środa, 30 lipca 2014

Dramat obiektywizmu


Wykład inauguracyjny Raymonda Arona w College de France. Dla socjologa – mówi on – demon Sokratesa i demon Hitlera sytuują się na tej samej płaszczyźnie.

Piękny przykład naukowego obiektywizmu i dramatu tegoż obiektywizmu.

Cioran, Zeszyty

poniedziałek, 28 lipca 2014

Sokrates a sztuka odchodzenia we właściwej chwili


„Czy wolałbyś, mój drogi Apollodorze, abym umarł raczej sprawiedliwie niż niesprawiedliwie?” - zaczem mówiąc te słowa [Sokrates] uśmiechnął się. U Ksenofonta

Tak Sokrates po swym skazaniu zareplikował Apollodorowi, który mu powiedział: „Wielka to dla mnie zgryzota widzieć, że umierasz niesprawiedliwie”.

Jest to może najpiękniejsza replika Sokratesa – z racji tego uśmiechu.

Wobec przyjaciół proponujących mu ucieczkę i przed, i po ogłoszeniu wyroku, Sokrates argumentuje, że umieranie będzie dlań najlepsze właśnie teraz, na progu starości i degrengolady, że to najlepsza okazja do zniknięcia. Wszystko wydawało mu się lepsze od upokorzeń sędziwego wieku. Jakaż to lekcja dla ludzi nowoczesnych, zabiegających wyłącznie o opóźnienie własnej śmierci. Trzeba by wymyślić nową hańbę: starzenie się. Dziś Sokrates przystałby na snute przez jego przyjaciół plany ucieczki i co najmniej nieco by się ugiął, jeśli nie całkowicie poniżył przed swymi sędziami. Ciągle ta sama historia: oduczyliśmy się sztuki odchodzenia we właściwej chwili. Będziemy do końca przeżywać hańbę starzenia się. Pławienie się w zgrzybiałości – oto co już od dobrych paru stuleci najlepiej charakteryzuje społeczeństwo.

Niewiarygodna, zdumiewająca pycha Sokratesa, przemawiającego przed sędziami. Mieli oni nadto powodów, by wyjść z siebie – owi ludzie niezdolni pojąć, że ktoś śmie stawiać się tak wysoko ponad resztą obywateli.

Cioran, Zeszyty
tłumaczenie: Ireneusz Kania
s. 723

niedziela, 27 lipca 2014

Czekał na starość, żeby dostrzec mroczne strony życia ...


Przeczytałem właśnie esej Kanta „o niepowodzeniu wszelkiej teorii racjonalnej”. Tekst pochodzi z 1791 roku. Filozof czekał na starość, żeby dostrzec mroczne strony życia. W tym jego zmierzchu widać już przeczucie dolegliwości, jakie miały go dopaść. Jest w tym coś ludzkiego, coś, na co nie można pozostać obojętnym.

… Inni zobaczyli to, mając dwadzieścia lat.

Cioran, Zeszyty
tłumaczenie: Ireneusz Kania
s. 696

sobota, 26 lipca 2014

Źródło wszelkich naszych zniewoleń tkwi w przywiązaniu


Źródło wszelkich naszych zniewoleń tkwi w przywiązaniu. Im bardziej chcemy być wolni, tym mniej przywiązujemy się do ludzi i rzeczy. Ale gdy się już przywiążemy, jakiż dramat z uwalnianiem się od więzów.

Zaczynamy życie od tworzenia więzi; w miarę upływu czasu stają się one coraz silniejsze. Przychodzi moment, w którym pojmujemy, że są to kajdany i że już za późno na ich strząśnięcie, bo nazbyt do nich przywykliśmy.

Cioran, Zeszyty
tłumaczenie: Ireneusz Kania
s. 660

Nikt nie posunął się dalej we wstręcie wobec własnego człowieczeństwa ...


Słuchałem angielskiej płyty, fragmentów z Guliwera, rozdział o Jahusach. Nikt nie posunął się dalej we wstręcie wobec własnego człowieczeństwa, w odrazie jakie ono budzi, w obrzydzeniu fizycznym i moralnym do niego. Dobrze znałem francuską wersję tekstu, ale po angielsku brzmi on jeszcze mocniej. Guliwer, wróciwszy do domu po pięcioletniej nieobecności, całuje żonę i mdleje z obrzydzenia. Powraca z krainy koni i nie może znieść smrodu ludzkiego zwierzęcia. Człowiek brzydko pachnie, to śmierdzące monstrum – taka jest konkluzja Swifta. Pojmujemy, że płciowość miał on we wstręcie i umarł prawiczkiem. Nigdy w dziejach żaden asceta nie poszedł tak daleko jak on. Zbyt wrażliwe powonienie uniemożliwia spełnianie najważniejszych aktów życiowych. Ba może nawet świętość, to nic innego jak tylko trwoga, panika wobec pewnych zapachów*.

Cioran, Zeszyty
s. 632
tłumaczenie: Ireneusz Kania



O ile założymy, że chciwość, nienawiść i złudzenie wydzielają specyficzny odór ...

piątek, 25 lipca 2014

Problem poziomu duchowego


Jest to zawsze ten sam problem – problem poziomu duchowego. Jeśli nie jesteśmy z kimś na tym samym poziomie, nie potrafimy się z nim porozumieć. Miarą poziomu duchowego jest stopień oddalenia się od świata, ale jak obiektywnie to określić? Rozmawiając z kimś, wiem, czego się trzymać, wiem, jak daleko mogę z nim pójść. On jednak tego nie wie. On sądzi, że mnie rozumie. Może zresztą rozumie mnie na swój sposób, bo przecież nie ma żadnego dowodu, iż w jakiejś dziedzinie nie posunął się znacznie dalej ode mnie. Jednakże do doświadczenia duchowego zdolny jest tylko ten, dla kogo coraz mniej rzeczy jest ważnych, a krąg jego zainteresowań kurczy się w miarę wędrówki.

Cioran, Zeszyty
tłumaczenie: Ireneusz Kania
s. 597

czwartek, 24 lipca 2014

Zmarły Luter





Zmarły Luter Lucasa Fortnagla. Przerażająca, plebejska, agresywna maska wzniosłego wieprza.

Cioran, Zeszyty

Jeśli tyle czytam ...


Jeśli tyle czytam, to dlatego, że liczę na spotkanie kiedyś samotności większej od mojej.

Cioran

środa, 23 lipca 2014

Nad Eufratem

Przysiadłem nad brzegiem wielkiej
rzeki i zamyśliłem się
nad światem –

nikomu niepotrzebna refleksja
nikogo nie zajmująca troska

w kraju wojny i przelewanej krwi
ptak zatrzymuje się nad tonią

palmy połyskują pośród
deseni blasku –

odwieczny krąg czerwonego słońca
wolno spływa za horyzont

i cykady zaczynają
godowy taniec

świat gaśnie w świadomości
świadomość wybucha

pośród świata –

człowiek jest pustym
bukłakiem istnienia

tylko ostatnia

kropla czeka w nim
na wyschnięcie

 

 Dariusz Tomasz Lebioda

                Nad Eufratem 2013

Mieć nazwisko ...


Jakież to dla pisarza niezwykle niezwykłe uczucie – zostać zapomnianym. Być pogrobowcem już za życia, nigdzie nie widzieć swego nazwiska. Albowiem wszelka literatura jest kwestią nazwiska i niczego więcej. Mieć nazwisko – ten zwrot wiele mówi. Właśnie! Nie mieć już nazwiska (jeżeli w ogóle kiedykolwiek się je miało) jest chyba lepiej niż je mieć. To cena wolności. Wolności a ponadto wyzwolenia. Nazwisko – oto co po kimś zostaje, nic więcej. Zdumiewające, że można tak harować i męczyć się dla czegoś tak znikomego.

Cioran, Zeszyty
tłumaczenie: Ireneusz Kania
s. 514

wtorek, 22 lipca 2014

Tesla


Teslę zobaczyłem pierwszy raz w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym trzecim. Byłem wtedy pędrakiem, ale dobrze pamiętam tę datę. Na Wystawie Światowej w Chicago to było, ojciec zabrał mnie tam pociągiem. Cieszyłem się, bo to był mój pierwszy wyjazd z domu. Świętowano wtedy czterechsetną rocznicę odkrycia Ameryki przez Kolumba. Zebrali wszystkie wynalazki i ustrojstwa, żeby pokazać ludziom, jak łebscy są nasi naukowcy. Wystawę obejrzało dwadzieścia pięć milionów ludzi, to było jak spęd do cyrku. Pokazali tam pierwszy zamek błyskawiczny, pierwszy diabelski młyn Ferrisa, wszystkie cuda nowego wieku. Tesla zawiadywał wystawą firmy Westinghouse'a, którą zatytułowali „Jajko Kolumba". Pamiętam, że wszedłem na salę i zobaczyłem go ubranego w biały smoking: stał na scenie i mówił do publiczności z jakimś dziwacznym akcentem - serbskim, jak się okazało - głosem tak grobowym jak nikt. Robił magiczne sztuczki przy użyciu elektryczności, obracał metalowe jajeczka na stole, strzelał iskrami z palców, a wszyscy wydawali ochy i achy, ja też, bo nigdy przedtem czegoś takiego nie widzieliśmy. Był to czas wojny między prądem stałym a zmiennym, czyli między Edisonem a firmą Westinghouse'a, i pokaz Tesli miał cel propagandowy. Tesla odkrył prąd zmienny mniej więcej dziesięć lat wcześniej - wirujące pole magnetyczne - i był to duży krok naprzód w stosunku do prądu stałego, który wykorzystywał Edison. O wiele silniejszy. Używanie prądu stałego wymagało budowania elektrowni co milę lub dwie, a przy zmiennym jedna starczała na całe miasto. Po przyjeździe do Ameryki Tesla próbował sprzedać swoje odkrycie Edisonowi, ale ten dupek z Menlo Park posłał go w cholerę. Uznał, że gdy się to rozpropaguje, jego żarówka stanie się przeżytkiem. No i masz, znowu cholerna żarówka. Wobec czego Tesla sprzedał swój prąd zmienny firmie Westinghouse'a, a tam ruszono zaraz z robotą i zaczęto budować elektrownię na Niagarze, największą w kraju. Edison przeszedł do ofensywy. Prąd zmienny jest zbyt niebezpieczny, orzekł, zabija, gdy się zbliżyć. Aby to wykazać, wysyłał swych ludzi, by robili pokazy na wystawach krajowych i stanowych. Sam taki jeden widziałem, kiedy jeszcze byłem szkrabem, aż się posikałem z wrażenia. Wciągali na scenę zwierzęta i porażali je prądem. Psy, świnie, nawet krowy. Zabijali je na naszych oczach. Tak właśnie wynaleziono krzesło elektryczne. Edison to wykombinował, żeby dowieść, jak niebezpieczny jest prąd zmienny, a potem sprzedał wynalazek więzieniu Sing Sing, gdzie do dziś z niego korzystają. Cudowne, prawda? Gdyby świat nie był taki piękny, pewnie wszyscy stalibyśmy się cynikami.

„Jajko Kolumba" zakończyło spór. Zbyt wielu ludzi widziało Teslę i nikt już się nie bał. Facet był wariatem, to jasne, ale przynajmniej nie robił tego dla pieniędzy. Parę lat później Westing-house popadł w tarapaty finansowe i Tesla w geście przyjaźni podarł umowę gwarantującą mu tantiemy. Miliony, grube miliony dolarów. Zwyczajnie podarł papier i zajął się czymś innym. Nie trzeba dodawać, że umarł bez gorsza przy duszy.

Odkąd go zobaczyłem na własne oczy, śledziłem w gazetach jego poczynania. Wtedy pisano o nim bez przerwy, donoszono o jego nowych wynalazkach, cytowano dziwaczne wypowiedzi skierowane do tych, którzy chcieli słuchać. Był dobrym tematem. Opierający się upływowi czasu upiór, który mieszka samotnie w Waldorf: śmiertelnie bał się zarazków, cierpiał na wszelkie wynalezione przez ludzkość fobie, miewał okresy nadwrażliwości, które doprowadzały go niemal do obłędu. Mucha bzycząca w sąsiednim pokoju brzmiała w jego uszach jak eskadra myśliwców. Przechodząc pod mostem, czuł, jak żelazna konstrukcja przygniata mu czaszkę, jak gdyby zaraz miała go zmiażdżyć. Jego laboratorium znajdowało się na dolnym Manhattanie, West Broadway chyba, róg West Broad-way i Grand. Czego on tam nie wynalazł! Lampy elektronowe, zdalnie sterowane torpedy, pomysł elektryczności bez drutów. A tak, bez drutów. W ziemi należało zatknąć metalowy pręt i wyssać nim energię elektryczną z powietrza. Pewnego razu oznajmił, że zbudował urządzenie akustyczne, które kieruje pulsację ziemi do punktu skupienia. Przystawił je do ściany budynku na Broadwayu i w ciągu pięciu minut gmach zaczął się trząść w posadach. Niechybnie zawaliłby się, gdyby Tesla nie przerwał eksperymentu. Jako chłopiec uwielbiałem o tym czytać, głowę nabijałem sobie jego wyczynami. Ludzie snuli najprzeróżniejsze hipotezy na jego temat. Był jak prorok z przyszłej ery, nikt nie potrafił mu się oprzeć. Całkowity podbój natury! Świat, w którym spełniają się wszystkie marzenia! Najbardziej niesłychany nonsens wymyślił człowiek nazwiskiem Julian Hawthorne, który okazał się synem Nathaniela, wielkiego amerykańskiego pisarza. Julian. Może pamiętasz, że to także moje imię, toteż z zaciekawieniem śledziłem karierę Hawthorne'a juniora. Był wtedy wziętym pisarzem, klasycznym przykładem grafomana, który pisał równie źle, jak jego ojciec pisał dobrze. Żałosny typek.

Wyobraź sobie, że wychowujesz się w domu, gdzie gośćmi bywają Mehdlle i Emerson, i potem wyrasta z ciebie takie beztalencie. Napisał pięćdziesiąt parę książek, setki artykułów prasowych, a wszystko chała. Pewnego razu wylądował nawet w więzieniu za machlojki giełdowe, oszukał fiskusa czy coś takiego, już nie pamiętam. W każdym razie Julian Hawthorne był przyjacielem Tesli. W tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym dziewiątym, a może w tysiąc dziewięćsetnym Tesla wyjechał do Colorado Springs i w górach wybudował laboratorium, by badać efekty działania piorunów kulistych. Pewnego dnia pracował do późna i zapomniał wyłączyć odbiornik. Naraz z urządzenia dobiegły dziwne odgłosy. Szumy i sygnały radiowe, Bóg raczy wiedzieć co jeszcze. Opowiadając o tym wydarzeniu nazajutrz dziennikarzom, Tesla stwierdził, że to dowodzi inteligentnego życia w kosmosie, że cholerni Marsjanie do niego przemówili. Wierz mi lub nie, ale nikt się wtedy z tego nie śmiał. Sam lord Kelvin, ubzdryngolony na jakimś bankiecie, stwierdził, że to jeden z największych przełomów w nauce. Niedługo potem Julian Hawthorne napisał artykuł o Tesli w jednej z ogólnokrajowych gazet. Mózg Tesli jest w tak zaawansowanym stadium rozwoju, zawyrokował, że on w żadnym razie nie może być człowiekiem. Urodził się na innej planecie - zdaje się, że na Wenus -i został wysłany na Ziemię z misją specjalną, która polega na wyjawieniu nam tajemnic natury, na odsłonięciu ludziom ścieżek, którymi chadza Bóg. I znów pewnie myślisz, że się śmiano, ale wcale nie. Wielu potraktowało to poważnie, jeszcze dziś, sześćdziesiąt, siedemdziesiąt lat po tych wydarzeniach, tysiące w to wierzą. W Kalifornii jest sekta, której wyznawcy czczą Teslę jako przybysza z innej planety. Nie musisz mi wierzyć na słowo, mam w domu ich publikacje, więc możesz się sam przekonać. W deszczowe dni Paweł Shum czytywał mi te brednie. Zarykiwałem się do rozpuku.

Mówię o tym, byś miał pojęcie, ile to dla mnie znaczyło. Tesla nie był byle kim i nie posiadałem się ze szczęścia, kiedy przyjechał do Shoreham, by wybudować wieżę. Pomyśleć, że ten wielki człowiek zjeżdżał co tydzień do mojego rodzinnego miasteczka! Podpatrywałem go, jak wysiada z pociągu na stacji, myślałem, że może nauczę się czegoś obserwując go, że z takiego bliska wniknie we mnie choćby odrobina jego geniuszu - jak gdyby to była choroba zakaźna. Nigdy nie starczyło mi odwagi, by go zagadnąć, ale to nie miało znaczenia. Natchnienie czerpałem z samej świadomości, że on jest tu gdzie ja, że w każdej chwili mogę go zobaczyć, choćby przelotnie. Pewnego dnia nasze spojrzenia się zetknęły, pamiętam dobrze, to było bardzo ważne, spotkały się nasze oczy i poczułem, że Tesla przeszywa mnie wzrokiem, jak gdybym w ogóle nie istniał. To była niesamowita chwila. Czułem, jak jego spojrzenie przenika przez moje oczy i wychodzi potylicą, spalając mózg na popiół. Po raz pierwszy w życiu uzmysłowiłem sobie, że jestem nikim, absolutnie nikim. Nie, nie przygnębiło mnie to, jak mógłbyś sądzić. Oszołomiła mnie ta myśl, ale kiedy wstrząs minął, poczułem się mocniejszy, jak gdybym przeżył własną śmierć. Nie, to nie to, nie całkiem. Miałem wtedy siedemnaście lat, byłem ledwie wyrostkiem. Gdy Tesla przeszył mnie spojrzeniem na wskroś, poczułem przedsmak śmierci. To chyba najbliższe temu, co mam na myśli. W ustach poczułem smak śmiertelności i w tej samej chwili pojąłem, że nie będę żył wiecznie. Zrozumienie tej prawdy trwa niekiedy bardzo długo, ale gdy już się zrozumie, wszystko się w tobie zmienia, nie jesteś już tym samym człowiekiem. Miałem wtedy siedemnaście lat i oto nagle pojąłem w pełni, że moje życie jest moje, że do mnie tylko należy i nikt nie ma nic do gadania. 

(…)

Wróciliśmy więc z Pawłem do Nowego Jorku i wybieraliśmy się na spacery po mieście. Tak jak teraz, tylko że o wiele dłuższe, włóczyliśmy się całymi dniami, ale też pchał wózek ze mną. Paweł nigdy wcześniej nie był w Nowym Jorku, pokazywałem mu więc widoki, snuliśmy się po dzielnicach, próbowałem na nowo zaznajomić się z miastem. Pewnego dnia latem trzydziestego dziewiątego wyprawiliśmy się do biblioteki publicznej na rogu Czterdziestej Drugiej Ulicy i Piątej Alei, a potem postanowiliśmy odetchnąć w Bryant Park. Wtedy właśnie znowu zobaczyłem Teslę. Paweł siedział na ławce obok mnie, a ze trzy metry od nas stał stary człowiek i karmił gołębie. Ptaki kłębiły się wokół niego, siadały mu na głowie i ramionach - dziesiątki gruchających gołębi - srały mu na ubranie i jadły z rąk, a on mówił do nich: kurczątka, słoneczka, aniołki. Gdy tylko usłyszałem ten głos, od razu poznałem Teslę - w tej samej chwili obrócił ku mnie twarz i oto był.

Osiemdziesięcioletni ramol. Upiornie blady, wychudły, tak szpetny jak ja dzisiaj. Chciało mi się śmiać, gdy go zobaczyłem. Niegdysiejszy geniusz z kosmosu, bohater mej młodości. A teraz kto? Znękany starzec, dziad. „Jesteś Nikola Tesla - odezwałem się do niego ot tak, po prostu, bez żadnych ceregieli. - Nikola Tesla. Znałem cię kiedyś". Uśmiechnął się do mnie i ukłonił lekko. „Jestem teraz zajęty - odparł - może innym razem porozmawiamy". Obróciłem się do Pawła i powiedziałem: „Daj panu Tesli trochę pieniędzy, niech kupi za to więcej siemienia dla ptaszków". Paweł wstał, podszedł do Tesli i wyjął dziesięciodolarowy banknot. Nastała pamiętna chwila, Fogg, chwila, której nie dorówna nic przez wiele stuleci. Ha! Nigdy nie zapomnę zażenowania w oczach tego skurczybyka. Nasza Świetlana Przyszłość, prorok nowego świata! Paweł wyciągnął rękę z pieniędzmi i widziałem, że Tesla walczy ze sobą, że nie chce przyjąć, że próbuje odwrócić oczy, ale nie mógł. Stał tylko i patrzył jak obłąkany żebrak. No i wreszcie wziął pieniądze, wyrwał je Pawłowi z dłoni i wcisnął do kieszeni. „Bardzo to uprzejmie z pana strony - rzekł do mnie - bardzo uprzejmie. Kochane słoneczka potrzebują ziarenek". Następnie odwrócił się plecami i mruknął coś do gołębi. W tej samej chwili Paweł pchnął wózek, pojechaliśmy i to już koniec. Nigdy w życiu więcej go nie widziałem.

Paul Auster
Księżycowy Pałac
tłumaczenie: Robert Sudół

poniedziałek, 21 lipca 2014

Definicja "innego"


Inny: ten który przeszkadza mi być mną.
Będąc samotnym, jest się nieograniczonym, jak Bóg. Gdy jest jeszcze ktoś, zderzamy się z granicą i niebawem jesteśmy niczym, ot czymś, byle czym.

Cioran, Zeszyty

niedziela, 20 lipca 2014

Zrezygnowałem ...


Wielkie nieba, czym ja jestem? Już dawno zrezygnowałem z bycia czymkolwiek bądź!

Cioran, Zeszyty

Ostatni gest zdejmowania maski


Co do mnie, przedstawiłem książkę Kierkegaarda Point de vue explicatif de mon oeuvre, którą dziś skończyłem czytać. Powstała ona w 1848, na sześć lat przed śmiercią autora, ukazała się zaś pośmiertnie (1850) i jest ostatnim gestem zdejmowania maski, ale też spóźnionym usprawiedliwieniem pisarstwa aminowego. Kierkegaard, uważający się za autora głównie religijnego, przez całe życie stosował „estetyczną przebierankę”. Wejście w kategorie estetyki – młodości, zmysłowości i zmysłowego piękna – oznacza zajęcie pozycji, w której zwykle znajduje się rozmówca. To strategiczne uplasowanie się w kategoriach mentalnych publiczności jest jedyną szansą na to, że zostaniesz wysłuchany, jedyną możliwością, że gdyś już zwrócił na siebie uwagę – dzięki takiej „przebierance” przeforsujesz swój punkt widzenia. W ten sposób potrafisz może nie tyle obalić przekonanie drugiego, ile raczej zmusić go do zwrócenia uwagi na to, co mówisz. Z kolei to oznacza, że będzie on musiał rozważyć twój problem, różny od jego problemu, bo duchowy. Skłonienie drugiego do uwagi wobec twojego problemu poprzez akt pokory, poddanie się rozmówcy, jest samą istotą Kierkegaardowskiej majeutyki (wywodzącej się od Sokratesa), esencją podwójności, maski, dialektyki, umyślnego oszustwa wprzęgniętego w służbę prawdy („rozważany problem ze stanowiska estetycznego”: oszustwo polega na samym użyciu takiego zwrotu, żeby móc dotrzeć do sfery duchowej). W ten sposób cała twórczość estetyczna K. staje się metafizyką incognito (Sokrates jest pogańskim prekursorem incognito chrześcijańskiego, teorią maski potwierdzoną później przez ludzką praktykę maskowania boskości.)

Gabriel Liiceanu, Dziennik z Paltynisu
tłumaczenie: Ireneusz Kania
s. 106-107


Concluding Unscientific Postscript książka sama w sobie jarząca się dowcipem, większość którego jest wciąż aktualna po stu latach. To jedyna poważna dyskusja o komizmie, którą znam i wiele jej zawdzięczam. Jest w niej teologiczne tło które trzeba wziąć pod uwagę, ale pewne studia Kierkegaarda na temat chrześcijaństwa jego dni stosują się z pełną siłą do współczesnego buddyzmu.

Nanavira Thera

sobota, 19 lipca 2014

Wokół fundamentalnej nierzeczywistości


Bez zbytniego zadufania myślę, że co się tyczy dostrzegania, a nawet doświadczenia pustki, posunąłem się równie daleko jak niejeden pustelnik buddyjski czy tybetański – bo wszystko co robię krąży wokół tej fundamentalnej nierzeczywistości.

Cioran, Zeszyty

"Antropologiczna skończoność" Foucaulta


W książce Foucaulta mowa jest często o „antropologicznej skończoności”. Wyobrażam sobie, jak tego rodzaju formułki muszą działać na młodych. Rzeczywiście brzmi to uczeniej niż „nędza człowieka”, „człowiek jako skazane zwierzę”, czy „znikomość trwania” ludzkich dziejów.

Ze wszystkich szalbierstw najgorsze są językowe, bo najtrudniej dostrzegalne dla ogłupionych ludzi naszej epoki. Trzeba powiedzieć, że drogę otwarł Heidegger i że jeśli filozof chce doświadczyć ostracyzmu, na własnej skórze przeżyć wymienioną wyżej „skończoność”, to wystarczy mu odrzucić żargon i użyć potocznego, sensownego języka. Automatycznie wytworzy się wokół niego pustka.

Cioran, Zeszyty
tłumaczenie: Ireneusz Kania
s.460-461

czwartek, 17 lipca 2014

Pewna dewiza ...


Bloy cytuje dewizę umieszczoną na jakimś starym zegarze słonecznym: „Jest później, niż sądzicie”.

Z lektur Ciorana

piątek, 11 lipca 2014

Wymagania absolutne


Te dusze naprawdę się liczą, które praktykują wymagania absolutne (albo: które zgłaszają wymaganie absolutu). Wszystko inne to tylko ludzki pył bądź motłoch.

Cioran, Zeszyty

wtorek, 8 lipca 2014

Wyznania aborcjonistów: Dokonujemy egzekucji

Portal LifeSiteNews.com cytuje obszerne fragmenty książki dr Magdy Dened, autorki wydawnictw proaborcyjnych, która przeprowadzała swego czasu wywiady z pracownikami placówek aborcyjnych i przyglądała się ich pracy. Jeden z lekarzy, z którymi rozmawiała, opisał swoje odczucia związane z ratowaniem wybranych nienarodzonych dzieci i uśmiercaniem innych:

„Musisz przyjąć postawę cokolwiek schizofreniczną. Na jednej sali pocieszasz pacjentkę, przekonując ją, że drobna nieregularność bicia serca dziecka jest czymś normalnym – że urodzi ślicznego, zdrowego dzidziusia. A potem, na drugiej sali rozmawiasz z kobietą, której dziecko poddałeś niedawno aborcji solankowej i zapewniasz ją, że zgodnie z planem rytm serca dziecka staje się coraz bardziej nieregularny… że nie musi się martwić, że na pewno nie urodzi żywego dziecka”.

Aborcja solankowa polegała na wstrzyknięciu żrącego roztworu soli do wód płodowych. Solanka zatruwała dziecko, często powodując oparzenia na jego skórze i uszkodzenia płuc wywołane wdychaniem toksycznego płynu. Kobieta następnie rodzi martwe dziecko.

W Stanach Zjednoczonych nie stosuje się już tej techniki z dwóch powodów. Po pierwsze, stwarzała zagrożenie dla matki. Po drugie, dzieci często rodziły się żywe. Na przykład piosenkarka Gianna Jessen przeżyła taką aborcję i została przekazana do adopcji. Dzisiaj zamiast solanki stosuje się digoksynę, jednak nadal zdarza się, że dzieci rodzą się żywe.

Ponownie oddajmy głos cytowanemu aborcjoniście:

„Z początku przeprowadzaliśmy aborcje we wcześniejszych tygodniach ciąży… Wtedy kopanie i bicie serca nie były tak wyraźne. Gdybym od razu zaczął pracę z 24-tygodniowymi dziećmi, doświadczałbym o wiele większego konfliktu sumienia. Ale zaczynaliśmy od aborcji w 15.-16. tygodniu ciąży, przez co nie poświęcaliśmy dzieciom zbyt wiele uwagi. Potem stopniowo pojawiały się inne przypadki”.

Inni aborcjoniści przyznawali, że przechodzili przez podobny proces stopniowej utraty wrażliwości.

„W pewnym momencie zauważaliśmy, że w momencie wstrzykiwania solanki w macicy bardzo dużo się działo. To było coś więcej niż mieszanie się płynów. To dziecko rozpaczliwie próbowało uniknąć połykania słonego roztworu i gwałtownie kopało nóżkami w agonii. Można albo przyjąć tę niewygodną prawdę, albo zbyć ją stwierdzeniem, że to tylko skurcze macicy. To jednak nie takie proste, bo jako lekarz dobrze wiesz, co się dzieje. Natomiast czy przekażesz takie informacje pacjentce, to zupełnie osobny temat. Przede wszystkim musisz chronić ją przed rozpaczą związaną z niechcianą ciążą, zanim zaczniesz w ogóle myśleć o dziecku. Musimy jakoś sobie radzić z takimi dylematami. Ktoś musi to robić. I to niestety nam przypadło w udziale zadanie przeprowadzania egzekucji”.

Lekarz nie może ujawnić pacjentce faktu, że jej dziecko cierpi. Przed samą aborcją nie powie jej, że dziecko zginie gwałtowną i bolesną śmiercią. Jak sam przyznaje, „musi dokonać egzekucji”.

Ten cytat mówi bardzo wiele. W momencie zalegalizowania aborcji kobieta otrzymuje możliwość decydowania o życiu i śmierci dziecka. W jednym przypadku lekarze z oddaniem walczą o życie nienarodzonego dziecka, w innym przypadku czynią wszystko, żeby uśmiercić dziecko. Uderzająca jest ironia sytuacji, w której lekarz raz ratuje życie dziecka, a innym razem zabija jego rówieśnika.

Drugą rzeczą, o której trzeba pamiętać, jest ekstremalne cierpienie dzieci. Współczesne metody dokonywania aborcji nie są wcale bardziej humanitarne od tych stosowanych w przeszłości. Dzieci są dzisiaj zatruwane digoksyną albo rozczłonkowywane w macicy. Tutaj można zobaczyć ilustracje przedstawiające taką procedurę.

Trzeba wreszcie pamiętać, że lekarze dokonujący aborcji mają pełną świadomość tego, co robią – zabijają dzieci. Potwierdzają to dziesiątki wypowiedzi, które można znaleźć tutaj.

Te budzące niepokój wyznania powinny motywować obrońców życia do dalszej wytrwałej walki przeciwko aborcji.


Tłum. GAW
http://naszdziennik.pl

Wielkość iluzji kontroli zależy od wartościowości zdarzeń ...


Rozsiane po literaturze rozmaite doniesienia empiryczne sugerują, że wielkość iluzji kontroli, podobnie jak wiele innych omawianych tu błędów i biasów poznawczych zależy od wartościowości zdarzeń, nad którymi człowiek szacuje swoją kontrolę. Doniesienia te nie są przy tym jednoznaczne, tzn. pytanie, czy złudzenie kontroli jest większe dla zdarzeń dla podmiotu niepożądanych czy też pożądanych, nie znajduje w nich jednoznacznej odpowiedzi. Przykładowo, w badaniach prowadzonych z użyciem skali W einsteina (1980) wielokrotnie demonstrowano, iż poczucie nierealistycznego optymizmu jest silniejsze dla zdarzeń negatywnych niż pozytywnych (ludzie uważają zatem, że mają większe szanse od innych na uniknięcie życiowych porażek niż na odniesienie życiowych sukcesów). Wynikałby z tego wniosek o zasadniczo niższej racjonalności sądów o kontroli w warunkach potencjalnych strat niż zysków. Z kolei w badaniach prowadzonych z użyciem zmodyfikowanej procedury Jenkinsa i Warda (1965; por. przegląd w: Ruehlman, West i Pasahow, 1985) uzyskano efekty odwrotne: wówczas kiedy wyróżnionym wynikiem były zdarzenia negatywne (szoki elektryczne) badani bardziej prawidłowo oszaco­wywali brak nad nimi kontroli niż wówczas, gdy wyniki miały pozytywną wartość afektywną. Oczywiście różnica procedur uniemożliwia porównywanie tych dwóch zestawów wyników. (...)

Maria Lewicka, Aktor czy obserwator
s. 217

Absurdalność miłości


Absurdalność miłości leży w tym, że pociąga ona za sobą dokładnie tą separację w naturze której leży pragnienie zjednoczenia.


Nanamoli Thera

Ta eksplozja ludzkiej nicości napełnia mnie wstrętem.


Między Enghien i Paryżem, pomiędzy Gare du Nord i Odeonem - niewiarygodna ciżba, stłoczona w pociągu i metro. Mnóstwo dziewcząt. Skąd się one wzięły? Po co je spłodzono? Cała ta masa ciał niepotrzebnych, ta eksplozja ludzkiej nicości napełnia mnie wstrętem. Przerażające mnożenie się człowieka jest dla mnie najpewniejszym wskaźnikiem jego zagrożenia, zbliżania się do decydującego punktu zwrotnego.

Cioran

Z pieśni japońskich żołnierzy z czasów ich walk z Mongołami:


 „Nie ma na świecie skrawka ziemi, w którą można by wbić kij. Raduję się nicością wszystkich rzeczy, mnie samego i wszechświata. Cześć długiemu na trzy stopy mieczowi, jakim posługują się wielcy mongolscy wojownicy, gdyż jest on jak błyskawica przeszywająca wiosenny wietrzyk”. (cyt przez Tucciego w Presence du bouddhisme)

Cioran, Zeszyty


Dość urokliwa ekspresja nihilizmu. O ile niestowarzyszona z niekorzystnym działaniem, taka postawa daje pewną wolność ducha tu i teraz, jak też raczej prowadzi do dobrych odrodzin. Zaopatrzona w miecz, ściąga w niższe światy.

niedziela, 6 lipca 2014

Zagłada



LIST PLINIUSZA MŁODSZEGO DO TACYTA

Kiedy wuj mój oddalił się, ja spędziłem cały tydzień z moimi studiami (przecież z tego powodu zostałem w domu); potem wziąłem kąpiel, zjadłem kolację, później zaś trochę spałem. Już od dobrych paru dni dało się wyczuwać drżenie ziemi, lecz nie wzbudziło to specjalnych obaw, ponieważ w Kampanii przyzwyczajono się do tego; tej nocy natomiast było taik silne, że wszystko już nie tylko drżało, ale wprost się przewracało. Matka moja pośpieszyła do mej sypialni; w tym momencie ja też wstałem, aby mnie obudzić, gdybym przypadkiem jeszcze spał. Usiedliśmy przed domem na podwórku, które ciągnęło się wąskim pasem między morzem a domami. Nie wiem jak to nazwać: odwagą czy głupotą (przecież miałem osiemnaście lat): poprosiłem, aby przyniesiono mi tu książkę Titusa Liviusa, i jak gdybym nie miał żadnych zmartwień, czytam, a nawet robię wypisy, co zacząłem już wcześniej. Wtedy ten przyjaciel mego wuja, który niedawno przyjechał do niego z Hiszpanii, kedy zobaczył, że siedzę tam z matką, a na dodatek czytam, zganił mą matkę za nieczułość, a mnie za lekkomyślność. A ja w dalszym ciągu obojętnie czytam książkę.

Już zbliżała się szósta-siódma godzina rano, a jasność była ciągle niepewna i naprawdę słaba. Budynki wokół nas na skutek ciągłych wstrząsów były do tego stopnia uszkodzone, że nawet na tej otwartej, lecz wąskiej przestrzeni mieliśmy prawo obawiać się ich zawalenia. Wtedy wreszcie uznaliśmy, że należy oddalić się od miasta. W nasze ślady poszedł przerażony tłum, bowiem w niebezpiecznych sytuacjach uważa się za rozsądne i bardziej słucha cudzych rad niż siebie samego: ogromny tłum tłoczył się i popychał nas po drodze. Kiedy wydostaliśmy się spośród domów, porozumieliśmy się. Tutaj naszym udziałem było wiele niezwykłych i przerażających przeżyć. Ponieważ wozy, które, które zatrzymaliśmy, mimo że stały na zupełnie płaskim terenie, toczyły się to w tę, to w tamtą stronę i nie chciały stać w jednym miejscu nawet wtedy, gdy ich koła podparto kamieniami. Później widzieliśmy, że morze cofa się, od trzęsienia ziemi jakby stacza się. Rzeczywiście brzeg morski rozszerzył się i wiele zwierząt morskich utkwiło w suchym już piasku morskim. Z drugiej strony okropną czarną chmurę rozrywały tu i tam błyskające ognie, kręte błyskawice, a kiedy pękła, trysnęły z niej długie języki ognia: były one również podobne do błyskawic, lecz większe.

Wtedy, wspomniany już hiszpański przyjaciel odezwał się do nas już bardziej zdecydowanie i dobitnie: "Jeśli twój krewny, jeśli twój wuj żyje, to z pewnością chce, abyście zachowali się cali i zdrowi, jeśli zginął, to chciał, abyście przeżyli. Dlaczego więc nie uciekacie stąd?" Odpowiedziano mu: jak długo nie wiemy, czy żyje, nie jesteśmy skłonni troszczyć się o naszą ucieczkę. Nie został ani chwili dłużej i w dzikim biegu uciekł z zagrożenia. Niedługo potem chmura opadła na ziemie, pokryła morze, okrążyła i ukryła wyspę Caprae i skryła przed naszymi oczami wystające skały przylądka Misenium. Wtedy matka moja prosi, nalega, rozkazuje: w jakikolwiek sposób, ale trzeba uciekać; jestem młody, więc mogę uciec, ona natomiast jest już starsza, pokaźnej tuszy i może łatwo umrzeć, nawet jeśli nie będzie powodu dla mojej śmierci. Odpowiedziałem jej, że bez niej nie chcę pozostać przy życiu, później ujmuję ją za rękę i w ten sposób zmuszam, aby przyśpieszyła kroku. Z trudem mnie usłuchała i robi sobie wyrzuty, że mnie wstrzymuje. Wtedy zaczął spadać deszcz popiołów, na razie tylko rzadki. Obejrzeliśmy się: za nami rozciągała się gęsta ciemność, pokryła ziemię, przewala się na kształt pędzącej lawiny. "Zejdźmy na bok - powiedziałem, póki widzimy, aby jeśli się przewrócimy na drodze, płynący za nami tłum nie rozdeptał nas w ciemności". Zanim się obejrzeliśmy ogarnęła nas ciemność, nie taka, jak pozbawiona blasku księżyca lub pochmurna noc, lecz taka, jak w zamkniętym pomieszczeniu, kiedy zgaszą lampę. Wtedy rozległ się lament kobiet, płacz dzieci, okrzyki mężczyzn: jedni nawoływali swych rodziców, drudzy dzieci, inni zaś małżonków, lub powoli rozpoznawali ich głosy; niektórzy opłakiwali swoje nieszczęście, drudzy swych najbliższych; byli i tacy, którzy ze strachu przed śmiercią błagali o śmierć, wielu wyciągało ramiona do bogów niebieskich, inni wykrzykiwali, że nie ma już bogów i spadła na świat ostatnia, wiecznie trwająca noc. Nie brak było i takich, którzy zmyślonymi i fałszywymi pogłoskami jeszcze zwiększali rzeczywiste niebezpieczeństwo. Niektórzy dodatkowo rozgłaszali, że w Misenium zawalił się ten budynek, inny zaś spłonął - wszystko to były fałszywe pogłoski, lecz uwierzono w nie. Nieco się rozjaśniło, lecz my nie myśleliśmy, że to świt, lecz, że tylko zbliża się do nas ogień. Ogień natomiast zatrzymał się w sporej odległości, lecz znów spadła na nas ciemność, znów spadł gęsty deszcz popiołu, coraz gęstszy. Wielokrotnie też stawaliśmy, aby strząsać go z siebie; inaczej jego ciężar przykryłby nas lub wręcz nas zmiażdżył. Mogę się pochwalić, że w tym wielkim niebezpieczeństwie nie padło ani jedno westchnienie, ani słowo świadczące o tchórzostwie, najwyżej to było nędzne w mym losie śmiertelnika, ale jednak pocieszające, że zginę ze wszystkimi i wszyscy zginą ze mną.

Wreszcie ciemność rozproszyła się na kształt dymu czy mgły, wkrótce zrobiło się naprawdę jasno, nawet słońce zaświeciło, wprawdzie żółtawym światłem, jak to bywa zwykle w czasie zaćmienia słońca. Jeszcze ciągle mieni się w nam w oczach, lecz zaskoczeni widzimy już, że wszystko pokryte jest warstwą popiołu jak śniegiem. Wróciliśmy do Misenium, doprowadziliśmy do porządku nasze ciała, później miotani między nadzieją a strachem spędziliśmy noc pełną niepokoju i wątpliwości. Strach był silniejszy; ponieważ trwało uporczywe trzęsienie ziemi, wielu zaś wpółobłąkanych przerażającymi wróżbami szydziło ze swych i cudzych nieszczęść. Nawet wtedy jeszcze nie myśleliśmy o odejściu - mimo że doświadczyliśmy już niebezpieczeństwa i byliśmy przygotowali na dalsze na dalsze - póki nie otrzymaliśmy wiadomości o moim wuju [...].

LIST PLINIUSZA MŁODSZEGO DO TACYTA

"Pliniusz śle pozdrowienia kochanemu Tacytowi.

Pragniesz otrzymać ode mnie opis zgonu mego wuja, abym tym wierniej przekazać go potomności. Dziękuję Ci stokrotnie. Spodziewam się przecież, że jego śmierć, skoro Ty ją uświetnisz, zyska sławę nieśmiertelną. Wprawdzie niezwykłe okoliczności zgonu przyczynią się do utrwalenia o nim pamięci: w czasie całkowitego zniszczenia najpiękniejszych okolic ziemi, w czasie zagłady tylu istnień ludzkich i miasta całego, w czasie znamiennego wydarzenia, godnego przetrwać w umysłach. Sam także stworzył wiele dzieł, które nie powinny ulec zapomnieniu. Jednak trwałość jego sławy dozna jeszcze znacznego przedłużenia przez niewątpliwą nieśmiertelność oczekującą Twoje dzieła.

Był właśnie w Misenium i osobiście sprawował dowództwo floty. W dniu 24 sierpnia około godziny siódmej moja matka zawiadamia go, że nadchodzi+ chmura niezwykłej wielkości i o dziwnym kształcie. Wuj przed chwilą zażył kąpieli słonecznej, zaraz potem zimnej, i już spoczywając na łożu pożywił się nieco, potem zajął się swą pracą naukową. Na tę wiadomość zażądał obuwia, idzie w tę stronę skąd można było najlepiej oglądać te zadziwiające zjawisko. Istotnie, zaczynała się wznosić wysoko chmura (z dala patrząc nie można było dojrzeć, znad której góry się wyłania, potem dopiero ustalono, że z Wezuwiusza). Miała wygląd i kształt drzewa i na około sprawiała wrażenia wielkiej pinii; mianowicie wzniósłszy się do znacznej wysokości w postaci mocno wydłużonego pnia, rozpostarła poziomo jakby konary. Przypuszczam, że wypchnął ją w górę słup powietrza, które pierwsze buchnęło z wnętrza góry. Gdy słup powietrza opadł, wówczas i ta chmura z braku podpory, a może po prostu pod własnym ciężarem opadając uległa rozpłaszczeniu. Z jednej strony była lśniącobiała, z drugiej upstrzona plamami i brudnoszara na skutek zawartości ziemi i popiołu. Wuj uznając to zjawisko za istotnie niezwykłej miary i warte bliższego poznania - był przecież uczonym - rozkazuje sposobić do drogi statek liburnijski i pyta mnie, czy nie zechciałbym jechać razem z nim. Odpowiedziałem, że wolę pozostać przy swojej pracy, a właśnie wtedy przypadkiem on mi ją powierzył. Więc już wychodził z domu. W ostatniej chwili otrzymuje list od Rektyny, żony Taska, przerażonej grożącym niebezpieczeństwem (jej willa była niżej położona i Rektyna mogła uciec tylko na statku). Prosiła, by ją ratował w tak wielkim niebezpieczeństwie. Wuj zmienia zamiar. I to, co podjął z miłości do wiedzy, skończył heroicznym poświęceniem dla ludzi. Każe wypłynąć na morze czterorzędowcom i na nich sam wyrusza, aby udzielić pomocy nie tylko Rektynie, ale i wielu innym jeszcze; piękność wybrzeża przyciąga bowiem mnóstwo turystów. Zdążą w okolicę, skąd inni uciekają, i zmierza w prostej linii w miejsce najbardziej zagrożone, tak wyzbyty wszelkiej obawy, że wszystkie fazy tego straszliwego kataklizmu, cały zmieniający się ciągle obraz, co tylko mógł uchwycić spojrzeniem, albo dyskutował sekretarzom, albo zapisywał sam.

Już popiół padał na statki. W miarę jak się zbliżały do miejsca katastrofy, popiół stawał się coraz gorętszy. Teraz już spadały skałki pumeksowe oraz kamienie czarne i dookoła opalone, a nawet popękane wskutek nadmiernego żaru. Nagle utworzyła się mielizna, a brzegi rzeki stały się niedostępne na skutek obsunięcia się góry. Zawahał się chwilę, czy powrócić. Następnie rzekł do swego sternika, który mu to doradzał: "Los sprzyja odważnym. Jedź do Pomponiana". Był on w Stabiach, po drugiej stronie zatoki (oto wybrzeże zaokrągla się jakby w kształcie nieznacznej krzywizny, którą wypełnia morze). To miejsce nie było narażone na bezpośrednie niebezpieczeństwo, ale już widoczne. Gdy z wolna nadciągało i z powodu ustawicznego wzrastania mogło stać się bardzo bliskie, Pomponianus wszystkie swoje toboły złożył na statku, gotów uciekać, jeśli wiatr przeciwny przycichnie. Natomiast tenże wiatr był w sam raz pomyślny dla wuja, który właśnie tam przybył. Więc na widok przyjaciela ściska go drżącego z trwogi, pociesza, dodaje odwagi i pragnąc zagłuszyć jego obawy swym spokojem, każe nieść do kąpieli. Wymyty siada do stołu, spożywa obiad w najlepszym humorze, czy tylko udając, co jest równie wzniosłe. Tymczasem góra Wezuwiusz gorzała w wielu miejscach rozległymi wypryskami płomieni i wysokimi słupami ognia, których blask i jasność nabierały jeszcze intensywności wśród mroków nocy. Wuj pragnąc uspokoić obawy swego otoczenia, powtarzał ciągle, że to są palące się samotnie domowiska, które zdali na łup płomieni sami wieśniacy, w bezładnej ucieczce opuszczać swe siedziby. Wtedy znowu się położył i zapadł w najnormalniejszy sen, gdyż przechodzący pod drzwiami słyszeli jego oddech, tym bardziej ciężki i donośny, że miał tęgą budowę ciała. Lecz dziedziniec, przez który się wchodziło do jego pokoju, zasypany tymczasem popiołem razem z pumeksami, tak dalece podniósł poziom, że gdyby wuj pozostał dłużej w swym pokoju, nie mógłby już wyjść. Wiec go budzą. Wychodzi i przyłącza się do Pomponiana i do reszty towarzystwa, które przez cały ten czas czuwało. Urządzono naradę, czy pozostać w pomieszczeniu zamkniętym, czy wyjść na przestrzeń otwartą. Z jednej strony, częste i na dużej przestrzeni występujące drgania ziemi kołysały domami, które wydając się jakby oderwane od swych fundamentów przesuwały się to w jednym kierunku to znów powróciwszy po pionu wychylały się w przeciwnym. Z drugiej strony, na otwartej przestrzeni pozostając, obawiano się deszczu kamieni pumeksowych, co prawda lekkich i porowatych, ale zestawiając niebezpieczeństwa, zdecydowano się raczej na to ostatnie. Istotą decyzji mego wuja był wybór rozumniejszej z dwu punktów widzenia, u innych decydowała silniejsza z obu obaw. Kładą więc poduszki na głowy i podtrzymują je chustami. Była o osłona przeciw temu, co padało z nieba. Już gdzie indziej wzeszedł dzień, a dookoła nich trwała jeszcze ciągle noc bardziej mroczna i gęstsza od wszystkich innych nocy. Od czasu do czasu rozwidniały ją pęki płomieni i błyski różnego rodzaju. Postanowiono wyjść na wybrzeże i z bliska zobaczyć, czy morze jest już dostępne. Ale było jeszcze ciągle wzburzone i groźne. Tu rozpostarto jakiś kawał płótna, na którym wuj się położył. Raz i drugi poprosił o zimną wodę i popijał. Z kolei płomienie i odór siarki, które je zwiastował, zmusiły innych do ucieczki, a wuja pobudziły do wstania. Oparł się na dwu niewolnikach, stanął i natychmiast padł bez życia. Moim zdaniem, zbyt gęsta mgła utrudniła mu oddech i zamknęła krtań, którą miał delikatną, wąską i często podlegającą zapaleniu. Kiedy wreszcie znowu dzień zajaśniał (a był to już trzeci dzień z rzędu od tego, jaki widział on po raz ostatni w swym życiu), znaleziono jego ciało bez jednej rany, w znakomitym stanie, w tym ubraniu, jakie miał na sobie umierając. Wyglądał raczej na człowieka śpiącego niż umierającego.

Tymczasem ja z matką byłem w Misenium [...], Ale to nie ma znaczenia dla historyka, a Ty prosiłeś mnie tylko o przedstawienie szczegółów jego śmierci. Więc już dosyć. To jedno tylko dorzucę: przedstawiłem Ci pełny przebieg wypadków, zarówno tych, w których wziąłem udział, jak i tych, które mi opowiedziano natychmiast po katastrofie, gdy sprawozdania są jeszcze najbardziej bliskie prawdy. Teraz to już Twoja wyłącznie sprawa wybrać to, co dla Ciebie może okazać się szczególnie ważne.

Inaczej się pisze list, inaczej dzieło historyczne, a pisać dla przyjaciela, to nie znaczy pisać dla publiczności. Żegnaj […]

przełożyła Janina Niemirska-Pliszczyńska

Czego szukamy?


Zawsze mówiono o matematykach, że precyzja jest ich pierwszą cnotą i często mówi się lekceważąco o introspekcyjne osiąganych subiektywnych danych, że są „niesatysfakcjonujące” lub nawet „bezwartościowe” dla użytku naukowego. I pewno może i tak być, faktycznie nie powinno to nigdy być poddawane dyskusji. Ale przypuśćmy, że zadamy pytanie: „Czego szukamy?” Próbując zdobyć kontrolę nad obiektywnym („światem”, „naturą”, etc) czym bardziej dokładne obserwacje i pomiary, czym bardziej precyzyjne definicje i opisy, czym bardziej doskonałe wyłączenia gry słów i dwuznaczności z terminologii, tym bardziej możemy być zadowoleni – gdyż naszym celem jest dokładne przewidzenie zewnętrznych wydarzeń (z drugorzędnym estetycznym podziwem dla spójności i elegancji metody). Ale co z subiektywnością? Jak zdefiniować funkcję definicji? Jak sprecyzować tą zdolność do mącenia i wyjaśniania związaną ze świadomością? Jak opisać czy rozróżnialność prawdy od nieprawdy jest prawdziwa czy nieprawdziwa ?...

Nanamoli Thera

Nic tak nie jest podobne do nicości jak paryska sława czyli zbudować sobie klasztor w duszy


Nic tak nie jest podobne do nicości jak paryska sława! I pomyśleć, że tęskniłem do niej! Jednak już jestem z tego wyleczony – na zawsze. I to jest jedyny prawdziwy postęp, którego mogę sobie gratulować po tylu latach błądzenia po omacku, porażek i pragnienia. Pracować z perspektywą bezimienności, dokładać starań, by się usunąć, utrzymywać w cieniu i mroku – oto mój jedyny cel. Powrót do pustelników! Stworzyć sobie samotnię, posiłkując się resztkami ambicji i dumy zbudować sobie klasztor w duszy.

Cioran, Zeszyty
tłumaczenie: Ireneusz Kania
s. 61

sobota, 5 lipca 2014

Starzy ludzie ze starymi psami


Chodzą wolno
Nie patrząc na siebie,
Jakby jeden drugiego się wstydził.
Starzy ludzie ze starymi psami
Idą, ledwo powłócząc nogami,
Coraz mniej ze sobą szczęśliwi.

Jakby mieli
Do siebie pretensje,
Kto z nich bardziej ostatnio się garbi.
Starzy ludzie ze starymi psami,
Co zostali już tylko sami,
Dwa ostatnie na ziemi skarby.

Kiedyś piesek
Biegł przodem przed Panią
Albo Panem. Niepotrzebne skreślić,
/po co skreślać, czas to za nas skreśli/,
Dzisiaj piesek wlecze się z tyłu,
Ale idzie, bo wie, że to miłość,
Chociaż słyszy : -No, chodźże wreszcie !

Znają dobrze
Wzajemne choroby,
Bóle w stawach i ... starość, ogólnie.
Z przyzwyczajeń układa się droga
Wyboista i trochę krzyżowa,
Lecz na razie idą nią wspólnie.

Człowiek myśli
- A jeśli mi umrze,
Ten złośliwiec, kochany morderca ?
Wtedy skończę ze spacerami,
Niech się lekarz wypcha z radami.
Jak tu chodzić bez kawałka serca ?
A pies myśli:
- A jeśli mi umrze,
Komu ja przypomnę o spacerze?
Już wybaczam mu, że na mnie krzyczy
O ten głupi kawał polędwicy,
Przecież mógł go schować jak należy.

I śpią razem
Czując swoje ciepło,
Czasem walczą na łóżku o miejsce.
Starzy ludzie ze starymi psami,
Słysząc nocą leciutkie chrapanie,
Myślą sobie:- Może to jest szczęście...?

Jacek Cygan

Baśń zimowa - Wprowadzenie


Ponieważ nawet przygotowana mądrość objawia się niespodzianie, stary filozof staje niekiedy przed gawiedzią jak niepojęty pomyleniec.

Na procesie wytoczonym mu przez społeczeństwo Aten Sokrates zachowywał się wyzywająco. Oskarżano go o „nieuznawanie bogów, których uznaje państwo” i o „psucie młodzieży”, ale − jak pisze Irena Krońska − był to w gruncie rzeczy „proces o wrogość wobec demokracji i podważanie jej autorytetu, o mizodemię”. Polikrates bez ogródek nazywał później Sokratesa misodemos: wróg ludu. Z różnych źródeł możemy wnosić, że Sokrates rzeczywiście pogardzał systemem politycznym, umożliwiającym przejęcie władzy przez miernoty i różnego rodzaju szalbierzy, których działalność przekształca życie społeczne w oburzający bałagan. Trudno się temu dziwić, gdyż istotnie tłum nie jest klubem mędrców.

W czasie trwania procesu Sokrates świadomie prowokował najgorszy werdykt. Swoimi poglądami i zachowaniem sprawił, że sędziom pozostał „tylko wybór między uniewinnieniem - czytamy w rozprawie Ireny Krońskiej − i tym samym skompromitowaniem oskarżycieli a wyrokiem śmierci”. Sędziowie skazali go na pozbawienie życia. Toteż wszyscy komentatorzy tego wydarzenia, starożytni i nowożytni, są zgodni, że była to śmierć dobrowolna. Ksenofont pisał, iż „Sokrates doszedł do przekonania, że śmierć jest dla niego bardziej pożądana niż życie”. Fryderyk Nietzsche: „To, że Sokrates został skazany na śmierć, a nie wygnanie, przeprowadził on sam, zupełnie świadomie i bez naturalnego lęku przed śmiercią”. Władysław Witwicki uważał wręcz, że Sokrates zabijał się sam własnym mieczem ironii i konsekwencji.

Chciał więc umrzeć i wypadki po zapadnięciu wyroku potwierdzają ten sąd. Ze względu na pewną uroczystość religijną nie można było w Atenach przez jakiś czas przeprowadzać egzekucji. Sokrates przesiedział więc w celi śmierci trzydzieści dni, podczas których odwiedzali go codziennie liczni przyjaciele. Przebywali z nim czasem cały dzień, prowadząc rozmowy. Z łatwością mogli zorganizować ucieczkę do Tessalii, co najprawdopodobniej przyjęte by zostało przez władze ateńskie z ulgą. W końcu, jakby nie wykręcano prawdy, skazano go na śmierć za poglądy. Sprawa była hańbiąca. Ale Sokrates nie myślał o ucieczce. „Kiedy przyjaciele − czytamy u Ksenofonta − chcieli go wykraść z więzienia, nie tylko się na to nie zgodził, ale nawet ich wyśmiał”. „Wierzył głęboko − pisał Platon − że śmierć jest to «jakieś przeobrażenie», «przeprowadzka duszy stąd na inne miejsce»”. „Z pogodą na śmierć czekał − zrelacjonował Ksenofont − i w takim nastroju ją poniósł”.

Dlaczego z takim uporem dążył do śmierci? Czyżby z tęsknoty do rozpościerającej się za grzbietem nieba Rzeczywistości Istotnie Istniejącej przyspieszał upragnioną przeprowadzkę duszy?

Prawdziwą przyczyną jego niezwykłej decyzji była chęć ucieczki z „więzienia ciała”, które, zwłaszcza w starości, przyprawia człowieka na ogół o wiele cierpień, niekiedy bardzo strasznych. Kiedy go skazano, liczył sobie siedemdziesiąt lat, ale do tej pory trzymał się znakomicie. Był to krzepki starzec. Prowadził bardzo aktywne życie i nic nie wskazuje na to, aby miał jakieś szczególne dolegliwości związane z podeszłym wiekiem. Jasność i bystrość jego umysłu była nadal uderzająca. Ciało miał sprawne, tyle że chodził powoli, „zwyczajnie jak starzec”, jak tłumaczył się przed trybunałem. Nawet Platon, który miał skłonność do przesadnie uduchowionych obrazów, przekazał jego trzeźwą uwagę, iż starość to właściwie powolne umieranie. „Jestem przecież u tego kresu, przy którym ludzie najwięcej wieszczyć zwykli, kiedy mają umrzeć”. Ksenofont stwierdził więc, że ta dobrowolna śmierć była formą ucieczki przed torturami niedołężnej starości. „Obecnie jednak, jeżeli jeszcze będę żył dłużej, będę musiał doznawać na sobie skutków starości, to znaczy będę coraz słabiej widział, gorzej słyszał, trudniej się uczył, łatwiej zapominał to, czego się nauczyłem. Jeżeli więc stwierdzam, że z każdym dniem coraz bardziej staję się niedołężny, jeżeli sam sobie wnet zacznę przyganiać, jak mógłbym powiedzieć, że chciałbym żyć dłużej? Bardzo możliwe − mówił − że to sam bóg okazuje mi taką łaskawość, abym nie tylko w odpowiednim czasie, ale i w najłatwiejszy sposób zakończył życie. [...] Zamiast już teraz rozstawać się z życiem, sam sobie przygotowałbym śmierć w mękach choroby lub starości, która jest sumą wszelkiego cierpienia i stanem pozbawionym radości”. Dla Sokratesa starość była zwieńczeniem koszmarnych stron doli człowieczej i okrutną zapłatą za cielesne zaistnienie. Zgroza starości wyznaczała więc granicę, której nie chciał przekroczyć.

Jak ogromna większość śmiertelników granicę tę przekroczył Immanuel Kant. Co prawda, odrzucając samobójstwo, po prostu nie miał wyboru. Mało jest bowiem ludzi, którzy nie czekają, aż z istnienia wygna ich czas. Sadowiąc się w łodzi Charona, swoją nową sytuację próbował Kant brać najpierw z humorem. Kiedy pojawiła się rozpacz, podjął walkę, chociaż wiedział, że ją przegra. Kiedy ją już przegrał, przyjął w pokorze cierpienia, jakimi świadomość płaci za swoje zaistnienie. Spróbujmy tedy prześledzić ten dramat, posługując się esejem Thomasa de Ouinceya Ostatnie dni Immanuela Kanta. Jedno czy trzy odstępstwa od rzeczywistego stanu rzeczy nie dotyczą sprawy stosunku wielkiego filozofa do procesu uwiądu organizmu, przeto tekst ten możemy uznać za przenikliwy obraz umysłu po jego wkroczeniu w okres ciągłego oczekiwania na wygnanie z czasu.

W zasadzie stary Kant miał wyborne zdrowie. W sześćdziesiątym szóstym roku życia był pełen wigoru. Na słynnych obiadach wydawanych dla przyjaciół, na swych „platońskich przyjęciach”, prowadził błyskotliwą konwersację, czuł się znakomicie usposobiony i promieniał intelektualną żywotnością. Kilka lat później zaczął podupadać. Najpierw osłabła mu pamięć. Kant zauważył to dość szybko i starał się opanować tę dolegliwość za pomocą całego systemu zapisów, aby przynajmniej wykluczyć kilkakrotne powtarzanie tych samych historii w ciągu jednego dnia. W siedemdziesiątym piątym roku życia w pełni uświadomił sobie, że nadszedł „mentalny schyłek”. Toteż przygotował się na każde zrządzenie Opatrzności. Pogodził się z tym, że jest już „stary, słaby i dziecinny”. Wszystkie czynności umysłowe zostały bowiem spowolnione. Po trzech dalszych latach zauważył, że czyta bardzo wolno. Często zapadał w drzemkę. „Głowa wielokrotnie podczas czytania opadała mu między świece, a wełniana szlafmyca, którą nosił, ciągle się zapalała i płonęła na jego głowie”. Z dolegliwości fizycznych trapiły go głównie dwie, które, co prawda, niekoniecznie musiały być związane ze starością: ból żołądka, mający wyraźnie za podłoże nerwicę, i ból głowy, następstwo wypadku w młodości. Starości natomiast zawdzięczał z całą pewnością depresję, słaby wzrok, ogólne zniechęcenie i w końcu koszmary senne, które zjawiły się pod koniec zimy, w roku 1803. Wybudzały go gwałtownie, kiedy udręczony bezsennością zasypiał nad ranem. Nawet jeśli zapadał w drzemkę w ciągu dnia, budził się nagle w przerażeniu. Jeden  fantazmat powtarzał się stale. Do jego łóżka podchodził morderca. Racjonalny umysł − dodam − najwyraźniej nie przekazał podświadomości  konwencjonalnego obrazu śmierci stworzonego przez chrześcijańską Europę. We śnie musiał mieć śmierć za bezlitosnego bandytę.

Do 8 października 1803 roku, kiedy „wspierający się wtedy na ramieniu siostry, padł nagle bez zmysłów na ziemię”, mógł Kant obserwować zachowanie własnego umysłu, mordowanego przez starzejące się ciało. Chociaż wieczorem tego dnia przyszedł do siebie i zaczął mówić zrozumiale; chociaż próbował jeszcze powrócić do swych towarzyskich przyzwyczajeń, jego myślenie zaczęło niebawem tracić kontakt z językiem. W grudniu tego roku nie był już w stanie się podpisać. Nie mógł „spamiętać liter, które składały się na jego nazwisko, a kiedy mu je powtarzano, nie mógł w wyobraźni przedstawić sobie ich kształtu”. Nie ogarniał świata stanowiącego jego aktualną codzienność, chociaż przy pierwszej okazji niegdysiejszą wiedzę przechowywaną w mózgu, prezentował otoczeniu bardzo sprawnie. „Odpowiadał prawidłowo i dokładnie na każde pytanie dotyczące filozofii czy nauki, a zwłaszcza geografii fizycznej, chemii lub historii naturalnej”. Niebawem przestał rozpoznawać ludzi. Trwał wyobcowany ze świata. „Po cichu lub z dziecięcym paplaniem, zaplątany w sobie lub apatycznie oderwany i zobojętniały, czy też zajęty stworzonymi przez siebie zjawami i ułudami, budząc się dla głupstw, zapadał z powrotem na całe godziny w coś, co mogło pewnie być chaotycznymi fragmentami potężnych piekielnych rojeń”. W końcu nie potrafił podać właściwej nazwy przedmiotów. Żył jeszcze tydzień, ale − dodam − zanim skonał przestał być człowiekiem, odebrana mu bowiem została adamiczna zdolność nazywania. W krainie, do której nie chciał wkroczyć Sokrates, to się zdarza. I trudno pojąć, czy ta utrata myślenia werbalnego była wyzwoleniem, jak sam zgon, który kończy udręki umysłu czekającego na to, co przerażające i nieuniknione. Chociaż Kant, kiedy jeszcze prowadził w swym salonie błyskotliwe rozmowy, wypowiadał się o własnej śmierci bardzo spokojnie i trzeźwo, jak o każdym innym zjawisku w naturze, to koszmary senne zdradziły, iż − zgodnie z tym, co o człowieku powiedział Thomas Stearns Eliot − był tylko strachem w garstce popiołu.

Cierpienie starego człowieka przybiera więc często postać, wobec której myśl postronnego obserwatora jest bezsilna.

Kiedy pojawia się kryzys, pan doktor Michał Kapuza zawozi mnie do szpitala rejonowego, gdzie − jak większość rodaków − muszę odleżeć przepisowy tydzień w łóżku ustawionym na korytarzu. Proszę tylko nie pomyśleć, że coś wypominam ojczyźnie. W słynnym stanowym szpitalu Beth Abraham w nowojorskiej dzielnicy Bronx, prowadzonym przez światową sławę medycyny Olivera Sachsa, w bardzo bogatym kraju, chorzy − jak pisze Anna Bikont, która odwiedziła tę lecznicę − także leżą na korytarzach.

Taki korytarz jest właśnie granicą, której nie chciał przekroczyć Sokrates. Noc mija tu na dookolnyn tupaniu, płaczu i krzykach bólu, wśród zwożonych tu dziewczyn, przeważnie z przedmieść Warszawy, które „z miłości” podcięły sobie żyły i teraz cierpliwie znoszą wyzwiska pielęgniarek; wśród licznych staruszek, niemych papierowych istot z otwartymi oczyma, pustymi jak wszechświat, i w końcu wśród starców, którzy nie panują już nad własnym organizmem, upokorzeni nie skrywanym obrzydzeniem i powstrzymywaną wściekłością personelu, skądinąd wspaniałego. Nazajutrz dziewczyny wyrzuca się ze szpitala. Starzy ludzie z reguły nie przedostają się na pokoje. W lecznicy doktora Sachsa jest chyba podobnie. „Spacer po szpitalu Beth Abraham − czytamy u Anny Bikont − przez sale i korytarze zapełnione starymi, pokurczonymi ludźmi z niedowładami kończyn, z nieobecnymi oczami, uzmysłowił mi dopiero, jak trudno było w nich dostrzec coś więcej poza chorobą, cierpieniem i starością”.

Aby dostrzec człowieczeństwo w tych udręczonych umysłach, trzeba mieć serce i wiedzę doktora Sachsa. Serca to może by mi starczyło, ale wiedzy nie mam. O takiej fazie dolegliwości wieku podeszłego mogę więc powiedzieć tylko to, co Platon orzekł o swoim Absolucie. „A więc nie będzie o nim ani imienia, ani opisu, ani wiedzy, ani postrzegania, ani mniemania”. Nie wiem o czym myślą, jeżeli myślą, ci starzy ludzie ze szpitalnego korytarza. O tej fazie starości należy milczeć. Jak w Oświęcimiu. „Kiedy patrzę na pająka-korsarza − pisze Czesław Miłosz w Roku myśliwego − który porusza się po gładkiej posadzce na długich nogach, albo przypominam sobie senny a złowrogi ruch skręcającej się żmii, myślę o mojej śmierci. Opuścić tę ziemię, przeciąć moje z nią związki, jak to zrobić, ile mnie jeszcze czeka chorób i powolnego odpływu sił? Lepiej o straszności nie pisać i zadowolić się tym, że odbijałem się niejako od niej, wbrew niej dotykając dotykalne formy, niby dojrzały Cezanne”.

Zależność między oczekującym na śmierć ciałem a umysłem Hannah Arendt, najwyraźniej pod wpływem Hegla, potraktowała jako fundamentalne źródło życia umysłu. W ten sposób twórcą refleksyjnej świadomości stawał się czas. Człowieczeństwa nie da się oddzielić od historyczności. „To, że istnieje coś takiego jak życie umysłu, zawdzięczamy umysłowemu organowi do obcowania z przeszłością i charakterystycznemu dlań «niepokojowi». To wszakże, że jest to życie umysłu, zawdzięczamy śmierci, w której umysł przewiduje swój koniec. Śmierć wstrzymuje działanie woli i zamienia przyszłość w antycypowaną przeszłość − projekty woli zamieniają się w przedmioty rozmyślania, a oczekiwania duszy zamieniają się w antycypowane przypomnienia”. Starcze oczekiwanie na śmierć przypomina więc jakiś nie napisany utwór literatury średniowiecznej, jakąś Rozmowę umysłu z ciałem. Stary umysł słyszy ciągle ten sam tryumfalny krzyk ciała: „Ze mnie się począłeś i wraz ze mną się skończysz”.

W starości bowiem myśl słucha nieustannie odwiecznej pieśni materii: „Jam ciebie zrodziła i ja ciebie unicestwię”.

Tak wygląda muzyczne tło rozmyślań o starości, które z natury rzeczy przekształcają się w męczącą fantasmagorię. Teraz, kiedy już jestem stary, niekiedy o zmroku widzę otwarte drzwiczki od pieca, blask idący po brunatnoczerwonej podłodze, dwa fotele zbliżone do ciepła, prószący za oknem śnieg i słyszę matkę czytającą mi jakąś baśń. Koszmarny mord, ośmieszone cierpienie i spełnianie się losu. Ein Wintermdrchen.

Co z tym absurdem teraz począć mam –
Serce, stroskane serce − z tą karykaturą,
Z moją starością? Tak jest przyczepiona
Do mnie, jak ciężar do psiego ogona.
A nigdy bardziej namiętną i górną
Nie żytem wyobraźnią, nigdy wzrok i słuch
Na niemożliwość bardziej nie czekały.

W.B. Yeates. Wieża
(Tłum. Cz. Miłosz)

Ryszard Przybylski
Baśń zimowa

Odrzucenie człowieka – filozofia tragiczności


Największy radykalizm wykazuje Cioran odrzucając człowieka. Odrzucenie to przyjmuje dwie postacie. Pierwsza ma charakter odrzucenia człowieczeństwa i jest prostą konsekwencją spektakularnego uznania człowieka za najnędzniejszą istotę na tym świecie. Człowiek nie tylko nie zajmuje uprzywilejowanej pozycji w świecie, jak sądził Ockham czy Pico della Mirandola, ale jest najgorszą z istot, dlatego Cioran obrzuca człowieka inwektywami. Człowiek to monstrum. Człowiek nie tylko jest zwierzęciem, ale nadto „zwierzęciem nieuleczalnie złym”35. „Jest aberracją, jest herezją natury”36. Bierze udział w monumentalnym dramacie, wynikającym z uczestnictwa w porządku istnienia, bardziej skomplikowanym i znacznie dramatyczniejszym niż porządek natury. Może i ma za sobą wspaniałą karierę, ale „nie ma przyszłości”, jako byt przeciwny naturze, z której wyrósł. Jednakże człowiek mimo tego, że jest istotą najnędzniejszą na świecie, sam sądzi, iż jest najważniejszą. Dlatego autor Sylogizmów goryczy wyszydza jakikolwiek przejaw antropocentryzmu: „gdybyśmy mogli spojrzeć na siebie oczami innych, umarlibyśmy natychmiast”. Ośmiesza powszechne przekonanie o uprzywilejowanej pozycji człowieka w świecie, nazywając je fabrykowaniem iluzji i utopijnych przekonań o wyższości.

Nie ma według niego żadnego powodu, dla którego mielibyśmy przypisywać sobie jakąś wyjątkową wartość. Niezdolni do jedności z własną naturą jesteśmy właściwie „bytem, którego nie ma”, „wyrzutkiem świata”. Pozostałe istoty żywe mają nad nami tę przewagę, że stapiając się ze swą kondycją pozostają w sferze bytu. Człowiek jako jedyna istota osiąga granice degeneracji (wynaturzenia). „Pozwalając na pojawienie się człowieka, natura popełniła coś więcej niż błąd w obliczeniach: dokonała zamachu na samą siebie”. Człowiek i jego natura jednym słowem są nie do przyjęcia. „Człowiek kala i degraduje wszystko, co go otacza”37.

Druga postać tego odrzucenia przybiera charakter egzystencjalny. Człowiek jest istotą najnieszczęśliwszą spośród rzuconych w świat, ponieważ zmuszony został do szukania własnego sposobu życia, jakiego przed nim natura jeszcze nie znała. Odrzucenie naznaczone jest tragedią. Pierwszy stopień tragiczności polega na tym, iż w przeciwieństwie do zwierzęcia, które nie może być niczym więcej, człowiek może wybierać, w tym także bycie nie-człowiekiem, nie może jednak wybrać nie-bycia człowiekiem.

Kolejny poziom tragiczności wynika z tego, że kiedy człowiek pozna tragiczność swego położenia, czyli zbliży się do żywej prawdy o sobie samym, uzna ją i odczyta, schwytany zostaje w „bolesny wir dramatu świata”. Tragiczny jest także świat, w którym przyszło człowiekowi „mieszkać”. Świat, jaki się wyłania oczom Ciorana, to świat, jakiego nikt nie widział, a może tylko nie chciał widzieć. Nawet filozofia boi się go takim oglądać. Świat odarty z cienia iluzji i upiększającej zasłony. Świat, jakim go widzi autor Zarysu rozkładu, jest pełen sprzeczności, cierpienia, bólu, rozpaczy, a także bezsensowności ludzkich starań, jest światem nienormalności (a nawet monstrualności) złego Boga. Jak powie jeden z krytyków o jego książkach, to cały katalog złorzeczeń, „cały zbiór kamieni ciskanych we wszystkie «warstwy» bytu”.

Tragizm egzystencji ludzkiej zostaje pogłębiony przemożną i nie do opanowania przez człowieka, a tkwiącą w nim niby cierń, skłonnością do monopolizacji dramatu i cierpienia. Tym, co prowadzi do owej monopolizacji, co ją narzuca, jest przenikająca życie ludzkie śmierć. Śmierć jest wszędzie. Życie utkane jest ze śmierci. Dla Ciorana niepojęte zdaje się istnienie ludzkie „w świecie, w którym śmierć, nicość, smutek i rozpacz zawodzą chórem złowrogim, tak złowrogim”, że wniwecz obrócone zostają wszystkie wysiłki, by usłyszeć „melodie wzniosłe i transcendentne”38. Ludzie, o ile nie rodzą się martwi, jak większość, umierają przedwcześnie, umierają bowiem za życia.

Jakby nie dosyć tego, każdy jest samotny. „Człowiek jest w życiu tak samotny, że zadaje sobie pytanie, czy samotność agonii nie jest symbolem ludzkiej egzystencji”39. Samotność człowieka ma swe korzenie w nim samym: „jesteśmy zamknięci jeden dla drugiego”40, ale także w Innym: „wszyscy ludzie oddzielają mnie od ludzi”41 – pełen rozpaczy mówi Cioran. Ludzie nienawidzą się nawzajem, a „wszyscy jesteśmy na świecie tylko po to, by za pośrednictwem niekończących się złudzeń zadawać sobie wzajemnie ból”42 . Tragizm tej sytuacji polega nie tylko na doświadczeniu dojmującego uczucia samotności, ale także na tym, że owa samotność jest wpisana w ludzką egzystencję, bowiem aby dotrzeć do siebie i świata, trzeba oddalić się od wszystkiego. Tragizm losu ludzkiego jest przesądzony, co najwyżej możemy go odrzucić. Cioran sądzi nawet, iż w tej sytuacji trzeba go odrzucić.

Człowiek – tak jak go doświadcza Cioran – jest istotą sprzeczną. Nie chodzi o to, że pełną sprzeczności, o czym mówili już inni filozofowie, ale istotą, której naturą jest sprzeczność. „Sprzeczność jest częścią mojej natury, zresztą prawdę mówiąc, wszystkich”43. Sprzeczność ta ujawnia się nie tylko w dążeniu do dwóch wykluczających się celów lub w pragnieniu sprzecznych doznań, lecz przede wszystkim w niepojętej skłonności do autodestrukcji czy w zaprzeczeniu własnej naturze. Tylko człowiek posiadł tę niezwykłą zdolność bycia „nie-ludzkim”. Natura człowieka nie jest zła, tylko przeklęta.


35 Z Cioranem rozmawia Branka Bogavec Le Comte [w:] Rozmowy z Cioranem..., s. 222.
36 Z Cioranem rozmawia Georg Carpat Focke [w:] Rozmowy z Cioranem..., s. 205.
37 Z Cioranem rozmawia François Bondy [w:] Rozmowy z Cioranem..., s. 11.
38 E. Cioran, Na szczytach rozpaczy..., s. 115.
39 Tamże, s. 35.
40 Tamże.
41 E.M. Cioran, Zmierzch myśli..., s. 33.
42 Z Cioranem rozmawia Fritz J. Raddatz [w:] Rozmowy z Cioranem..., s. 148.


Janina Filek
(fragment eseju Filozofia odrzucenia – wokół myśli Emila Ciorana )

Nie buduj sobie wieży z kości słoniowej, mówią moraliści ...

Nie buduj sobie wieży z kości słoniowej, mówią moraliści. Ale ja jestem wieżą z kości słoniowej przez ledwie fakt, że jestem.

Na surowym fizycznym poziomie, ciało jest konstrukcją (słoniowych) kości do których przyczepione są mięśnie, ukoronowanej przez (słoniową) kość czaszki mieszczącej mózg – osłaniającej go od ciosów „rzeczywistości” by mógł on kontynuować swą absurdalną pracę bez przeszkód. Na nie fizycznym poziomie moja Ja-istość jest wieżą z kości słoniowej uporządkowanych indywidualnych poglądów i zapatrywań osłaniających „mnie” od bycia pochłoniętym przez chaos. Drodzy moraliści, czyż nie widzą oni, że życie jest stałą ucieczką w górę i w dół po niezliczonych schodach ciemnej wieży z kości słoniowej szukając ucieczki przed strasznym chaosem rzeczywistej wolności. 


Nanamoli Thera

piątek, 4 lipca 2014

Naukowy pisarz Sluckin

Naukowy pisarz Sluckin w jego książce o cybernetyce odrzuca introspekcję jako bezwartościową z powodu niejasności i dwuznaczności danych, które zapewnia. Teraz utrzymuję, że dokładnie ta dwuznaczność – ta stała gra słów w umyśle – jest unikalną datą zapewnianą przez introspekcję – jedną z najcenniejszych – (prawdziwą perłą rzucaną przed świnie Sluckina). Również wierzę, że techniki zainicjowane przez Deskartesa: Cogito ergo sum (nie zważając na jego konstrukcje dualnych substancji przez które to zaciemnił) i ontologia Sartre'a L'Etre et le Neant zapewniają podstawę dla techniki w studiowaniu dwuznaczności. Ta podstawa jest opisem (jako w opozycji do definicji które są zawsze ad hoc i jednostronnie ustalających dialektykę i jako takich nigdy nie mogących zapewnić finałowego rozwiązania lecz tylko kierunek dla przyszłego ruchu). Specjalną dialektyką dwuznaczności jest problem czy ustalić dwuznaczność przez definicję i w ten sposób ledwie przenieść dwuznaczność gdzieś indziej i skryć ją (co użyteczne w pewnych technikach takich jak nauka z wyłączeniem Zasady Nieoznaczoności) lub czy rozpoznać ją jako cenny i prawdziwy przedmiot dla opisu, gdy uzupełnienie – (komplementarność jest potrzebna).

Nanamoli Thera

Absolutne zjednoczenie z Bogiem

Jeżeli absolutne zjednoczenie z Bogiem (jak w Adwaicie) jest nauczane, to kto zginął „ja” (w którym to wypadku już dłużej nie istnieję) czy „Bóg” (w którym to wypadku zakładam szaleństwo Niżyńskiego: „Ja jestem Bogiem ...”, lub obaj ( w którym to przypadku stan ten nie jest odróżnialny od nie-boga). I znów, jeżeli idea osobowego Boga jest zastąpiona Czystym Bytem, to Byt, by być czystym, nie może być dostępny wiedzy lub, jeżeli jest, nie jest czysty. Ale jeżeli nie jest, to nie może być poznane czy jest to Czysty Byt czy Nicość. 

Nanamoli Thera

Efekt negatywności w procesach wnioskowania o przyczynach zachowań


Dane zebrane przez badaczy atrybucji na przestrzeni ostatnich dwu­dziestu lat dostarczają sporej liczby dowodów na obecność efektu negatywności w procesach wnioskowania o przyczynach zachowań (Kanouse i Hanson, 1971; Markus i Zajonc, 1985). Efekt ten, co ciekawe, jest jednak znacznie bardziej wyrazisty i powszechny dla klasy takich zacho­wań, które umownie moglibyśmy nazwać „niemoralnym i” , tzn. niezgod­nymi z akceptowanymi w danym społeczeństwie normami współżycia społecznego. Efekt ten okazuje się natomiast zdecydowanie słabszy w od­niesieniu do takich zachowań, które wyrażają prywatne umiejętności ak­tora. Innymi słowy, o ile zachowanie niemoralne niemal bez wyjątku i niezależnie od sytuacji, w której miało miejsce, prowadzi do diagnozy cechy niemoralności u jego aktora, o tyle zachowanie nieinteligentne spo­strzegane jest jako stosunkowo mało diagnostyczne dla cechy „braku inteligencji” (każdemu od czasu do czasu zdarza się postąpić głupio).

W sekwencji pozytywnych i negatywnych zachowań każdej z tych dwóch kategorii, nawet pojedyncze zachowanie niemoralne może przesądzić o atrybucji cechy niemoralności, podczas gdy cecha „moralności” istot­nie rzadziej wywiedziona zostanie z pojedynczego zachowania moralnego (nawet Świnia czasem postąpi uczciwie). Z kolei, pojedyncze zachowanie mało inteligentne rzadko prowadzić będzie do jednostronnej diagnozy głupoty jego wykonawcy, podczas gdy pojedyncze zachowanie inteligentne może być natychmiast potraktowane jako wyraz trwałej predyspozycji aktora do zachowań tego rodzaju (widocznie stać go na to).

Ludzie wydają się zatem dysponować ustrukturyzowaną wiedzą o tym, do czego może być zdolna osoba charakteryzująca się określoną cechą osobowości (jakich zachowań można się po niej spodziewać), a wiedza ta okazuje się mieć inną strukturę dla zachowań różnej treści.

Skłonni jesteśmy zatem sądzić, że jest mniej prawdopodobne, aby czło­wiek moralny zachował się niemoralnie, niż żeby człowiek niemoralny postąpił moralnie. Równocześnie skłonni jesteśmy sądzić, że częstszym będzie mało inteligentne zachowanie u człowieka skądinąd inteligentne­go, niż zachowanie inteligentne u kogoś, kogo natura nie obdarzyła in­teligencją. Ta właśnie asymetria schematów implikacyjnych „cecha-zachowanie” odpowiedzialna jest za obecność efektu negatywności w dzie­dzinie funkcjonowania moralnego człowieka oraz za brak tego efektu, a nawet występowanie analogicznego efektu pozytywności wówczas, gdy chodzi o ludzkie umiejętności.

Lewicka, Aktor czy obserwator?

Odrzucenie celów życiowych – filozofia absurdu


Odrzucając życie Cioran kwestionuje także przyjmowane zarówno przez filozofów, jak i przez większość zwykłych śmiertelników cele życiowe. Nie dyskutuje z jakąś konkretną koncepcją celu życiowego, ale odrzuca wszelkie cele, odrzuca bowiem ideę życia zdążającego do celu. Owo odrzucenie przyjmuje postać dramatycznego i obezwładniającego pytania: Czy życie ma jakiś sens? „Uczestnicząc w pogrzebie – zauważa Cioran – przecież nie powiemy sobie, że sensem tego oto życia było umrzeć. Nie ma celu samego w sobie. To złudzenie celu jest wielkim motorem, tyle tylko że ten, kto go posiada, nie wie, że jest to czysta iluzja”46. „Dla zwierzęcia życie jest wszystkim, dla człowieka jest ono znakiem zapytania (...) I nigdy jej [odpowiedzi] nie otrzyma, gdyż życie nie tylko nie ma żadnego sensu, ale i mieć go nie może”47.

Z najbardziej dramatycznym odrzuceniem w myśli Ciorana mamy do czynienia wtedy, gdy autor Pokusy istnienia kwestionuje sam fenomen życia. „Drogą refleksji oraz wewnętrznego doświadczenia odkryłem, że nic nie ma sensu, że życie nie ma żadnego sensu”48. Cioran urąga życiu w sposób najbardziej dramatyczny i spektakularny, obrzuca je największymi obelgami, stąd być może wywodzi się jego koncepcja samobójstwa. Życie da się znosić jedynie dzięki świadomości, że możemy je porzucić, kiedykolwiek zechcemy. Zawsze możemy zrezygnować z życia. „Jest ono na naszej łasce”49. Odrzucenie życia, chociaż u Ciorana mające charakter ostatecznej możliwości, jak sam mówi, rodzi się z uczucia niewygody, niedopasowania. „Czuję się niewygodnie w istnieniu, nie tylko w kulturze, ale w ogóle w istnieniu. Jest to coś fundamentalnego”50. Owa fundamentalność niewygody w istnieniu jest być może poszukiwanym źródłem Cioranowskiej filozofii odrzucenia. O randze, a zarazem złożoności tej kwestii świadczą niektóre wypowiedzi Ciorana dotyczące paradoksalności własnego istnienia: „Paradoks mej natury polega na tym, że istnienie pasjonuje mnie, a jednocześnie wszystkie moje myśli są wrogie życiu”51. Stąd jego poczucie tragiczności. „Ta tragedia jest czymś pierwotnym; problem tkwi w tym, że bycie człowiekiem jest samo w sobie czymś tragicznym”52. Nasze życie nie ma celu, bowiem już u samego początku zostało skalane grzechem. Natura ludzka została zepsuta w zarodku. Źródłem tego grzechu był wybór drzewa poznania.

47 E.M. Cioran, Na szczytach rozpaczy..., s. 153.
48 Z Cioranem rozmawia Leo Gillet [w:] Rozmowy z Cioranem..., s. 55.
49 Tamże, s. 79.
50 Z Cioranem rozmawia Fritz J. Raddatz [w:] Rozmowy z Cioranem..., s. 147.
51 Z Cioranem rozmawia Helga Perz [w:] Rozmowy z Cioranem..., s. 26.
52 Z Cioranem rozmawia Louis Jorge Jalfen [w:] Rozmowy z Cioranem..., s. 85


Janina Filek
(fragment eseju Filozofia odrzucenia – wokół myśli Emila Ciorana )

czwartek, 3 lipca 2014

Historyk-optymista to sprzeczność w założeniu


Jeśli zaczniemy zgłębiać historię, rozmyślać o niej, jest absolutnie niemożliwe nie popaść w pesymizm. Historyk-optymista to sprzeczność w założeniu. Kogoś takiego w ogóle nie mogę sobie wyobrazić. Co do mnie, historię jako dyscyplinę teoretyczną odkryłem dość późno; w młodości byłem zbyt dumny, aby czytać historyków. W młodości czytałem tylko filozofów, potem zarzuciłem filozofów i zacząłem czytać poetów. A około czterdziestki odkryłem historię, której nie znałem. No i zdjęło mnie przerażenie. To największa lekcja cynizmu, jaką można sobie wyobrazić. Niech pan weźmie jakąkolwiek epokę w historii, niech pan ją przestudiuje bodaj trochę głębiej, a wnioski do jakich pan dojdzie, bez wątpienia będą okropne. Dla ludzi ze wschodniej Europy, którzy zawsze byli przedmiotami historii, jest ona czymś wstrętnym. Moja wizja rzeczy była zawsze, powiedzmy, niemiła; jednak z chwilą odkrycia historii utraciłem wszelkie złudzenia. To naprawdę dzieło diabła! Niech pan sam pomyśli – pan, który przecież też coś przeżył – o wszystkich wydarzeniach jakich był pan mniej lub bardziej bezpośrednim świadkiem; jaki z nich płynie wniosek? Otóż taki, że wszelkie wartości moralne i inne, o których się mówi, nie mają żadnej realności, żadnej skuteczności. Historia to nieodwołalny rozwój wydarzeń, nad którymi człowiek próbuje zapanować, sądząc, że to możliwe. Ale jest w błędzie. (…)

Rozmowy z Cioranem
tłumaczenie: Ireneusz Kania
s. 54-55

Asystowałem incognito przy stopniowym obumieraniu mojego życia ...


Asystowałem incognito przy stopniowym obumieraniu mojego życia, przy powolnym rozkładzie wszystkiego, czym chciałem być. Mogę wypowiedzieć tą prawdę, której nie trzeba zdobić kwiatami, aby widziano, że jest martwa: wszystko czego pragnąłem, i wszystko, z czym przez chwilę łączyło się moje marzenie tylko o tej chwili, rozsypało się przed moimi oknami w proch jak kamyk, który wypadł z doniczki na wysokim piętrze. Wydaje mi się wręcz, że los zawsze dążył do tego, abym kochał i pragnął tego, co on trzymał w zanadrzu tylko po to, abym następnego dnia się przekonał, że tego nie mam i mieć nie będę.

Mimo iż jestem ironicznym widzem samego siebie, nigdy się nie zniechęciłem do śledzenia życia. A ponieważ wiem dzisiaj, że każda nikła nadzieja prędzej czy później się rozwieje, doświadczam niezwykłej przyjemności, ciesząc się już przyszłym rozczarowaniem właśnie z nadzieją – jakby mieszając słodkie z gorzkim, które przez kontrast, czyni słodkie jeszcze słodszym. Jestem ponurym strategiem, który przegrawszy jak dotąd wszystkie bitwy, w przededniu każdej nowej potyczki, kreśli z rozkoszą szczegółowy plan swojej nieuchronnej rejterady.

Fernando Pessoa, Księga niepokoju
tłumaczenie: Michał Lipszyc
s. 159-160


Ten fragment może intelektualnie zasugerować, czym jest percepcja nietrwałości w doświadczeniu ariya. Zwykły człowiek posiadając rzeczy, nadaje im cechę trwałości, inaczej nie mógłby czerpać z nich przyjemności. Ten aspekt niewiedzy -avijja – obecny jest oczywiście na poziomie emocjonalnym, i wszelkie wysiłki zwykłego człowieka na poziomie refleksji, zmierzają do tego, żeby nie dostrzec nietrwałości posiadanych rzeczy czy sytuacji życiowych, z których czerpie radość. Oczywiście im bardziej skuteczne i udane wysiłki niedostrzegania nietrwałości, tym większy ból przy utracie posiadanej rzeczy, czy zmazane sytuacji.

Ariya, odwrotnie, widząc strukturalną nietrwałość rzeczy, unika w znacznym stopniu bólu, gdy przyjemna sytuacja się zmienia. Choć oczywiście, całkowicie od bólu związanego z nietrwałością determinacji (sankhara) wolny jest tylko arahat, będąc wolnym i nieuzależnionym od jakiejkolwiek nietrwałej przyjemności, nie zna też oczywiście bólu jej utraty.

środa, 2 lipca 2014

Pogrzeb Don Żuana


Zbladła twarz Don Żuana, gdy w ulicznym mroku
Spotkał swój własny pogrzeb, i przynaglił kroku.
I zatracił różnicę między ciałem w ruchu
A tym drugim, co legło w trumiennym zaduchu.
Czuł tożsamość obojga — orszak szedł pośpiesznie
A jemu się zdawało, że w miejscu tkwi śmiesznie.
Czekał, aż uśnie w Bogu, lecz stwierdził naocznie,
Że Bóg nie jest — noclegiem, — i że już nie spocznie.
Pogardą na śmiertelne odpowiadał dreszcze.
«Śpi snem wiecznym» — szeptano, ale nie spał jeszcze.
Szedł coraz bezpowrotniej — w pozgonnym rozpędzie.
«Śpi snem wiecznym»... Snu nie ma i nigdy nie będzie!
«Szczęśliwy! Już nie cierpi!» — tak mówiono wkoło, —
A on w świat trosk mogilnych kroczył niewesoło,
W świat, gdzie pierwszą ułudą jest ostatnie tchnienie, —
I zaczęło się nowe — nieznane cierpienie.
Dzwony jeszcze dzwoniły. Nie słuchał ich wcale.
Szli ludzie — dotąd żywi... Minął ich niedbale.
Czczość dzwonów i daremność zrozumiał pogrzebu
I zmarłymi oczyma przyglądał się niebu.

Bolesław Leśmian

Na dnie w Paryżu i w Londynie - Od autora; od tłumacza


Moi zacni tłumacze poprosili mnie o napisanie krótkiej przedmowy do francuskiego wydania tej książki. Ponieważ wielu francuskich czytelników będzie zapewne dociekać, co mnie skłoniło do przybycia do Paryża wtedy, kiedy wydarzyły się opisane w niej wypadki, myślę, że postąpię najwłaściwiej, jeśli zacznę od kilku szczegółów biograficznych dotyczących mojej osoby. Urodziłem się w roku 1903. W roku 1922 wyjechałem do Birmy, gdzie wstąpiłem do Indian Imperiał Police. Zupełnie się jednak nie nadawałem do tego zajęcia, toteż, na początku roku 1928, gdy przebywałem na urlopie w Anglii, złożyłem dymisję, powodowany nadzieją, że zdołam zarobić na życie piórem. Powiodło mi się mniej więcej tak samo, jak większości młodych ludzi podejmujących karierę literacką — czyli beznadziejnie. W pierwszym roku moje próby pisarskie przyniosły mi raptem nie więcej niż dwadzieścia funtów dochodu.

Wiosną 1928 r. przeniosłem się do Paryża; zamierzałem, utrzymując się za niewielkie pieniądze, napisać dwie powieści [nie przetrwał do naszych czasów rękopis żadnej z tych powieści. W liście do przyjaciela Michaela Meyera z 12 III 1949 Orwell napisał: „Po prostu zniszczyłem swoją pierwszą powieść po bezskutecznych próbach sprzedania jej pewnemu wydawcy, czego dziś ogromnie żałuję" (przyp. red. wyd. ang.)] — które, przykro mi to powiedzieć, nigdy nie zostały opublikowane — i nauczyć się francuskiego. Jeden z moich paryskich przyjaciół wyszukał dla mnie pokoik w tanim hotelu usytuowanym w dzielnicy robotniczej, który opisałem pokrótce w pierwszym rozdziale tej książki; każdy bystry Paryżanin niewątpliwie go rozpozna. Latem 1929 r. napisałem dwie powieści, zostały jednak odrzucone przez wydawców; potem doszczętnie wyczerpały mi się fundusze i znalazłem się w pilnej potrzebie znalezienia sobie pracy. Podejmowanie zajęcia przez cudzoziemców mieszkających we Francji nie było wtedy nielegalne — albo też tolerowano ów proceder — dlatego w moim wypadku wydawało się bardziej naturalne pozostać w mieście, w którym już przebywałem, aniżeli powracać do Anglii, gdzie było wtedy około dwa i pół miliona bezrobotnych. Tak więc mieszkałem w Paryżu, a opisane przeze mnie wydarzenia miały miejsce mniej więcej u schyłku jesieni roku 1929. Jeśli chodzi o to, czy trzymałem się prawdy, uważam, że mogę powiedzieć, iż niczego nie zniekształciłem — chyba tylko w takiej mierze, w jakiej zniekształca fakty, dokonując ich selekcji, każdy pisarz. Uznałem, że jestem wolny od powinności opisywania wydarzeń we właściwym porządku chronologicznym, jednak wszystko, co zawiera moja książka, naprawdę się zdarzyło, w tym lub w innym czasie. Jednocześnie jednak powstrzymałem się, tak dalece, jak to było możliwe, od kreślenia indywidualnych wizerunków konkretnych osób. Wszystkie postacie występujące w pierwszej i drugiej części książki są raczej charakterystycznymi typami londyńczyków i paryżan, należących do określonych klas społecznych — nie zaś indywidualnościami.

Powinienem również dodać, że żadną miarą nie opisałem życia w Paryżu i w Londynie we wszystkich jego aspektach: poprzestałem tylko na jednym. Ponieważ niemal wszystkie sceny oraz incydenty, w których uczestniczyłem, mają w sobie coś odrażającego, zgoła nieintencjonalnie stworzyłem wrażenie, że Paryż i Londyn to wredne miasta. Jednak nigdy nie leżało to w moich intencjach, a jeśli czytelnik napoczątku lektury zaczyna tak uważać, fakt ów należy tłumaczyć po prostu tym, że temat książki jest zasadniczo mało atrakcyjny: piszę bowiem o biedzie. Gdy człowiek nie ma grosza przy duszy, zmusza go to do postrzegania każdego miasta i kraju z jak najgorszej strony, a wszyscy, lub niemal wszyscy, ich mieszkańcy wydają mu się albo braćmi niedoli, albo wrogami. Chcę podkreślić tę kwestię zwłaszcza w odniesieniu do moich francuskich czytelników, na wypadek gdyby pomyśleli, że odnoszę się choćby w najmniejszej mierze nieprzyjaźnie w stosunku do Paryża — miasta, z którego mam nadzwyczaj dobre i radosne wspomnienia.

Na początku obiecałem kilka szczegółów biograficznych. Toteż, gwoli  zaspokojenia ciekawości wszystkich, których to interesuje, dodam, że po wyjeździe z Paryża, co nastąpiło pod koniec roku 1929, utrzymywałem się przeważnie z nauczania w szkole oraz w niewielkim stopniu z pisania.

Poczynając od chwili opublikowania w Anglii „Na dnie w Paryżu i w Londynie" — książki, którą mają Państwo przed sobą — napisałem dwie powieści; drugą właśnie ukończyłem [„Córka duchownego” (przyp. red. wyd. ang.)]. Pierwszą ma opublikować za kilka dni pewna nowojorska oficyna [ powieść Birmańskie dni, opublikowana przez wydawnictwo Harper & Brothers 25 X 1934 (przyp. red. wyd. ang.)].

George Orwell
15 października 1934

*
Od Tłumacza

Wiosną 1928 roku 27-letni Eric Blair przybył z Londynu do Paryża, gdzie zamieszkał w pensjonacie przy rue du Pot de Fer numer 6, położonym w piątej arrondissement dzielnicy robotników, emigrantów i lumpenproletariatu. Między grudniem 1928 i majem 1929 roku opublikował w piśmie „Progres Civique" kilka artykułów w języku francuskim (znakomicie znanym mu w piśmie i w mowie), m.in. o bezrobociu w Anglii, o przeciętnym dniu z życia włóczęgi i londyńskich żebrakach. Późną jesienią 1929 roku pracował jako pomywacz i posługacz kuchenny w eleganckim paryskim hotelu. Nie zdołano go ponad wszelką wątpliwość zidentyfikować: być może był to hotel Georges V, bardziej jednak prawdopodobne, iż był zatrudniony w hotelu Lotti [wspomina się o nim w VII rozdziale powieści Somerseta Maughama Ashenden oraz w rozdziale II powieści Evelyna Waugha Vile Bodies. Sam White (1911-1988), wieloletni paryski korespondent brytyjskiego dziennika „Evening Standard", napisał 16 VI 1967, że rozmawiał z Sonią Orwell, drugą żoną pisarza, która wspomniała mu o dwóch innych hotelach: Ritz i Crillon. Wszystkie te hotele istnieją do dziś i są rekomendowane przez przewodniki turystyczne.] przy rue de Rivoli. Do ojczyzny powrócił pod koniec roku. Aż do kwietnia 1932 roku mieszkał w domu rodziców w nadmorskim Southwold, gdzie oddawał się pisaniu, jednak bardzo często wyruszał do Londynu oraz na południowy wschód kraju, prowadząc życie włóczęgi. Przez pewien czas opiekował się chorym umysłowo chłopcem w Walberswich opodal Southwold, udzielał też korepetycji trzem braciom nazwiskiem Peters, których ojciec służył wcześniej wraz z nim w formacjach policyjnych w Birmie. Na łamach „New English Weekły", „New Statesman and Nation" i „Adelphi" publikował artykuły, recenzje oraz szkice dokumentalne; napisał też wtedy kilka wierszy.

W październiku 1930 roku ukończył pierwszą wersję Na dnie w Paryżu i w Londynie, której nadał tytuł A Scullion's Diary (Dziennik pomywacza).

Biografowie Orwella utrzymują, że właściwie dotychczas nie wiadomo, czym się zajmował młody Eric Blair podczas osiem-nastomiesięcznego pobytu w Paryżu. On sam nie chciał, żeby — gdy umrze — pisano jego biografie, jednak, poczynając od lat sześćdziesiątych XX wieku, ukazało się ich kilkanaście (także studiów biograficznych); najnowsze pochodzą z 2003 roku. Osoba autora Folwarku zwierzęcego i Roku 1984 stale bowiem budzi ogromne  zainteresowanie. Nikomu jednak nie udało się znaleźć kogokolwiek, kto pamiętałby go z tamtych lat. Istnieje jedynie list jego przyjaciela, zawierający garść informacji, których wiarygodność udało się potwierdzić. Blair nie utrzymywał kontaktów ze środowiskami literackimi ani z żadnym ze znanych pisarzy przebywających wtedy w Paryżu — a przecież niedaleko od rue Coqd'Or (w rzeczywistości rue du Pot de Fer) mieszkał wtedy Scott Fitzgerald; za bytności Blaira w mieście zatrzymał się też tam na krótko Ernest Hemingway (w rozdziale VDI jego powieści Słońce też wschodzi jest nawet wzmianka o rue du Pot de Fer).

[Orwell spotkał się z Hemingwayem zimą roku 1945 w paryskim hotelu Scribe, gdzie wcześniej mieszkali korespondenci wojenni relacjonujący do prasy i radia postępy wojsk alianckich na froncie zachodnim. Orwelł, ujrzawszy w książce meldunkowej nazwisko słynnego pisarza, poszedł na górę i zapukał do drzwi jego numeru. Po wejściu zobaczył, że Hemingway się pakuje: nieśmiało przedstawił się jako Eric Blair (nigdy oficjalnie nie zmienił nazwiska na George Orwell).Pomiędzy dwoma pisarzami wywiązała się wtedy taka oto konwersacja:

— Kurwa zajebana mać (the fucking hell, czego pan tu chcesz? - Jestem George Orwell.
— Kurwa zajebana mać, dlaczego nie mówisz pan tak od razu? — Hemingway natychmiast sięgnął do jednej z walizek i wyciągnął butelkę whisky. — Napijmy się. Dla pana podwójny. Goła albo ze zwykłą wodą, bo sodowej nie ma. — Gawędzili tylko przez kilka minut, ponieważ Hemingway bardzo się śpieszył. Do końca życia wspominał to spotkanie, żałując, że nie mógł pozostać wtedy dłużej — zawsze wyrażał się o Orwellu z najwyższym uznaniem i szacunkiem. Jeśli chodzi o Orwella, był on szczerze rozbawiony przywitaniem, a kilku  przyjaciołom miał zwierzyć się potem, że Hemingway wydał mu się  ucieleśnieniem typowego Amerykanina...]

On sam mieszkał w Hotel des Bons Amis, który występuje w książce pod nazwą Hotel des Trois Moineaux. „Paryska" jej część dotyczy okresu nie dłuższego niż dziesięć tygodni. Ciekawe, w jakich okolicznościach doszło do objęcia przez Blaira posady plongeura. Miał on opowiedzieć o tym swojej przyjaciółce, Mabel Fierz, która w roku 1970, w telewizyjnym programie BBC, przekazała tę opowieść widzom:

— Jeśli chodzi o dziewczyny, wspomniał mi raz, że ze wszystkich dziewcząt, jakie znał, nim poznał swoją przyszłą żonę, najbardziej kochał pewną maleńką ulicznicę, którą poderwał w jakiejś paryskiej kawiarni. Była śliczna, miała chłopięcą figurę, strzygła się „na zapałkę" i była naprawdę warta grzechu. Przez pewien czas utrzymywał z nią stosunki, aż pewnego dnia, gdy wrócił do swego numeru, okazało się, że jego wybranka ulotniła się z jego całym dobytkiem. Zabrała wszystkie walizki, pieniądze, wszystko.

Blairowi pozostało 450 franków, zarabiał też coś niecoś lekcjami angielskiego. Postanowił żyć bardzo oszczędnie i wydawać dziennie najwyżej sześć franków, pragnął bowiem „przeżyć miesiąc" (zapewne pisząc). Nie mógł jednak znaleźć stałej i znośnie płatnej pracy, zaś niedostatek funduszy zmusił go do zastawienia w lombardzie ubrania. Odtąd mógł się starać wyłącznie o najpodlejsze zajęcia — nikt bowiem nie zatrudniłby przecież obdartusa w charakterze tłumacza albo przewodnika po mieście (starał się zdobyć takie zajęcie). Jako plongeur  pracował zapewne w październiku, listopadzie i w początkach grudnia 1929 roku. Mógł wprawdzie porzucić to zajęcie (w Paryżu mieszkała wraz z mężem jego ciotka, Nellie Limouzine, która zapewne pożyczyłaby mu pieniądze), ale nie pozwalały mu na to duma oraz nieprzeparta chęć zaznania na własnej skórze losu nędzarza i wyrzutka społeczeństwa.

Po przybyciu do Anglii nie prowadził życia „prawdziwego" włóczęgi (przemierzał kraj z przerwami, w początkach 1930 roku, następnie od kwietnia tegoż roku), albowiem stale dysponował niewielkimi zasobami gotówki, pochodzącymi z honorariów dziennikarskich oraz kilkoma, jneUnami" na terenie Londynu. Były to mieszkania jego zamożnych przyjaciół, m.in. Mabel Fierz, gdzie mógł przespać się, odpocząć i zmienić ubranie. Jego trasy (poza Londynem) prowadziły przez hrabstwa Kent, Bedfordshire i Essex. Pracował również jako sezonowy zbieracz chmielu.

Książka Na dnie w Paryżu i w Londynie odniosła spory sukces w Wielkiej Brytanii: po pierwszym wydaniu (9 I 1933) wkrótce ukazały się dwa następne w ogólnym nakładzie (jak na owe czasy dużym) 3000 egzemplarzy, a w ślad za nimi edycja amerykańska. Opowieść młodego autora ocenili pozytywnie recenzenci, m.in. J.B. Priestley [nazwisko tego pisarza znalazło się na słynnej „Liście Orwella", którą ten sporządził w ostatnich latach życia (1947) podobno z inspiracji czy też nawet na użytek Ministerstwa Informacji. Rejestr ten zawierał nazwiska domniemanych kryptokomunistów, także agentów radzieckich służb specjalnych, wśród brytyjskich intelektualistów. ] na łamach „Evening  Standard". Początkowo jednak wszystko szło jak po grudzie.

Pierwszą wersję (gruntownie przerobioną przez autora) odrzuciła w marcu 1932 roku oficyna Jonathan Cape. Odmówił jej wydania także sam T.S. Eliot (podówczas szef oficyny Faber and Faber) pod pozorem, że książka jest zbyt krótka, niespójnie skonstruowana, zaś sceny paryskie i angielskie nijak do siebie nie przystają. (Wiele lat później ten sam T.S. Eliot odmówił również wydania Folwarku zwierzęcego). Zdesperowany autor poprosił Mabel Fierz o spalenie rękopisu, ale ponieważ jego przyjaciółka miała liczne znajomości w kręgach literackich i wydawniczych, prośby nie spełniła... Przesłała rękopis Leonardowi Moore, współwłaścicielowi oficyny Christy and Moore. Ów przeczytał go, po czym uznał, że właściwym edytorem będzie młody, dynamiczny i lewicujący wydawca Victor Gollancz. Było to w sierpniu 1932 roku Gollancz, uzyskawszy pozytywne opinie recenzentów, podjął decyzję. Autor wahał się długo nad trzema pseudonimami literackimi, z których jeden chciał przybrać („żeby oszczędzić wstydu rodzinie"). Te pseudonimy to Kenneth Miles, H. Lewis Allways i George Orwell. Wybrał ostatni. Na dnie w Paryżu i w Londynie była pierwszą książką George'a Orwella.

„Należy zmienić nazwiska, wyrzucić słowa obelżywe itd. Ponadto w książce znajduje się fragment, który trzeba albo zmienić, albo usunąć. Szkoda, ponieważ jest to być może jedyny kawałek dobrej prozy w całym tekście, ale [Gollancz] powiada, że inaczej wypożyczalnie nie wezmą książki" [chodziło o jedną z historyjek opowiadanych przez Charliego]. Oto, co napisał Orwell (jeszcze jako Eric Blair) w liście do Leonarda Moore'a 1 lipca 1932 roku. Tekst jednak drastycznie nie ucierpiał w wyniku tych zabiegów, choć wiele zmian zostało istotnie wprowadzonych. Wersja francuska książki, opublikowana 8 maja r. przez znaną oficynę Gallimard pod tytułem La Vache enrage , zawiera wiele przywróconych fragmentów oraz znaczną liczbę — niekiedy bardzo istotnych — przypisów autora oraz tłumaczy.

Większość tych przypisów została uwzględniona w wydaniu stanowiącym podstawę niniejszego przekładu, wchodzącego w skład The Complete Works of George Orwell, dzieła życia Petera Davisona, OBE, profesora De Montfort University w Leicester, mojego przyjaciela i najwybitniejszego obecnie znawcy twórczości Orwella. Za nieocenioną pomoc, jakiej mi udzielił, serdecznie Mu dziękuję.

Bartłomiej Zborski