niedziela, 2 grudnia 2012

Tem Horwitz - Moja śmierć ...

Było dla mnie doskonale jasne co się dzieje. Umierałem. Jednak w czasie mojej śmierci we wrześniu 1995 roku nie było strachu, zmagania, beznadziei, konfuzji czy pomieszania. A jednak, gdy siedzę tutaj czytając sprawozdanie mojej żony z mojej śmierci, jestem przepełniony grozą. Pośrodku nocy, podczas weekendu w Święto Pracy wpadłem w szok anafilaktyczny. Później, okazało się, że zostało to spowodowane przez wystawienie się na znaczną ilość grzybów w powietrzu w naszym wiejskim domu i przez wypicie piwa konserwowanego sulfitem. W wieku średnim stałem się nadwrażliwy na oba te czynniki. Nasz drugi dom jest położony na wysokich wydmach ponad jeziorem Michigan w zagłębieniu, na mocno zalesionym i oddalonym terenie. Spektakularny i prywatny krajobraz. Odległy milę od asfaltowej drogi. Dziesięć mil od miasta.
Budząc się w środku nocy, mając wielkie trudności z oddychaniem, zdałem sobie sprawę, że mam kłopoty. Obudziłem moją żonę i powiedziałem jej krótko, „Musimy iść”. Natychmiast zrozumiała. Wyskoczyła z łóżka, coś na siebie założyła, chwyciła swą torebkę i pomogła mi podczas gdy szliśmy w totalnej ciemności w stronę parkingu. Powiedziałem jej by wzięła swój samochód. Jej samochód ma telefon, mój nie. W samochodzie walczyłem o oddech, o moje życie. Wycofałem się w siebie. Wiedziałem, że jestem w trakcie procesu umierania. Obserwowałem co się dzieje. Strach był nieobecny, doświadczenie samo w sobie było zbyt fascynujące. Podczas tego okresu czasu, który był prawdopodobnie krótszy niż dziesięć minut, wszelkie moje przywiązania do tego świata zredukowały się do zera. Głos Susan brzmiał z dystansu, odległy, usunięty z mojego doświadczenia. Byłem w stanie słyszeć gdy do mnie mówiła i jednocześnie nie rozumieć sensu tych słów. „Trzymaj się”. Trzrzrzrzrrz”.
Gdy tak siedziałem walcząc o oddech zaobserwowałem, że panel naprzeciwko mnie stracił swą określoność. Światła straciły swoją jasność. Wszystko stało się ciemnoszare i dalej czarne. Zacząłem odczuwać moje ciało jako bardzo ciężkie. Mogłem czuć ciężar pośrodku mych pleców. Zezwoliłem wszystkiemu ułożyć się w mym centrum, nie walcząc z tym poczuciem ciężkości. Słabo reagowałem na Susan, częściowo z uwagi na stan w którym się znajdowałem, ale głównie dlatego, że byłem totalnie zaabsorbowany procesem umierania. Czułem, że moja głowa jest wielka i ciężka jak głaz. Czułem, że moje ciało traci równowagę. Nie mogłem powiedzieć w którą stronę upadałem. Upadałem.

Moje ostatnie wdechy były płytkie z długimi wydechami i w końcu bez wdechu z długim końcowym wydechem, z wewnątrz, jak w kreskówce Disneya o ognistym smoku zionącym ogniem z towarzyszącymi temu przemożnymi efektami dźwiękowymi. Ryczące, grzmiące. Tołstoj w „Śmierci Iwana Ilicza”, opisuje gdy Ilicz umierał, że „wszystko co wydawało się radosne teraz zlało się przed jego wzrokiem i okazało się czymś trywialnym”. Dla mnie te doświadczenie nie było obserwowaniem reszty mojego życia stającej się czymś „trywialnym” ale zogniskowaniem na tym doświadczeniu całej mojej uwagi.

Wydaje się, że Tołstoj rozumiał wiele z tego co doświadczałem. Iwan Ilicz, w miarę jak zbliża się jego śmierć, obserwuje jak zewnętrzny świat jego domu, rodzina, lekarze, zaczynają znikać. Obecna jest obojętność wobec świata i wobec swojego życia, tak jak je przeżywał. Wszystko to „odpadało”. Tak samo ze mną, w znacznie krótszym obrębie czasu, moje życie odpadało ode mnie. Było oddalone i odległe. Pozwolę sobie później powrócić do tej obojętności. Umieranie Iwana Ilicza było wolne i bolesne, a jednak, w miarę jak zbliża się jego śmierć, Tołstoj pisze - „A ból?” spytał się siebie. „Co się z nim stało. Gdzie jest twój ból?” „Tak, jest tutaj. Cóż z nim? Niech sobie ból będzie”. Tak samo ze mną, ból i dyskomfort były obecne – w końcu nie umiałem oddychać – jednakże, było to izolowane i oderwane od mojego doświadczenia umierania. Chociaż dzieliłem z Iwanem ten sam śmiertelny los, nie widziałem „światła”, i nie miałem doświadczenia „śmierci” śmierci jak to opisuje Tołstoj. Prawdopodobnie tutaj Tołstoj wszedł w teologiczne założenia bądź przedstawił śmierć taką jaką chciałby by była. 
 
To ironiczne, tak jak tu siedzę, że zamierzam ułożyć me doświadczenia chronologicznie. Będę pisał o „zniknięciu czasu”, a jednak znajduję się jako organizującego moje doświadczenia czasowo, by uczynić je dla was zrozumiałymi, a dla mnie możliwymi do opowiedzenia. 
 
Gdy przestałem oddychać i czułem, że coraz bardziej wycofuję się w inną rzeczywistość, byłem świadomy uczucia olbrzymiej ciężkości. Moje ciało skumulowało ciężar nie będący przywiązanym do żadnego wrażenia solidności. Była tam po prostu ciężkość i uczucie bycia zagłębionym, w dół, w dół, w dół. Moje ciało rozpuszczało się, pozostawiając mnie wolnym od wszelkich ograniczeń. Czy był to moment gdy straciłem równowagę w samochodzie za Susan? Nie wiem. Chociaż nie byłem wtedy tego świadomy, doświadczenie umierania było tak absorbujące, że pozostawiło mnie samemu sobie. Brak zgody na towarzystwo. Część mnie, która zawsze stała z boku jako obserwator mnie samego jak również świata, pozostała sama – wolna od rozproszeń – by obserwować proces śmierci. Ta część mnie jest „mi” całkiem dobrze znajoma – przepraszam, komu?

Jako dziecko, spędziłem całkiem sporo czasu balansując pomiędzy życiem i śmiercią. Miałem ciężką astmę, i w tamtych czasach metody leczenia astmy były bardzo ograniczone. Leczenie polegało na rozluźnieniu moich płuc, zakazie biegania i zbytniego oddalania się od domu. To właśnie wtedy doszedłem do bliskiego poznania tej części mnie samego i poczucia się komfortowo w tym oderwanym stanie. Pamiętam wiele godzin spędzonych na wpatrywaniu się przez przeźroczyste zasłony w niebo i na gałęzie i liście starego, majestatycznego klonu, na zewnątrz mojego okna.

W późniejszych latach, gdy zacząłem brać psychodeliczne grzyby byłem z powrotem w domu, wróciwszy do bardzo znajomego świata – świata w którym moja świadomość była oderwana od ciała i swobodna. Jako młody, zdrowy dorosły eksperymentujący z narkotykami, miałem znacznie więcej ruchu, towarzystwa i stymulacji. Przypominam sobie odlot z przyjaciółmi którzy dopiero co wrócili z Nowej Gwinei, spędziwszy tam trzy lata, pierwsi ludzie z zewnątrz żyjący z uprzednio nie odwiedzanym plemieniem. Spędzali swój czas ucząc się języka i studiując u lokalnych szamanów i uczestnicząc w plemiennych rytuałach i ceremoniach. Gdy tak wpatrywaliśmy się w planszę szamana – trójkątną planszę, jakieś trzy stopy wysoką, z czarnymi i bladymi i czerwonymi trójkątami namalowanymi na niej – wszyscy mieliśmy doświadczenie wciągnięcia części siebie przez negatywne przestrzenie planszy w inny świat. W naszej świadomości była jakaś elastyczność, wchodziliśmy przez planszę i wciągani byliśmy z powrotem do pokoju przez konwersacje, muzykę, ruchy. Było zbyt przerażającym dla każdego z nas po prostu odejść z możliwością braku powrotu z planszy. Jednakże było to zbyt ekscytujące i magiczne, by nie dać się wciągnąć w nią z powrotem. Ta świadomość czy duch czy czymkolwiek byśmy chcieli to nazwać, było tym samym obserwatorem, który był obecny przy mojej śmierci.

Kontynuując dygresję jeszcze trochę, jako student w późnych latach sześćdziesiątych w Nowym Yorku, przypominam sobie żarty z pewnymi bardzo złymi członkami Portorykańskiego gangu na 110 ulicy, jeden z nich trzymający nóż na moim gardle, chcący ode mnie pieniędzy. I znów doświadczyłem odłączenia świadomości od ciała. Ciągle mogę poczuć ostre, zimne ostrze noża na moim gardle – był zimowy wieczór z delikatnie padającym śniegiem – gdy żartowałem z nimi o tym dlaczego nie mogę dać im moich pieniędzy i dlaczego, faktycznie, nie powinni oni nawet chcieć moich pieniędzy. Trwało to wieczność czy minutę czy parę sekund gdy jeden z nich usunął ostrze noża z mojej szyi ... Uniósł swoją głowę na znak rozpoznania, nagle i całkowicie tym rozluźniając powstałe napięcie. Śmiech. Odwrócili się i kontynuowali przechadzkę 110 ulicą. Ja kontynuowałem swoją drogę w opozycyjnym kierunku. Zostałem wciągnięty z powrotem w czas i moja świadomość i ciało były znowu w swej codziennej relacji, jedno do drugiego.

Więcej o tej świadomości później. Trzymajmy się mojej chronologii. Dźwięki. Był tylko jeden dźwiękowy komponent tego doświadczenia. Podczas tego co biorę za jeden z etapów mojej biologicznej śmierci, obecny był niezwykły ryk nie pochodzący znikąd. Był odczuwany tak jak gdybym słyszał swoje ciało od wewnątrz, słuchając ryku mego serca i mych organów. Nie było to bicie jak bicie serca, lecz po prostu niezwykły, wszechobejmujący ryk. Dźwięk wody spływającej z urwiska. Czułem furię i wściekłość i potencję śmierci, nie mojej świadomości śmierci, ale jej samej.

W tym punkcie ciężkość zmieniła się w uczucie zanurzenia w roztworze, znacznie gęściejszym niż woda, niebiesko-białym rozpuszczalniku wydającym się niweczyć substancjalność materialnego świata, tak że nie był on już dłużej stabilny czy substancjalny. Ten środek, ten rozpuszczalnik, rozpuścił lepkość trzymającą mój świat razem. Był to rozpuszczalnik uniwersalny. Wszelkie połączenia z fizycznym światem zniknęły. Oto byłem tutaj w tej wielkiej nicości – nie wielkiej ciemni czy pustce czy milczeniu czy ciężkości – nic, nic, nic. Część mnie która doświadczała tego stanu była znów zbyt ciekawa by być przestraszoną czy pomieszaną. W tej geografii nie było nic przerażającego. Przypuszczałem, że tym właśnie jest śmierć – rzeczywistością bez przestrzeni, bez czasu, bez definicji, bez stymulacji. W tym królestwie nie było już dłużej poczucia jaźni, ego, świadomości, ciała. Nie było już dłużej obserwatora by obserwował gdyż nie było można odróżnić mnie i tego, miejsca i nie-miejsca, mnie i nie-mnie. Przepraszam. Ciągle żadnej błogości, wielkiego spokoju czy miłości. Brak emocji. Było to tym czym było. Żadnych granic, ani początku ani końca, ani punktu rozpoczęcia, bez definicji. Nieskończona, nieograniczona, niezłożona, prosta, jasna, swobodna Przestrzeń.
Kiedy byłem dzieckiem, miałem dwa sny wielokrotnie się powtarzające przez wiele lat. W pierwszym stworzenia które pojawiały się przy moim łóżku, gdy zapadał zmrok, próbowały porwać mnie w środku nocy. Wyciągały mnie z łóżka w stronę schodów i dalej w dół. Na początku budziłem się krzycząc. Ta walka w moich oczach była walką na śmierć i życie. Gdyby im się udało ściągnąć mnie na dół po schodach, umarłbym. W pewne noce budziłem się stojąc u szczytu schodów lub w połowie drogi na dół. Z czasem te zmagania kontynuowały bycie śmiertelnymi na parterze, ale już dłużej nie było w nich komponentu strachu. Czasami sikałem na dywanik wyłożony na schodach, jako znak mojego triumfu. Olać je, zaznaczyć ślad, pozostawić przypomnienie, by wiedziały, że przetrwałem i pogardzałem nimi. Ostrzeżenie, by trzymały się z daleka. Na dobre czy złe, oto jak nauczyłem się przeżywać swoje życie. Wszelkie zawody są zawodami na śmierć i życie.

Wszelka walka w życiu jest walką do śmierci. Oto jak to dla mnie wygląda. Kiedy miałem osiemnaście lat, przestałem grać w tenisa. Mój ojciec wierzy, że to dla tego, że nie miałem wystarczającego ducha współzawodnictwa. Nigdy nie będę mu w stanie wyjaśnić, że dla mnie tenis był zawodami na śmierć i życie, tak samo jak szachy czy ping pong. W wieku lat osiemnastu, tenis przestał się mi wydawać wart tej intensywności. Zawody nie były warte nagrody. 

Drugi sen miał miejsce w nieograniczonej przestrzeni w której byłem tylko ja i masywna kula. Kula ta miała masę większą niż swój rozmiar, jak gigantyczna poruszająca się kula wykonana z gęstego i egzotycznego metalu. Poruszała się bez dźwięku przez nieróżnicowaną przestrzeń, bez tła z przodu ani z tyłu. Przemieszczała się bez tarcia. Jej obecność była w bliżej nieokreślony sposób zagrożeniem. Czuło się, że wszelka energia wszechświata była w obrębie tej sfery. Kula albo przyciągała mnie do siebie albo nie pozwalała się ruszać, z uwagi na swą masę i obecność. Nic więcej w tym śnie się nie działo. Nie było innej aktywności, żadnego odcinka czasu, żadnej odmiany w przestrzeni. Nie było sposobu by ignorować siłę kuli ani ogromu wszechświata w którym istniała. Była światem niosącym zagrożenie bez powodowania uczucia lęku. Jest bardzo trudnym opisanie czasu w tej sekwencji. Przestał być środkiem przez który się poruszałem. Nie było przodu, ani tyłu, ani przyszłości ani przeszłości – tylko obecność obejmująca wszystko. Cała wieczność była w tej obecności. 

Następne. Kiedy? W czasie? W przestrzeni? Następne, kolory. Jeden kolor jednego razu. Kolory mieszające się jeden z drugim. Każdy kolor zajmował całe pole pole percepcji. Podobnie jak z przestrzenią w moim śnie, wypełnioną energią, lecz tutaj dominowały kolory. Każdy kolor miał fizyczny wymiar i obecność, jak również wymiar wizualny. Te kolory nie były czystymi pierwotnymi kolorami, ale wyblakłymi kolorami które możesz zobaczyć na starych pomalowanych murach w apartamentach Europy Środkowej. Zmieszane kolory. Lecz energetyzujące. Absorbujące kolory – byłem ich częścią, nieodróżnialną od nich. W tym wszechświecie nie było emocjonalnej zawartości. Kolory były kompletne i fascynujące i nie ograniczone. Każda faza przemijała bez odmienności, bez rozróżnienia i bez granic.

Wszystko to zarówno było jak i nie było obserwatorem. Nie było różnicy pomiędzy tym a mną, postrzegającym i tym, miejscem. Jestem przekonany, że jest jakiś bardziej elegancki sposób opisania tego doświadczenia, rzucającego światło na fakt, że czymkolwiek było to czym byłem, było częścią mnie a jednak nie częścią mnie. A może to niemożliwe. Było coś podstawowo bezsłownego w tym doświadczeniu. Było to środowisko, wszechświat – niech mi będzie wolno tak to nazywać – które było kompletnym i wszechobejmującym a postrzegający był częścią percepcji. Było to pewne miejsce, nie „bez miejsca”, nie nierozróżnialny świat czerni, nie pustka, czy nicość. 

Jaka jest struktura czasu za pomocą której odmierzamy nasze życie? Jak obliczamy czas? Odpowiedź jest nieco odmienna dla każdego z nas. Ale śmierć dodaje potencji i wzmacnia koncentrację na tym pytaniu. Nasza relacja i postrzegana bliskość śmierci poprawniej nastawia nasze zegarki. To na zegarek patrzymy by dowiedzieć się kiedy kończy się egzamin, kiedy dochodzi do końca dzień pracy. „Odłóżcie swoje ołówki!” Odłóżcie swoje życia. Chwytaj swą torbę z drugim śniadaniem. Chwytaj się drogiego życia. Jak „odczuwa” się świat, gdy z niego zrezygnowaliśmy, gdy uwolniliśmy się od jego uciech i przyjemności, jego bólów i irytacji? Śmierć wyrwała mnie z objęć czasu. Nie było dla mnie teraźniejszości – przemijalnej czy jakiejś innej – w tym okresie. Jak mógłbym to opisać. 

Gdy tak tu siedzimy i ty czytając te słowa, do pewnego stopnia jesteś świadomy odcinka czasu. Jako stworzenia post-industrialne, zawsze, na pewnym poziomie, jesteśmy świadomi przedziału czasu. Nawet ci z nas którzy nawykowo się spóźniają. Co do moich przyjaciół i znajomych, mogę powiedzieć kiedy przyjdą na spotkanie – pewni pojawią się na czas, pewni wcześniej, o pewnych da się przewidzieć, że się spóźnią. Jak to jest, że większość z nas budzi się kiedy chce czy musi? Jak wielu z nas budzi się dokładnie na dwie sekundy przed dzwonkiem budzika? Nawet moja pierwsza żona – która zadziwiała mnie, i innych, przez lata, swą „spóźnialskością” – była przewidywalna. Nie spotkamy wielu ludzi którzy spóźniają się na przyjęcie pięć czy sześć godzin ... Ludzie generalnie nie wyjeżdżają na weekend i nie wracają po sześciu miesiącach. Ta kobieta mogłaby nauczać o relatywności i manipulowaniu czasem, i prawdopodobnie też ludźmi. By opisać czas tak jak go doświadczałem, wymagane jest bym porównał go do zwykłego czasu w którym wiedziemy nasze życie.

Każdy stan czy miejsce które odwiedzałem trwało na zawsze. Spójrz na moment na tą kartkę z tymi słowami na niej wydrukowanymi, i staraj się uchronić ten wizerunek przed zmianą. Niemożliwe. Moje doświadczenie nie było doświadczeniem będącym podmiotem czasu, zmiany czy przejścia. Kolory i dźwięki nie zanikały z czasem. Zmiany z jednej rzeczy na następną były nieuwarunkowane. Nie było wolnego przechodzenia w inną scenę. Co było, było – i wszystko „było” tam takie. Powróciwszy miałem wiele trudności dopasowania się do świata aktywności i czasu i spotkań i planów. 

Nie mogłem zwracać uwagi na zegarki, na czas dnia, na światło i ciemność świata. Moje życie było poza zasięgiem czasu. Prawdopodobnie to dlatego po trzydziestu latach nie noszenia zegarka, obecnie go noszę – dokładnie dlatego by związać się z tym światem czasu i planami i aktywnościami. Moja śmierć miała efekt umieszczenia mnie w obecnym teraz. To czego doświadczyłem podczas umierania czy śmierci było „obecnościami”, kawałkami czasu. Z moim powrotem do krainy żywych, zachowałem te poczucie „obecności”. Pierwsze dwa dni były doskonałymi, czystymi, bezczasowymi stanami. Ludzie wokół pojawiali się i odchodzili. Pielęgniarki się zmieniały. Susan raz była obecna raz nie. Przez większość czasu byłem przebudzony. Przejścia ze staniu czuwania do snu były niezauważalne. Sen był bez marzeń sennych. Przebudzony, byłem wolny od śnienia, zastanawiania się, spekulowania, fantazjowania, analizowania. Moje myśli powstawały wolno i czysto. I dalej rozpuszczały się w nicości. Bez pozostałości. Bez odnowy. Żadnych taśm odtwarzających te same myśli wciąż od nowa. Początkowo była tam przepaść między myślami. Przepastna pustka przestrzeni pomiędzy myślami. Spokój.

Było w tym ogromne poczucie wolności. Te chwile były tym czym były. Nic im nie brakowało. Były kompletne same w sobie. Nie mogłem wyobrazić sobie szczęścia poza tymi momentami. Nie było przyszłości. Nie mogłem z tego powodu przez pierwszy tydzień skupić się na tym co będę robił następnego dnia, w następnej tygodniu, następnej chwili. Bez przyszłości o której można by myśleć byłem również bez czegokolwiek o co mógłbym się martwić. Nie mogłem odczuwać niepokoju, ponieważ byłem tam gdzie byłem, wygodnie, zdrowo, ciepło, dobrze dokarmiany. Wyprawy do sklepu komputerowego, konta bankowe, listy pozostające nienapisanymi – wszystko to wydawało mi się odległe i bez znaczenia. Nie było nic co chciałbym zrobić czy uczucia, że muszę to zrobić. Nie pozostał żaden ślad ważności siebie. Było to odczucie jakby śmierć starła moje ego, przywiązania które miałem, moją historię, i to kim byłem. Śmierć była bardzo demokratyczna. Wyeliminowała niezliczone rozróżnienia. Z jednym pewnym ciosem moja przeszłość została starta. Nie miałem tożsamości w śmierci. Nie pozostała startą – ktoś mógłby powiedzieć, że to prawdziwa tragedia – lecz na ten czas była startą. Odeszła moja osobista historia z jej wszystkimi małymi dramatami. Wszystko się we mnie zmieniło. „Ja” było znacznie mniejsze i bardziej kompaktowe niż uprzednio. Wszystko co było, było na wprost mnie. Czułem się niewiarygodnie lekkim. Osobowość była urojeniem, opracowanym złudzeniem, oszukańczym trikiem. Opiszę to w inny sposób. Mój zegar został zresetowany. Czas się dla mnie zatrzymał. Umarłem. Już mnie nie było. Czas rozpoczął się ponownie gdy z powrotem zostałem wciągnięty do tego świata w sali reanimacyjnej szpitala. Nagle ktoś wołał moje imię, mówił do mnie, mogłem czuć przewód boleśnie wsadzony mi w gardło. Susan była obecna. Z doskonałego do sali reanimacyjnej. Z jednej strony czułem, że miałem wgląd w wieczność, z drugiej nagle zostałem wciągnięty w świat w którym czas jest mierzony z momentu na moment, z oddechu na oddech, z dnia na dzień, z roku na rok, od czeku do czeku.

Jakie to uczucie, gdy nieuchwytne przyjemności przyszłości zostały nam odebrane? Usunięty z czasu na tych parę dni po mojej śmierci, czułem cudowna lekkość. Uczucie ulgi bycia zdolnym do odrzucenia ciężkich toreb które ze sobą niosłem z niekończącej się, powtarzającej się podróży. Nawet najmniejsza paczuszka nie była potrzebna. Zostałem uwolniony od żałosnych smutków i niepokojów mojego życia. Nie było to uczucie chwały, przepełnione miłością do rzeczy małych i wielkich, czy świat przeniknięty łaską. Było to wolne od emocji, wyzwalające od pamięci, lekkie i ulotne. Rzeczy były czym były, tak jak się pojawiały przede mną w czasie i przestrzeni.

Straciwszy kontakt z przeszłością, i nie ulegając marzeniom o przyszłości, zostałem ulokowany w teraz. To obecne teraz było spokojne, wolne od niepokoju, wolne od dyskursywnej myśli, żadnych taśm granych i odgrywanych w mojej głowie. Po postu byłem zadowolony z leżenia w sali szpitalnej, siedzenia w domu, z zajmowania się swymi sprawami. Moje dni przepełnione były spokojem, ciszą i słodyczą. Czystość i bezczasowość. Nie było nic poza obszarem tych dni. Na krótko wejrzałem w wieczność, i byłem zadowolony ze spoczywania w jej objęciach. Ciągle czuję dotyk tego obejmowania w moim codziennym życiu, teraz, półtora roku później. To być może nie jest idealny typ osobowości czy stan bycia dla dewelopera, a może i jest. Odnajduję się spędzającego więcej czasu czekając w polu czasu na graczy i wydarzenia by się do mnie zbliżyły w odpowiedniej konfiguracji, zanim zadam sobie trud działania. Czuję, że pewnych rzeczy nie mogę już dłużej robić. Wymagają zbyt wiele energii tego typu której nie chcę marnować, i są zbyt obciążające. Wiele innych rzeczy jest robionych szybko i czysto i wydaje się, że bez wysiłku.

Śmierć rozjaśniła myśli, które miałem o czasie i ludzkich osiągnięciach już gdy byłem dzieckiem żyjącym w cieniu mej własnej śmierci. Moje stare życie było skończone - przyszło i odeszło i nie było już więcej obecne. Nie było już dłużej moje, takim jakim było przed umieraniem. Kiedy umarłem, to był koniec. Cała moja praca, moja rodzina, moje kreacje i konstrukcje, moje osiągnięcia wydały mi się o małym znaczeniu. Kontynuowałyby istnienie bądź też nie, ze mną bądź beze mnie. Już dłużej nie były zależne od mojej obecności. Odeszły ode mnie, poza mój zasięg. Nie były już dłużej moje. 

Czas, mój czas, był odpowiednio takim jak wtedy gdy byłem dzieckiem bez poważnych obligacji i obowiązków. Gdy byłem dzieckiem, nie potrafiłem sobie wyobrazić, że to czy będę żył, czy umrę, może mieć jakiekolwiek znaczenie. Życie będzie się kontynuowało beze mnie. Parę osób się zasmuci. Dalej, oni także odejdą. Nie mogłem odróżnić umierania jako dziecko i jako dorosły człowiek. Oba warianty po śmierci wydawały mi się jednakowe. Pamiętam myślenie jako dziecko, że w każdym z tych przypadków byłbym ciągle martwy przez ten sam czas. Wciąż pamiętam zszokowane i zaniepokojone spojrzenia matki, kiedy spytałem ją podczas jednego z moich medycznie odmiennych stanów świadomości, czy nie będę martwy przez ten sam czas, gdybym umarł teraz lub w wieku lat pięćdziesięciu.

W oczach wieczności, i moimi oczami jako dziecka, krótkie życie i długie życie wyglądały tak samo. Po przejściu przez „zasłonę” śmierci, przez pewien czas świat wyglądał i był odczuwany bardziej jednolicie, zmiksowany, niezróżnicowany, i znacznie mniej substancjalny niż był przedtem. Ludzie i rzeczy straciły wagę czy płynność. Czułem jakbym patrzał na rzeczy tak samo jakbym patrzał przez nie. Przestrzeń pomiędzy i wokół ludzi była definiowalna i posiadała substancję i wagę taką jak i ludzie. Pustka miała formę i znaczenie. Miałem trudny czas starając się przywiązać odpowiednie znaczenie do wysokiej różnorodności ludzi i rzeczy w świecie. Hierarchia została stracona. Ciągle byłem pogrążony w całości i nie potrafiłem odpowiednio skoncentrować się na częściach. 

Mój wzrok, sposób w jaki widziałem świat, był radykalnie zmieniony. Materialny świat już dłużej nie jawił się być solidnym. Moje postrzeganie świata było pełne dziur, pustych przestrzeni. Ludzie wokół mnie, ściany, krzesła, okna nie były już dłużej substancjalne na sposób w jaki były przed moją śmiercią. Miesiące później zobaczyłem tanio zrobiony czarno-biały plakat przyklejony do słupa telefonicznego reklamujący wystawę Seurat. Wizerunek z jednego z tych obrazów był powiększony tak, że przerwy – czarne dziury pomiędzy kropkami tworzącymi obraz – były dominujące. To było bardzo podobne do sposobu w jaki widziałem świat w okresie zaraz po śmierci. Z czasem, po kilku tygodniach świat zaczął wyglądać bardziej jak kropkowane malowidło – kropki koloru z mniejszymi przestrzeniami między nimi. Zastanawiałem się, czy to mój umysł wypełniał te przerwy pomiędzy kropkami, czy część tego krajobrazu nie była stworzona przeze mnie. Z upływem miesięcy zacząłem widzieć mniej lub bardziej – tak jak przed śmiercią. Jednakże, tak jak tu siedzę pisząc, ciągle jest możliwe, by patrząc na scenę przede mną, pozwolić jej na dekonstrukcję. 

Jako konsekwencja patrzenia na ludzi dekonstruujących się przed moimi oczami, moje przywiązanie do ludzi których kocham w mniejszym stopniu jest przywiązaniem do ich fizycznych ciał. Rzeczywiście cały fizyczny świat wygląda i jest odczuwany jako znacznie mniej substancjalny niż nim był przed moją śmiercią. Głębokie uczucie pozostaje, ale z mniej bezpośrednim połączeniem z fizycznymi manifestacjami i ucieleśnieniami ukochanych. Odnajduję się patrzącym na ludzi z oderwanym zaciekawieniem, próbując pojąć co jest elementem łączącym ich ciała i ich nie-cielesne jaźnie. Podczas procesu umierania czułem, że moje przywiązanie odchodzi. Byłem sam. Powracając byłem wolny na pewien czas od trosk i zmartwień i niepokojów tego świata. Była w tym lekkość, którą już opisałem, ale również obojętność, oderwanie od świata.


Sartre w „Murze” opisuje jak jego główna postać traci zainteresowanie wszystkim wokół siebie gdy zbliża się do czasu swej egzekucji. Obojętność zastępuje takie emocje jak gniew czy nienawiść. Zdaje sobie sprawę, że nie będzie żałował rzeczy o których myślał, że jest do nich w najwyższym stopniu przywiązany. „Śmierć zobojętniła wszystko”. Patrząc śmierci w oczy, świat nie był już dłużej „nieobojętny” czy fascynujący. Raz rozpoznawszy, że ma się umrzeć, że nie jest się nieśmiertelnym, czas traci znaczenie. Jaka różnica pomiędzy żyjącym trochę dłużej czy o wiele dłużej? Patrzy na wykonujących wyrok i widzi ludzi takich jak on, którzy umrą na przekór swej smętnej próżności i przekonaniu o ważności siebie samego.

Każdy umrze. Każdy umiera, czekając tylko momentu swej śmierci. Jego los, jak i nasz, wisi na włosku. Człowiek którego próbował uratować został znaleziony tam gdzie nie powinien być i zabity, a on żyje. Śmieje się aż do łez, rozpoznając absurdalność tego co się wydarzyło. Moje doświadczenie jest podobnym do tego. Ale nie całkowicie. Obojętność zastępuje inne emocje, takie jak gniew i zazdrość. Obecność śmierci jest gąbką ścierającą znaczną część tego co zostało zapisane na tablicy. Kiedy życie staje się zbyt pomieszane i pełne konfuzji, kiedy w jakiś sposób oddaliłeś się od ścieżki, skonsultuj się ze śmiercią. Myśl o śmierci rozjaśnia i oczyszcza tablicę z nieistotnego materiału. Kiedy byłem w połowie swych lat dwudziestych i doświadczałem niepokoju i rozpaczy, które czasami pojawiają się w tym wieku, pocieszałem się myślą, że umrę, niezależnie jak straszne rzeczy odczuwam i niezależnie jak żałosnym, przepełnionym niepokojem jestem, że pewnego dnia nastąpi koniec bólu. Myśl o śmierci i ulga jaką ona przynosi, zawsze podnosiły mnie na duchu. Wszelki ból był do wytrzymania, jeżeli wiedziałem, że nastąpi tego koniec. Wiele z tego co było smutne i nieprzyjemne czy niepokojące, mogło być oglądane jak sceny w teatrze. Byłem poruszony wydarzeniami, ale już dłużej nie tak głęboko przywiązany do nich. Z tej perspektywy większość życia stała się rozrywką. Widzenie najgorszego z tego jako przedstawienia, pozwoliło mi zacząć rozróżniać i widzieć dla siebie samego co jest o pewnym znaczeniu a co jest ledwie ludzką ułudą. W tym miejscu rozpoczęło się dla mnie odmienne myślenie. Odkryłem pocieszenie w śmierci. Ten wielki wgląd, z którym czułem konieczność podzielenia się z moimi przyjaciółmi, pozostawił ich nieporuszonymi, pomieszanymi czy przygnębionymi. Pojąłem, że sposób w jaki ludzie próbują zrozumieć śmierć i życie jest w tak samo wielkim stopniu dyktowane przez temperament jak i logikę.

Mój temperament sprzeciwiający się fobiom jest jednym z wielu, ale odgrywał on duże znaczenie w moim doświadczeniu śmierci. Camus, w stylu czy temperamencie, co uderza mnie jako bardzo francuskie, patrzy na „nagą rzeczywistość” tego świata i nie znajduje ani pocieszenia ani nadziei, wobec miażdżącej pewności losu. Nie ma schronienia w religii czy w myśli filozoficznej które byłoby mu znane. Odpowiedź dla niego na centralne filozoficzne pytanie o znaczenie naszego życia, leży w ludzkiej rewolcie wobec absurdalności losu w tym bezlitosnym świecie. Rewolta, twórczość, opór, duma są postawą zdobywcy i konstytuują jedyny triumf człowieka. Triumfuje on nad swoim losem przez swą trzeźwą obojętność wobec niego, i odczuwa wolność przychodzącą wraz z akceptacją życia takim jakim ono jest. Wolność swobodnego życia. Ta myśl znajduje uznanie, choć brzmi bardzo męcząco. Pomyślcie o biednym Syzyfie i jego triumfie - „Nie ma losu który nie mógłby być pokonany przez pogardę”. Twórczość, rewolta, duma, wola, wolność. Wyczerpujące! Wspaniałe! Użyteczne? Dla pewnych ludzi, przypuszczam, że tak. Z danym Camusowi zrozumieniem przepastności czasu i przestrzeni i ograniczeń ludzkich przedsięwzięć, jest on zmuszony, z uwagi na własną osobistą ambicję i powagę, stworzyć dramatyczne uporządkowanie w którym heroizm, romantyzm, dramat, i pewna poza życiowa zapewniają intelektualne rozwiązanie problemu. Cóż innego, Camus nigdy nie idzie łatwymi drogami. 

Dla większości z nas myślenie o sobie jako małych cząstkach wszechświata z egzystencją w czasie który jest absurdalnie krótki nie jest wystarczające. Ponieważ nie znajdujemy pocieszenia w tej przepastności, próbujemy odnaleźć znaczenie w naszym życiu będące w jakiś sposób do niego zewnętrznym. Kiedy zaczynamy poważnie kwestionować znaczenie naszego życia, zwykle jesteśmy pożerani przez wątpliwości co do jego znaczenia. Przypisujemy znaczenie naszemu życiu, kontynuujemy pracę i życie ponad wymagane zapewnienie sobie dachu nad głową i jedzenia dla żołądka, ponieważ poza byciem stworzeniami uległymi nawykom, nasze działania dają nam pewną przyjemność. Nasze refleksje i nasz sceptycyzm dodają swój własny smak do każdej naszej egzystencji, czy będzie to ociężałość, oddalenie, gniew, ironia, zgorzknienie, czy poczucie humoru. Każdy z nas jest pewną odpowiedzią na świadomość ograniczeń naszej egzystencji. Dla mnie, lęk nigdy nie był częścią mojego myślenia o śmierci. Zdaję sobie sprawę, że nie jest to zwyczajowa postawa. Wspominając ludziom o śmierci i umieraniu, zobaczysz całkiem sporo niechęci zmierzenia się z nimi. Gdy umierała moja matka, pamiętam prostą jasność sytuacji. Była stara, jej ciało było zużyte i była gotowa umrzeć. Jednak dla innych wydawało się istnieć medyczne rozwiązanie, które rozwiązałoby „problem”. W jakiś sposób medycyna miała jej zagwarantować nieśmiertelność. Nie było w niej strachu, po prostu pragnienie by umrzeć w domu a nie w szpitalu uzbrojonym w całą tą groteskową aparaturę wspomagającą życie. Wszystkie homilie świata nie są wystarczające by wyeliminować lęk przed śmiercią który otacza większość z nas w różnym stopniu i o różnej głębokości. Ale znajomość ze śmiercią może przybrać charakter dobrej relacji - jak z doradcą. Kiedy jesteśmy w najwyższym stopniu zniechęceni życiem, możemy spojrzeć na śmierć jako na naszego wyzwoliciela i mentora. Nic nie leczy choroby życia tak definitywnie jak śmierć. Po mojej mini-śmierci, pod wpływem uczucia pustki i obojętności, znajdując się w ciele w cudowny sposób uwolnionym od bólu i dolegliwości, zastanawiałem się, „I co teraz?” Co zdarzy się dalej? Niewiele zostało czego można by się uchwycić. Wraz z tym czułem się zadziwiająco silny i znacznie mniej podatny. Moja jedyna podatność, czy smutek czy poczucie straty było tym, iż nie będę mógł obserwować dorastania moich dzieci – dość egoistyczne. I to, że nie będą miały biologicznego ojca przy sobie podczas wyzwań przejścia z wieku młodzieńczego w dorosłość. Moje uczucie obojętności zmieszało z poczuciem smutku wraz z tym, jak mijały dni. Nie potrafiłem patrzeć na nikogo bez refleksji na temat nietrwałości. Widziałem dzieci stające się dorosłymi, starzejącymi się i umierającymi. Widziałem rozpadające się budynki które konstruowałem, lub co gorsza stające się starymi zrujnowanymi i zniszczonymi. Stale myślałem o wszystkich naszych osiągnięciach, kreacjach, pracach, wszystkich naszych nadziejach i snach o przynajmniej jakiejś ograniczonej nieśmiertelności – wszystko to ginące w obszernym oceanie egzystencji. Mój smutek był z kolei zastąpiony przez znajome uczucie prostego cieszenia się życiem. Potrafiłem kochać to życie ponieważ wiedziałem, że jest pełne przyjemności i jakikolwiek ból czy pogorszenie czy niepokój czy niestabilność z którą będę musiał się zmierzyć, skończy się. Będzie wygaszone przez śmierć. Byłem świadkiem tego jak moje życie może się zakończyć w każdej chwili. To ten fakt nadawał radość mojemu codziennemu życiu wypełnionemu trywialnymi działaniami. Życie nie było zwykłe czy nudne z powodu tajemnicy śmierci. Moje działania miały znaczenie i były kompletne same w sobie bez odniesienia się do jakiegoś zewnętrznego usprawiedliwienia ponieważ nie byłem nieśmiertelny i nie miałem żyć po wsze czasy. Byłem żywy i przeżywałem swoje życie. Tym co czyniło moje życie interesującym i nadawało mu pewien cel było to, że moje działania, każde z nich mogące być moim ostatnim, były manifestacjami mojej woli w obliczu śmierci. Moja walka ze śmiercią jest tą którą ostatecznie przegram. Wszelkie moje zmagania są w rzeczywistości zmaganiami by żyć, ale ostrość tego zmagania i ćwiczenie swej woli jest tym co czyni życie zarówno interesującym jak i smutnym. Ćwiczę swą wolę w zmaganiu się by żyć, aby nie być zabranym przez śmierć pasywnie czy przez niedbałość. Wszystkie moje walki są w rzeczy samej walkami o życie. Moje kreacje są zapisem podróży ku nie-egzystencji. Wszelka nieuważność może wyniknąć śmiercią. Śmierć dodaje potencji i koncentracji życiu, Jest najbardziej wiarygodnym pocieszycielem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.