje na pewnej street. Jedna wielka zgroza. A czego chcą ci ludzie ode mnie? Nie poznaję nikogo. Co się porobiło z tych pięknych dawniej ludzi? A może nigdy nie byli piękni i dzielni, i wierni? Może tak sobie wyobrażałem tylko ich. Nie wiem nic i nie chcę wiedzieć. Z takimi ludźmi – jakimi oni się teraz stali (albo zawsze byli) – to ja całe życie walczyłem i będę walczył. Straszliwie jest teraz spojrzeć prawdzie w oczy. TO SĄ WROGOWIE. Jak faszyści. Zakłamanie i niedelikatność ich, i udawanie, że są czymś innym niż są, i te miliony ażurowych, koronkowych dżinsowych, pustych i brudnych słów, jak miliony damskich majtek.

*

O tym jak Michał Katny chodzi po świecie i szuka ludzi normalnych, i chodzi i szuka, wędruje, jeździ – i nie może zaleźć.

*

- Ja świata nie zmienię – powiedział Michał Kątny – ale i on mnie nie zmieni. Mnie on nie zdeprawuje, nie pognębi tak, jak wielu, wielu których znałem i przestałem znać. Wielu znałem cudownych, wspaniałych, pięknych, mądrych – i dali się pognębić, nie komu innemu, tylko światu temu. A kiedy mówiłem: „trzeba uważać, na każdym kroku, trzeba uważać” - przede wszystkim do siebie mówiłem zawsze, ale głośno i byli inni, do których jednocześnie też mówiłem, że trzeba uważać, to mówili, że przesadzam.

*

- Wszyscy umrzemy – powiedział (?)
I zapadła ta słynna chwila milczenia, która po takich zdaniach ma zwyczaj zapadać i która jest raz krótsza, raz dłuższa. To zależy od tego, czy się stoi, czy siedzi, czy się leży. Ale zanim ta chwila, raz krótsza, raz dłuższa dobiegła końca, Michał Kątny powiedział:

- Ja nie umrę.
- Nie umrzesz? To będziesz żył sto lat, a potem dwieście, a potem pięćset, a potem tysiąc i jeszcze więcej, tak?
- Ja nie umrę – powtórzył Michał Kątny. - Nic więcej nie mogę powiedzieć.

I ponieważ otwarta przestrzeń gwizdnęła mu w ucho: że na niego czeka – Michał Kątny wstał i wyszedł, cicho, prawie bezszelestnie. Jak duch. Którym prawie był.


*

11. I [19]77. Gdańsk. Wtorek

Spotkanie w PWSSP. Zgroza

Pytanie: Co pan myśli o kobiecie? itp. Jak gdybym wyglądał ze statku kosmicznego.

Jeszcze jeden jak gdyby dowód na to, że sztuka jest oszustwem, a w każdym razie, że jest podejrzana: malarze, rzeźbiarze mogą robić świetne rzeczy, piękne obrazy itd., choć mają absolutnie popieprzone w głowie. Nic nie rozumieją, albo niewiele.


*

Jakże przygnębiające, odbierające siłę jest przysłuchiwanie się ludziom kłócącym się ze sobą, niszczących siebie.

Wszędzie te nieudane życia, wszędzie! Wyjedź stąd, odejdź stąd, bracie miły. Nic tu po tobie. Nie pomoże się nikomu, kto nie chce sobie samemu pomóc.

Morze i gwiazdy! I pełne gracji, wdzięku i elegancji sylwetki białych łabędzi na przybrzeżnych wodach Zatoki. Jak cudowne zjawy na wodzie, to ptaki o tej nocnej porze.


*

Teraz może wreszcie znajdę uspokojenie.
Panie Pastewny, jakżeż się w bezradności motałem.
Patrzę na zwyczajnych ludzi, do których mnie zawsze tak bardzo ciągnęło, nad twardym losem których tak bardzo cierpiałem, których tak bardzo kochałem, i teraz jeszcze więcej w biedzie mojej kocham ich.
Patrzę i podziwiam ich. Tak niewiele chcą. Małym się zadowalają. I ja pod koniec najmniejszym chciałem się zadowolić. Najmniejszym, nie małym, bo byłem ekstremalista, tak to mówią.
Jestem bardzo słaby. I dziwnie chodzę. Tak, jakby nogi osobno szły, a góra osobno.
Chodzę jak przestraszony, jak powiedziała moja matka, do której dzisiaj przyjechałem.
Tak jest. Przestraszyłem się bardzo, ale nie śmierci i nie tego, co po śmierci, lecz tego, co przed śmiercią.
Co to było to, co mnie tak mocno dopadło, głowę i całe ciało od stóp do czubków włosów. Tak niesamowite, tak potężne i groźne, że nie ośmielam się o tym mówić. Nie ośmielam się nawet nazwać tego chorobą. A przecież tak bardzo było to nienormalne. A przecież normalność jest zdrowiem. A zatem?


*

Dwa lata temu, na początku 77 straciłem bezboleśnie Wszystko. Wkrótce potem otrzymałem nowe Wszystko. Byłem na wielkiej górze. Trwało to ponad dwa lata. Wtedy napisało się Fabula Rasa (rzecz o egoizmie) oraz drugi tekst pod tytułem OTO. Mówię: się napisało, a nie: napisałem, bo to tak jakbym nie ja napisał, ale ktoś inny. Ten ktoś inny nazywał siebie człowiekiem-nikt. Ja nim byłem i zarazem nie byłem. Nie mogę tego inaczej powiedzieć. W końcu marca i w pierwszych dniach kwietnia zaczęły się dziać ze mną dziwne niesamowite rzeczy. W trakcie tego najechał mnie pociąg czy sama lokomotywa. Nie wiem tego dotąd. W karcie informacyjnej, którą widziałem w szpitalu, pisało: potrącony przez elektrowóz, nie przez pociąg.

Znowu straciłem wszystko. Wszystko, ale tym razem nieopisanie boleśnie. I tak trwa od prawie dwóch miesięcy. Jestem jakby pozbawiony zmysłów. Uczę się smakować to, co widzę, słyszę dotykam, to co jem, to, co tu teraz piszę. Uczę się też ubierać jedną ręką. Kciuk, który jako jedyny palec ostał się z prawej dłoni, jakże okazuje się pomocny. Przy wielu czynnościach zastępuje dłoń drugiego człowieka.


*

W radio aktor czyta fragmenty wyprawy Jazona i Argonautów po złote runo. Słucham tego jak opisu przebytego obłędu, a złote runo miało być wyzwoleniem z niego. Przebyłem sam straszliwe niesamowitości; nie wiem czy zdołam to opisać, ale wiem co przeżyłem, psychicznie i fizycznie. Myślę też, że nie ma sensu szczególnego opisywać, jak zostałem ukrzyżowany, jak bardzo było to realne i jak strasznie bolało; jak najdosłowniej umierałem i zmartwychwstawałem kilkakrotnie; jak mówiłem głosami różnych ludzi, jak dwa razy zaniemówiłem, jak bardzo było to realne, jak zostałem podzielony na lewą i prawą stronę, jak bardzo to bolało, jak zamieniłem się w pół-kobietę i pół-mężczyznę, jak bardzo było to realne, jak rozmawiałem z kimś potężnym, niesłychanie potężnym i inteligentnym, jak błagałem go o niemotę, gdy już nie mogłem mówić z nim, choć było to euforyczne, jak błagałem go by mnie zabił, jak pomagał mi umrzeć, „manipulując” oddechem moim, ustami, dziurkami od nosa, ,uszu i tak dalej, wydaje mi się, że bez końca, ale przecież z końcem, bo teraz tego nie przeżywam. Tamto wszystko należy do tego, co lekarze nazywali zespołem urojeniowo-omamowym.

Zażywam lekarstwa i ciężko mi się skupić, ciężko mi zebrać myśli. Lekarstwa działają otępiająco i nasennie. To chyba celowe. Przypuszczalnie nie ma dobrego lekarstwa na tę najbardziej tajemniczą z chorób. Czy podźwignę się? Czy tamto nie wróci? Muszę stawiać te pytania bez odpowiedzi, jak i wiele innych, jak wszystkie pytania które stawiam.


*

Gdy wydałem Opowiadania, Się, oraz Dużo ognia i tak dalej, zarobiłem dużo pieniędzy. Wszystkie pieniądze rozdałem. Wciskałem je delikatnie do rąk lub do kieszeni starych ludzi, których spotykałem po barach mlecznych, gdzie się żywiłem. Tak i jeszcze inaczej rozdałem prawie sto tysięcy złotych. Mówię o tym tylko po to, żeby postawić pytanie: czy było to normalne?

Nie mając już pieniędzy, zacząłem rozdawać przedmioty i rzeczy które miałem w domu, koszule, spodnie, marynarki, dwa meksykańskie piękne poncha, aparat fotograficzny, radio, nawet moją brazylijską gitarę i pomniejsze drobiazgi. Znów o tym mówię tylko po to, żeby móc postawić pytanie: czy to było normalne?

Gdzie się kończy normalne, gdzie zaczyna się nienormalne? Oto jest pytanie. Gdzie się kończy znośny obłęd, a zaczyna się obłęd nie do zniesienia?

Stałem się odludkiem w samym środku wielkiej wspólnoty ludzkiej. Czy to było normalne?


*

Niektórzy ludzie, nie wiadomo za jaką sprawą i przyczyną, próbują się rozeznać w świecie, próbują znaleźć jakiś sens, czemu służy dola człowiecza, błądzą i szukają, miotają się i tak dalej, bez końca aż do śmierci. Do takich ludzi należę. Czy to moja wina, czy to nasza wina, że tacy jesteśmy? Kto zasiał w nas ziarno niepokoju i szukania, przyjaciele mili, bracia i siostry w niewytłumaczalnym cierpieniu, w prawości, uwadze i bezradności? Jakże wielkie ponosimy koszta za to, że tacy jesteśmy. Czy to nasza wina, że mamy oczy i uszy otwarte, i że widzimy i słyszymy, że jest tak, jak jest, niewesoło jest, chaos jest, smutno jest, i że mogłoby być nie tak smutno, gdyby trochę pohamować samolubne zapędy.

Czy to nasza wina, że jakoś tacy się wyrodziliśmy? Że trochę inni jesteśmy niż większość ludzi? Nie to, że lepsi, lecz inni, nieprzystosowani, z większym garbem na plecach, z większym kamieniem na sercu, z ostrzejszą szpilką w głowie. Czy to moja wina, że pasąc krowę, zacząłem patrzeć w niebo dzienne, potem nocne, i zasiało się we mnie pojęcie nieskończoności, wieczności, Nieznanego. Czy to moja wina, że chciałem być sierotą z wyboru. Czy to moja wina, że chciałem unieść wszystkie nieszczęścia, które nie chodzą po ziemi, lecz po ludziach. Czy to moja wina, że w te dni ostatnie chciałem wręcz zbawić wszystkich ludzi. Czy to jest nienormalne, chorobliwie pragnąc szczęścia ludzi, oczywiście szczęścia bezwyjątkowo wszystkich ludzi, bo czy „wszyscy” ludzie mogliby być szczęśliwi, wiedząc, mając świadomość, że jest na świecie chociażby jeden człowiek nieszczęśliwy. Czy w tym kierunku jest możliwe nie iść do końca, tylko zatrzymać się w pół drogi. Czy w tym kierunku jest możliwy umiar i przestrzeganie tej złotej normy. Czy można kogokolwiek ramieniem miłości nie objąć, czy można jednego choćby człowieka pominąć. Czy mogą być wybrańcy i niewybrańcy w ładzie świata. Jeżeli tak, to nie da się mówić o ładzie.


*

Jak widać, nawet nie stawiam już znaków zapytania po tych pytaniach. Czy to moja wina, że szukałem i szukam, że miotałem się i miotałem, choć wyglądało, że znalazłem i nie mogę temu zaprzeczyć, ale wszystko zgubiłem. Czy to moja wina, że wraca do mnie łagodne buntownictwo. Jeżeli zdarzają się na świecie ludzie niepotrafiący zabić muchy, to znaczy, że mogą się tacy pojawić. Czy to ich wina, że tacy są.

To co jest bardzo dziwne, to, że ludzie wiedzą, co jest dobro i tak rzadko go czynią, i wiedzą co jest zło, i tak często je czynią. Bo to nie jest tak, jak mówią niektórzy, że nie wiadomo, czym jest dobro i zło. Przecież wiadomo. Moim zdaniem nie ma wrodzonego zła, a zatem wrodzone jest dobro. Do nabycia zaś jest i dobro i zło. A zatem od człowieka zależy dużo, od tego, co się nazywa jego sumieniem. Dobro przynosi spokój, człowiek-nikt, człowiek dobry jakże był spokojny. Zło przynosi rozterkę. To, że mnie brak spokoju, nie jest wynikiem tego, że jestem złym człowiekiem, lecz wynikiem mojej choroby przede wszystkim, choć nie jestem świętym. Człowiek-nikt wykazał to w sposób maksymalnie przejrzysty i dobitny.

*

Na człowieku zdrowym szpital działa przygnębiająco, na chorym pocieszająco. Na mnie, człowieku ni chorego już, ni zdrowego jeszcze, szpital nie podziałał ni tak, ni tak. Spotkałem wiele znajomych twarzy umęczonych cierpieniem i to nie było wcale radosne. Rozmawiałem też chwilę z lekarką. Ta choroba ma to do siebie, że daje się zauważyć totalna bezradność lekarzy wobec niej. Sprowadza się to do „Jak pan się czuje?” i takiej czy innej grzecznościowej odpowiedzi na to pytanie.

Świat jest dla ludzi zdrowych. Kto ma zdrowie, zazwyczaj nie docenia go, bo korzysta z niego. Ja przestępczo nadużywałem moje zdrowie. Zachowywałem się jakbym był z niezłomnej stali, a nie z kruchego ciała i kruchych kości. Ale obłęd to nie jest sprawa ciała, choć ciało poddaje mu się i obłęd wyczynia z nim, co mu się podoba. Obłęd to sprawa umysłu. Myślę, że umysłowo bardzo niewielu ludzi jest zdrowych. Myślę, że na umyśle każdy jest mniej lub bardziej chory. Budda mówi, że człowiek który nie zrealizował się przez samopoznanie, nie może radować się nawet przez jedną sekundę doskonałym zdrowiem mentalnym.

***

"Stachura - wojownik na drodze poznania rzeczywistości

Opowiadanie o cudzym życiu to dla mnie sprawa niejasna. Mam wątpliwości, czy w ogóle można mówić o cudzym życiu. Zaledwie z trudem można mówić o swoim życiu. Mówiąc o cudzym życiu, mówimy tylko o tym, co widzimy, a widzimy tylko to, co jest na powierzchni zdarzeń.

Nie jestem krytykiem literackim, co usprawiedliwiałoby moją wypowiedź na temat Stachury. Tak się jednak stało, że jego twórczość splotła się z jego życiem i zagroziła jego życiu. Czym jest wtedy analiza życia człowieka, który zginął z powodów metafizycznych? Wtedy groźnie i niezrozumiale brzmią słowa Gabriela Marcel: "Istnieje konieczność przywrócenia doświadczeniu ludzkiemu jego wagi ontologicznej".

Jeżeli chcę mówić o Stachurze, to tylko dlatego, że go znałam. Według mnie Stachura poległ na polu chwały.  Przeszło trzydzieści lat temu napisałam o nim, że był wojownikiem na drodze poznania rzeczywistości i nie cofnął się, kiedy los wyniósł go w kosmiczną pustkę. Teraz myślę tak samo. Stachura był tym człowiekiem, o którym pisał kiedyś Albert Camus: "Nie widziałem nigdy nikogo, kto umierałby dla argumentu ontologicznego". Pisząc to, co napisał, Camus przewidział istnienie takiego bohatera."

Barbara Czochralska Ktoś spoza planety. Spotkania z Edwardem Stachurą →