Było dla
mnie doskonale jasne co się dzieje. Umierałem. Jednak w czasie
mojej śmierci we wrześniu 1995 roku nie było strachu, zmagania,
beznadziei, konfuzji czy pomieszania. A jednak, gdy siedzę tutaj
czytając sprawozdanie mojej żony z mojej śmierci, jestem
przepełniony grozą. Pośrodku nocy, podczas weekendu w Święto
Pracy wpadłem w szok anafilaktyczny. Później, okazało się, że
zostało to spowodowane przez wystawienie się na znaczną ilość
grzybów w powietrzu w naszym wiejskim domu i przez wypicie piwa
konserwowanego sulfitem. W wieku średnim stałem się nadwrażliwy
na oba te czynniki. Nasz drugi dom jest położony na wysokich
wydmach ponad jeziorem Michigan w zagłębieniu, na mocno zalesionym
i oddalonym terenie. Spektakularny i prywatny krajobraz. Odległy
milę od asfaltowej drogi. Dziesięć mil od miasta.
Budząc się
w środku nocy, mając wielkie trudności z oddychaniem, zdałem
sobie sprawę, że mam kłopoty. Obudziłem moją żonę i
powiedziałem jej krótko, „Musimy iść”. Natychmiast
zrozumiała. Wyskoczyła z łóżka, coś na siebie założyła,
chwyciła swą torebkę i pomogła mi podczas gdy szliśmy w totalnej
ciemności w stronę parkingu. Powiedziałem jej by wzięła swój
samochód. Jej samochód ma telefon, mój nie. W samochodzie
walczyłem o oddech, o moje życie. Wycofałem się w siebie.
Wiedziałem, że jestem w trakcie procesu umierania. Obserwowałem co
się dzieje. Strach był nieobecny, doświadczenie samo w sobie było
zbyt fascynujące. Podczas tego okresu czasu, który był
prawdopodobnie krótszy niż dziesięć minut, wszelkie moje
przywiązania do tego świata zredukowały się do zera. Głos Susan
brzmiał z dystansu, odległy, usunięty z mojego doświadczenia.
Byłem w stanie słyszeć gdy do mnie mówiła i jednocześnie nie
rozumieć sensu tych słów. „Trzymaj się”. Trzrzrzrzrrz”.
Gdy tak
siedziałem walcząc o oddech zaobserwowałem, że panel naprzeciwko
mnie stracił swą określoność. Światła straciły swoją
jasność. Wszystko stało się ciemnoszare i dalej czarne. Zacząłem
odczuwać moje ciało jako bardzo ciężkie. Mogłem czuć ciężar
pośrodku mych pleców. Zezwoliłem wszystkiemu ułożyć się w mym
centrum, nie walcząc z tym poczuciem ciężkości. Słabo reagowałem
na Susan, częściowo z uwagi na stan w którym się znajdowałem,
ale głównie dlatego, że byłem totalnie zaabsorbowany procesem
umierania. Czułem, że moja głowa jest wielka i ciężka jak głaz.
Czułem, że moje ciało traci równowagę. Nie mogłem powiedzieć w
którą stronę upadałem. Upadałem.
Moje ostatnie
wdechy były płytkie z długimi wydechami i w końcu bez wdechu z
długim końcowym wydechem, z wewnątrz, jak w kreskówce Disneya o
ognistym smoku zionącym ogniem z towarzyszącymi temu przemożnymi
efektami dźwiękowymi. Ryczące, grzmiące. Tołstoj w „Śmierci
Iwana Ilicza”, opisuje gdy Ilicz umierał, że „wszystko co
wydawało się radosne teraz zlało się przed jego wzrokiem i
okazało się czymś trywialnym”. Dla mnie te doświadczenie nie
było obserwowaniem reszty mojego życia stającej się czymś
„trywialnym” ale zogniskowaniem na tym doświadczeniu całej
mojej uwagi.
Wydaje się,
że Tołstoj rozumiał wiele z tego co doświadczałem. Iwan Ilicz, w
miarę jak zbliża się jego śmierć, obserwuje jak zewnętrzny
świat jego domu, rodzina, lekarze, zaczynają znikać. Obecna jest
obojętność wobec świata i wobec swojego życia, tak jak je
przeżywał. Wszystko to „odpadało”. Tak samo ze mną, w
znacznie krótszym obrębie czasu, moje życie odpadało ode mnie.
Było oddalone i odległe. Pozwolę sobie później powrócić do tej
obojętności. Umieranie Iwana Ilicza było wolne i bolesne, a
jednak, w miarę jak zbliża się jego śmierć, Tołstoj pisze - „A
ból?” spytał się siebie. „Co się z nim stało. Gdzie jest
twój ból?” „Tak, jest tutaj. Cóż z nim? Niech sobie ból
będzie”. Tak samo ze mną, ból i dyskomfort były obecne – w
końcu nie umiałem oddychać – jednakże, było to izolowane i
oderwane od mojego doświadczenia umierania. Chociaż dzieliłem z
Iwanem ten sam śmiertelny los, nie widziałem „światła”, i nie
miałem doświadczenia „śmierci” śmierci jak to opisuje
Tołstoj. Prawdopodobnie tutaj Tołstoj wszedł w teologiczne
założenia bądź przedstawił śmierć taką jaką chciałby by
była.
To ironiczne,
tak jak tu siedzę, że zamierzam ułożyć me doświadczenia
chronologicznie. Będę pisał o „zniknięciu czasu”, a jednak
znajduję się jako organizującego moje doświadczenia czasowo, by
uczynić je dla was zrozumiałymi, a dla mnie możliwymi do
opowiedzenia.
Gdy
przestałem oddychać i czułem, że coraz bardziej wycofuję się w
inną rzeczywistość, byłem świadomy uczucia olbrzymiej ciężkości.
Moje ciało skumulowało ciężar nie będący przywiązanym do
żadnego wrażenia solidności. Była tam po prostu ciężkość i
uczucie bycia zagłębionym, w dół, w dół, w dół. Moje ciało
rozpuszczało się, pozostawiając mnie wolnym od wszelkich
ograniczeń. Czy był to moment gdy straciłem równowagę w
samochodzie za Susan? Nie wiem. Chociaż nie byłem wtedy tego
świadomy, doświadczenie umierania było tak absorbujące, że
pozostawiło mnie samemu sobie. Brak zgody na towarzystwo. Część
mnie, która zawsze stała z boku jako obserwator mnie samego jak
również świata, pozostała sama – wolna od rozproszeń – by
obserwować proces śmierci. Ta część mnie jest „mi” całkiem
dobrze znajoma – przepraszam, komu?
Jako
dziecko, spędziłem całkiem sporo czasu balansując pomiędzy
życiem i śmiercią. Miałem ciężką astmę, i w tamtych czasach
metody leczenia astmy były bardzo ograniczone. Leczenie polegało na
rozluźnieniu moich płuc, zakazie biegania i zbytniego oddalania się
od domu. To właśnie wtedy doszedłem do bliskiego poznania tej
części mnie samego i poczucia się komfortowo w tym oderwanym
stanie. Pamiętam wiele godzin spędzonych na wpatrywaniu się przez
przeźroczyste zasłony w niebo i na gałęzie i liście starego,
majestatycznego klonu, na zewnątrz mojego okna.
W
późniejszych latach, gdy zacząłem brać psychodeliczne grzyby
byłem z powrotem w domu, wróciwszy do bardzo znajomego świata –
świata w którym moja świadomość była oderwana od ciała i
swobodna. Jako młody, zdrowy dorosły eksperymentujący z
narkotykami, miałem znacznie więcej ruchu, towarzystwa i
stymulacji. Przypominam sobie odlot z przyjaciółmi którzy dopiero
co wrócili z Nowej Gwinei, spędziwszy tam trzy lata, pierwsi ludzie
z zewnątrz żyjący z uprzednio nie odwiedzanym plemieniem.
Spędzali swój czas ucząc się języka i studiując u lokalnych
szamanów i uczestnicząc w plemiennych rytuałach i ceremoniach. Gdy
tak wpatrywaliśmy się w planszę szamana – trójkątną planszę,
jakieś trzy stopy wysoką, z czarnymi i bladymi i czerwonymi
trójkątami namalowanymi na niej – wszyscy mieliśmy doświadczenie
wciągnięcia części siebie przez negatywne przestrzenie planszy w
inny świat. W naszej świadomości była jakaś elastyczność,
wchodziliśmy przez planszę i wciągani byliśmy z powrotem do
pokoju przez konwersacje, muzykę, ruchy. Było zbyt przerażającym
dla każdego z nas po prostu odejść z możliwością braku powrotu
z planszy. Jednakże było to zbyt ekscytujące i magiczne, by nie
dać się wciągnąć w nią z powrotem. Ta świadomość czy duch
czy czymkolwiek byśmy chcieli to nazwać, było tym samym
obserwatorem, który był obecny przy mojej śmierci.
Kontynuując
dygresję jeszcze trochę, jako student w późnych latach
sześćdziesiątych w Nowym Yorku, przypominam sobie żarty z
pewnymi bardzo złymi członkami Portorykańskiego gangu na 110
ulicy, jeden z nich trzymający nóż na moim gardle, chcący ode
mnie pieniędzy. I znów doświadczyłem odłączenia świadomości
od ciała. Ciągle mogę poczuć ostre, zimne ostrze noża na moim
gardle – był zimowy wieczór z delikatnie padającym śniegiem –
gdy żartowałem z nimi o tym dlaczego nie mogę dać im moich
pieniędzy i dlaczego, faktycznie, nie powinni oni nawet chcieć
moich pieniędzy. Trwało to wieczność czy minutę czy parę sekund
gdy jeden z nich usunął ostrze noża z mojej szyi ... Uniósł
swoją głowę na znak rozpoznania, nagle i całkowicie tym
rozluźniając powstałe napięcie. Śmiech. Odwrócili się i
kontynuowali przechadzkę 110 ulicą. Ja kontynuowałem swoją drogę
w opozycyjnym kierunku. Zostałem wciągnięty z powrotem w czas i
moja świadomość i ciało były znowu w swej codziennej relacji,
jedno do drugiego.
Więcej o tej
świadomości później. Trzymajmy się mojej chronologii. Dźwięki.
Był tylko jeden dźwiękowy komponent tego doświadczenia. Podczas
tego co biorę za jeden z etapów mojej biologicznej śmierci, obecny
był niezwykły ryk nie pochodzący znikąd. Był odczuwany tak jak
gdybym słyszał swoje ciało od wewnątrz, słuchając ryku mego
serca i mych organów. Nie było to bicie jak bicie serca, lecz po
prostu niezwykły, wszechobejmujący ryk. Dźwięk wody spływającej
z urwiska. Czułem furię i wściekłość i potencję śmierci, nie
mojej świadomości śmierci, ale jej samej.
W tym punkcie ciężkość zmieniła się w uczucie
zanurzenia w roztworze, znacznie gęściejszym niż woda,
niebiesko-białym rozpuszczalniku wydającym się niweczyć
substancjalność materialnego świata, tak że nie był on już
dłużej stabilny czy substancjalny. Ten środek, ten rozpuszczalnik,
rozpuścił lepkość trzymającą mój świat razem. Był to
rozpuszczalnik uniwersalny. Wszelkie połączenia z fizycznym światem
zniknęły. Oto byłem tutaj w tej wielkiej nicości – nie wielkiej
ciemni czy pustce czy milczeniu czy ciężkości – nic, nic, nic.
Część mnie która doświadczała tego stanu była znów zbyt
ciekawa by być przestraszoną czy pomieszaną. W tej geografii nie
było nic przerażającego. Przypuszczałem, że tym właśnie jest
śmierć – rzeczywistością bez przestrzeni, bez czasu, bez
definicji, bez stymulacji. W tym królestwie nie było już dłużej
poczucia jaźni, ego, świadomości, ciała. Nie było już dłużej
obserwatora by obserwował gdyż nie było można odróżnić mnie i
tego, miejsca i nie-miejsca, mnie i nie-mnie. Przepraszam. Ciągle
żadnej błogości, wielkiego spokoju czy miłości. Brak emocji.
Było to tym czym było. Żadnych granic, ani początku ani końca,
ani punktu rozpoczęcia, bez definicji. Nieskończona,
nieograniczona, niezłożona, prosta, jasna, swobodna Przestrzeń.
Kiedy byłem dzieckiem, miałem dwa sny wielokrotnie
się powtarzające przez wiele lat. W pierwszym stworzenia które
pojawiały się przy moim łóżku, gdy zapadał zmrok, próbowały
porwać mnie w środku nocy. Wyciągały mnie z łóżka w stronę
schodów i dalej w dół. Na początku budziłem się krzycząc. Ta
walka w moich oczach była walką na śmierć i życie. Gdyby im się
udało ściągnąć mnie na dół po schodach, umarłbym. W pewne
noce budziłem się stojąc u szczytu schodów lub w połowie drogi
na dół. Z czasem te zmagania kontynuowały bycie śmiertelnymi na
parterze, ale już dłużej nie było w nich komponentu strachu.
Czasami sikałem na dywanik wyłożony na schodach, jako znak mojego
triumfu. Olać je, zaznaczyć ślad, pozostawić przypomnienie, by
wiedziały, że przetrwałem i pogardzałem nimi. Ostrzeżenie, by
trzymały się z daleka. Na dobre czy złe, oto jak nauczyłem się
przeżywać swoje życie. Wszelkie zawody są zawodami na śmierć i
życie.
Wszelka walka w życiu jest walką do śmierci. Oto
jak to dla mnie wygląda. Kiedy miałem osiemnaście lat, przestałem
grać w tenisa. Mój ojciec wierzy, że to dla tego, że nie miałem
wystarczającego ducha współzawodnictwa. Nigdy nie będę mu w
stanie wyjaśnić, że dla mnie tenis był zawodami na śmierć i
życie, tak samo jak szachy czy ping pong. W wieku lat osiemnastu,
tenis przestał się mi wydawać wart tej intensywności. Zawody nie
były warte nagrody.
Drugi sen miał miejsce w nieograniczonej
przestrzeni w której byłem tylko ja i masywna kula. Kula ta miała
masę większą niż swój rozmiar, jak gigantyczna poruszająca się
kula wykonana z gęstego i egzotycznego metalu. Poruszała się bez
dźwięku przez nieróżnicowaną przestrzeń, bez tła z przodu ani
z tyłu. Przemieszczała się bez tarcia. Jej obecność była w
bliżej nieokreślony sposób zagrożeniem. Czuło się, że wszelka
energia wszechświata była w obrębie tej sfery. Kula albo
przyciągała mnie do siebie albo nie pozwalała się ruszać, z
uwagi na swą masę i obecność. Nic więcej w tym śnie się nie
działo. Nie było innej aktywności, żadnego odcinka czasu, żadnej
odmiany w przestrzeni. Nie było sposobu by ignorować siłę kuli
ani ogromu wszechświata w którym istniała. Była światem niosącym
zagrożenie bez powodowania uczucia lęku. Jest bardzo trudnym
opisanie czasu w tej sekwencji. Przestał być środkiem przez który
się poruszałem. Nie było przodu, ani tyłu, ani przyszłości ani
przeszłości – tylko obecność obejmująca wszystko. Cała
wieczność była w tej obecności.
Następne. Kiedy? W czasie? W przestrzeni? Następne,
kolory. Jeden kolor jednego razu. Kolory mieszające się jeden z
drugim. Każdy kolor zajmował całe pole pole percepcji. Podobnie
jak z przestrzenią w moim śnie, wypełnioną energią, lecz tutaj
dominowały kolory. Każdy kolor miał fizyczny wymiar i obecność,
jak również wymiar wizualny. Te kolory nie były czystymi
pierwotnymi kolorami, ale wyblakłymi kolorami które możesz
zobaczyć na starych pomalowanych murach w apartamentach Europy
Środkowej. Zmieszane kolory. Lecz energetyzujące. Absorbujące
kolory – byłem ich częścią, nieodróżnialną od nich. W tym
wszechświecie nie było emocjonalnej zawartości. Kolory były
kompletne i fascynujące i nie ograniczone. Każda faza przemijała
bez odmienności, bez rozróżnienia i bez granic.
Wszystko to zarówno było jak i nie było
obserwatorem. Nie było różnicy pomiędzy tym a mną,
postrzegającym i tym, miejscem. Jestem przekonany, że jest jakiś
bardziej elegancki sposób opisania tego doświadczenia, rzucającego
światło na fakt, że czymkolwiek było to czym byłem, było
częścią mnie a jednak nie częścią mnie. A może to niemożliwe.
Było coś podstawowo bezsłownego w tym doświadczeniu. Było to
środowisko, wszechświat – niech mi będzie wolno tak to nazywać
– które było kompletnym i wszechobejmującym a postrzegający był
częścią percepcji. Było to pewne miejsce, nie „bez miejsca”,
nie nierozróżnialny świat czerni, nie pustka, czy nicość.
Jaka jest struktura czasu za pomocą której
odmierzamy nasze życie? Jak obliczamy czas? Odpowiedź jest nieco
odmienna dla każdego z nas. Ale śmierć dodaje potencji i wzmacnia
koncentrację na tym pytaniu. Nasza relacja i postrzegana bliskość
śmierci poprawniej nastawia nasze zegarki. To na zegarek patrzymy by
dowiedzieć się kiedy kończy się egzamin, kiedy dochodzi do końca
dzień pracy. „Odłóżcie swoje ołówki!” Odłóżcie swoje
życia. Chwytaj swą torbę z drugim śniadaniem. Chwytaj się
drogiego życia. Jak „odczuwa” się świat, gdy z niego
zrezygnowaliśmy, gdy uwolniliśmy się od jego uciech i
przyjemności, jego bólów i irytacji? Śmierć wyrwała mnie z
objęć czasu. Nie było dla mnie teraźniejszości – przemijalnej
czy jakiejś innej – w tym okresie. Jak mógłbym to opisać.
Gdy tak tu siedzimy i ty czytając te słowa, do
pewnego stopnia jesteś świadomy odcinka czasu. Jako stworzenia
post-industrialne, zawsze, na pewnym poziomie, jesteśmy świadomi
przedziału czasu. Nawet ci z nas którzy nawykowo się spóźniają.
Co do moich przyjaciół i znajomych, mogę powiedzieć kiedy przyjdą
na spotkanie – pewni pojawią się na czas, pewni wcześniej, o
pewnych da się przewidzieć, że się spóźnią. Jak to jest, że
większość z nas budzi się kiedy chce czy musi? Jak wielu z nas
budzi się dokładnie na dwie sekundy przed dzwonkiem budzika? Nawet
moja pierwsza żona – która zadziwiała mnie, i innych, przez
lata, swą „spóźnialskością” – była przewidywalna. Nie
spotkamy wielu ludzi którzy spóźniają się na przyjęcie pięć
czy sześć godzin ... Ludzie generalnie nie wyjeżdżają na weekend
i nie wracają po sześciu miesiącach. Ta kobieta mogłaby nauczać
o relatywności i manipulowaniu czasem, i prawdopodobnie też ludźmi.
By opisać czas tak jak go doświadczałem, wymagane jest bym
porównał go do zwykłego czasu w którym wiedziemy nasze życie.
Każdy stan czy miejsce które odwiedzałem trwało
na zawsze. Spójrz na moment na tą kartkę z tymi słowami na niej
wydrukowanymi, i staraj się uchronić ten wizerunek przed zmianą.
Niemożliwe. Moje doświadczenie nie było doświadczeniem będącym
podmiotem czasu, zmiany czy przejścia. Kolory i dźwięki nie
zanikały z czasem. Zmiany z jednej rzeczy na następną były
nieuwarunkowane. Nie było wolnego przechodzenia w inną scenę. Co
było, było – i wszystko „było” tam takie. Powróciwszy
miałem wiele trudności dopasowania się do świata aktywności i
czasu i spotkań i planów.
Nie mogłem zwracać uwagi na zegarki, na czas dnia,
na światło i ciemność świata. Moje życie było poza zasięgiem
czasu. Prawdopodobnie to dlatego po trzydziestu latach nie noszenia
zegarka, obecnie go noszę – dokładnie dlatego by związać się z
tym światem czasu i planami i aktywnościami. Moja śmierć miała
efekt umieszczenia mnie w obecnym teraz. To czego
doświadczyłem podczas umierania czy śmierci było „obecnościami”,
kawałkami czasu. Z moim powrotem do krainy żywych, zachowałem te
poczucie „obecności”. Pierwsze dwa dni były doskonałymi,
czystymi, bezczasowymi stanami. Ludzie wokół pojawiali się i
odchodzili. Pielęgniarki się zmieniały. Susan raz była obecna raz
nie. Przez większość czasu byłem przebudzony. Przejścia ze
staniu czuwania do snu były niezauważalne. Sen był bez marzeń
sennych. Przebudzony, byłem wolny od śnienia, zastanawiania się,
spekulowania, fantazjowania, analizowania. Moje myśli powstawały
wolno i czysto. I dalej rozpuszczały się w nicości. Bez
pozostałości. Bez odnowy. Żadnych taśm odtwarzających te same
myśli wciąż od nowa. Początkowo była tam przepaść między
myślami. Przepastna pustka przestrzeni pomiędzy myślami. Spokój.
Było w tym ogromne poczucie wolności. Te chwile
były tym czym były. Nic im nie brakowało. Były kompletne same w
sobie. Nie mogłem wyobrazić sobie szczęścia poza tymi momentami.
Nie było przyszłości. Nie mogłem z tego powodu przez pierwszy
tydzień skupić się na tym co będę robił następnego dnia, w
następnej tygodniu, następnej chwili. Bez przyszłości o której
można by myśleć byłem również bez czegokolwiek o co mógłbym
się martwić. Nie mogłem odczuwać niepokoju, ponieważ byłem tam
gdzie byłem, wygodnie, zdrowo, ciepło, dobrze dokarmiany. Wyprawy
do sklepu komputerowego, konta bankowe, listy pozostające
nienapisanymi – wszystko to wydawało mi się odległe i bez
znaczenia. Nie było nic co chciałbym zrobić czy uczucia, że muszę
to zrobić. Nie pozostał żaden ślad ważności siebie. Było to
odczucie jakby śmierć starła moje ego, przywiązania które
miałem, moją historię, i to kim byłem. Śmierć była bardzo
demokratyczna. Wyeliminowała niezliczone rozróżnienia. Z jednym
pewnym ciosem moja przeszłość została starta. Nie miałem
tożsamości w śmierci. Nie pozostała startą – ktoś mógłby
powiedzieć, że to prawdziwa tragedia – lecz na ten czas była
startą. Odeszła moja osobista historia z jej wszystkimi małymi
dramatami. Wszystko się we mnie zmieniło. „Ja” było znacznie
mniejsze i bardziej kompaktowe niż uprzednio. Wszystko co było,
było na wprost mnie. Czułem się niewiarygodnie lekkim. Osobowość
była urojeniem, opracowanym złudzeniem, oszukańczym trikiem.
Opiszę to w inny sposób. Mój zegar został zresetowany. Czas się
dla mnie zatrzymał. Umarłem. Już mnie nie było. Czas rozpoczął
się ponownie gdy z powrotem zostałem wciągnięty do tego świata w
sali reanimacyjnej szpitala. Nagle ktoś wołał moje imię, mówił
do mnie, mogłem czuć przewód boleśnie wsadzony mi w gardło.
Susan była obecna. Z doskonałego do sali reanimacyjnej. Z jednej
strony czułem, że miałem wgląd w wieczność, z drugiej nagle
zostałem wciągnięty w świat w którym czas jest mierzony z
momentu na moment, z oddechu na oddech, z dnia na dzień, z roku na
rok, od czeku do czeku.
Jakie to uczucie, gdy nieuchwytne przyjemności
przyszłości zostały nam odebrane? Usunięty z czasu na tych parę
dni po mojej śmierci, czułem cudowna lekkość. Uczucie ulgi bycia
zdolnym do odrzucenia ciężkich toreb które ze sobą niosłem z
niekończącej się, powtarzającej się podróży. Nawet najmniejsza
paczuszka nie była potrzebna. Zostałem uwolniony od żałosnych
smutków i niepokojów mojego życia. Nie było to uczucie chwały,
przepełnione miłością do rzeczy małych i wielkich, czy świat
przeniknięty łaską. Było to wolne od emocji, wyzwalające od
pamięci, lekkie i ulotne. Rzeczy były czym były, tak jak się
pojawiały przede mną w czasie i przestrzeni.
Straciwszy kontakt z przeszłością, i nie ulegając
marzeniom o przyszłości, zostałem ulokowany w teraz. To
obecne teraz było spokojne, wolne od niepokoju, wolne od
dyskursywnej myśli, żadnych taśm granych i odgrywanych w mojej
głowie. Po postu byłem zadowolony z leżenia w sali szpitalnej,
siedzenia w domu, z zajmowania się swymi sprawami. Moje dni
przepełnione były spokojem, ciszą i słodyczą. Czystość i
bezczasowość. Nie było nic poza obszarem tych dni. Na krótko
wejrzałem w wieczność, i byłem zadowolony ze spoczywania w jej
objęciach. Ciągle czuję dotyk tego obejmowania w moim codziennym
życiu, teraz, półtora roku później. To być może nie jest
idealny typ osobowości czy stan bycia dla dewelopera, a może i
jest. Odnajduję się spędzającego więcej czasu czekając w polu
czasu na graczy i wydarzenia by się do mnie zbliżyły w
odpowiedniej konfiguracji, zanim zadam sobie trud działania. Czuję,
że pewnych rzeczy nie mogę już dłużej robić. Wymagają zbyt
wiele energii tego typu której nie chcę marnować, i są zbyt
obciążające. Wiele innych rzeczy jest robionych szybko i czysto i
wydaje się, że bez wysiłku.
Śmierć rozjaśniła myśli, które miałem o
czasie i ludzkich osiągnięciach już gdy byłem dzieckiem żyjącym
w cieniu mej własnej śmierci. Moje stare życie było skończone -
przyszło i odeszło i nie było już więcej obecne. Nie było już
dłużej moje, takim jakim było przed umieraniem. Kiedy umarłem, to
był koniec. Cała moja praca, moja rodzina, moje kreacje i
konstrukcje, moje osiągnięcia wydały mi się o małym znaczeniu.
Kontynuowałyby istnienie bądź też nie, ze mną bądź beze mnie.
Już dłużej nie były zależne od mojej obecności. Odeszły ode
mnie, poza mój zasięg. Nie były już dłużej moje.
Czas, mój czas, był odpowiednio takim jak wtedy
gdy byłem dzieckiem bez poważnych obligacji i obowiązków. Gdy
byłem dzieckiem, nie potrafiłem sobie wyobrazić, że to czy będę
żył, czy umrę, może mieć jakiekolwiek znaczenie. Życie będzie
się kontynuowało beze mnie. Parę osób się zasmuci. Dalej, oni
także odejdą. Nie mogłem odróżnić umierania jako dziecko i jako
dorosły człowiek. Oba warianty po śmierci wydawały mi się
jednakowe. Pamiętam myślenie jako dziecko, że w każdym z tych
przypadków byłbym ciągle martwy przez ten sam czas. Wciąż
pamiętam zszokowane i zaniepokojone spojrzenia matki, kiedy spytałem
ją podczas jednego z moich medycznie odmiennych stanów świadomości,
czy nie będę martwy przez ten sam czas, gdybym umarł teraz lub w
wieku lat pięćdziesięciu.
W oczach wieczności, i moimi oczami jako dziecka,
krótkie życie i długie życie wyglądały tak samo. Po przejściu
przez „zasłonę” śmierci, przez pewien czas świat wyglądał i
był odczuwany bardziej jednolicie, zmiksowany, niezróżnicowany, i
znacznie mniej substancjalny niż był przedtem. Ludzie i rzeczy
straciły wagę czy płynność. Czułem jakbym patrzał na rzeczy
tak samo jakbym patrzał przez nie. Przestrzeń pomiędzy i wokół
ludzi była definiowalna i posiadała substancję i wagę taką jak
i ludzie. Pustka miała formę i znaczenie. Miałem trudny czas
starając się przywiązać odpowiednie znaczenie do wysokiej
różnorodności ludzi i rzeczy w świecie. Hierarchia została
stracona. Ciągle byłem pogrążony w całości i nie potrafiłem
odpowiednio skoncentrować się na częściach.
Mój wzrok, sposób w jaki widziałem świat, był
radykalnie zmieniony. Materialny świat już dłużej nie jawił się
być solidnym. Moje postrzeganie świata było pełne dziur, pustych
przestrzeni. Ludzie wokół mnie, ściany, krzesła, okna nie były
już dłużej substancjalne na sposób w jaki były przed moją
śmiercią. Miesiące później zobaczyłem tanio zrobiony
czarno-biały plakat przyklejony do słupa telefonicznego reklamujący
wystawę Seurat. Wizerunek z jednego z tych obrazów był powiększony
tak, że przerwy – czarne dziury pomiędzy kropkami tworzącymi
obraz – były dominujące. To było bardzo podobne do sposobu w
jaki widziałem świat w okresie zaraz po śmierci. Z czasem, po
kilku tygodniach świat zaczął wyglądać bardziej jak kropkowane
malowidło – kropki koloru z mniejszymi przestrzeniami między
nimi. Zastanawiałem się, czy to mój umysł wypełniał te przerwy
pomiędzy kropkami, czy część tego krajobrazu nie była stworzona
przeze mnie. Z upływem miesięcy zacząłem widzieć mniej lub
bardziej – tak jak przed śmiercią. Jednakże, tak jak tu siedzę
pisząc, ciągle jest możliwe, by patrząc na scenę przede mną,
pozwolić jej na dekonstrukcję.
Jako konsekwencja patrzenia na ludzi
dekonstruujących się przed moimi oczami, moje przywiązanie do
ludzi których kocham w mniejszym stopniu jest przywiązaniem do ich
fizycznych ciał. Rzeczywiście cały fizyczny świat wygląda i jest
odczuwany jako znacznie mniej substancjalny niż nim był przed moją
śmiercią. Głębokie uczucie pozostaje, ale z mniej bezpośrednim
połączeniem z fizycznymi manifestacjami i ucieleśnieniami
ukochanych. Odnajduję się patrzącym na ludzi z oderwanym
zaciekawieniem, próbując pojąć co jest elementem łączącym ich
ciała i ich nie-cielesne jaźnie. Podczas procesu umierania czułem,
że moje przywiązanie odchodzi. Byłem sam. Powracając byłem wolny
na pewien czas od trosk i zmartwień i niepokojów tego świata. Była
w tym lekkość, którą już opisałem, ale również obojętność,
oderwanie od świata.
Sartre w „Murze” opisuje jak jego główna
postać traci zainteresowanie wszystkim wokół siebie gdy zbliża
się do czasu swej egzekucji. Obojętność zastępuje takie emocje
jak gniew czy nienawiść. Zdaje sobie sprawę, że nie będzie
żałował rzeczy o których myślał, że jest do nich w najwyższym
stopniu przywiązany. „Śmierć zobojętniła wszystko”. Patrząc
śmierci w oczy, świat nie był już dłużej „nieobojętny” czy
fascynujący. Raz rozpoznawszy, że ma się umrzeć, że nie jest się
nieśmiertelnym, czas traci znaczenie. Jaka różnica pomiędzy
żyjącym trochę dłużej czy o wiele dłużej? Patrzy na
wykonujących wyrok i widzi ludzi takich jak on, którzy umrą na
przekór swej smętnej próżności i przekonaniu o ważności siebie
samego.
Każdy umrze. Każdy umiera, czekając tylko momentu
swej śmierci. Jego los, jak i nasz, wisi na włosku. Człowiek
którego próbował uratować został znaleziony tam gdzie nie
powinien być i zabity, a on żyje. Śmieje się aż do łez,
rozpoznając absurdalność tego co się wydarzyło. Moje
doświadczenie jest podobnym do tego. Ale nie całkowicie. Obojętność
zastępuje inne emocje, takie jak gniew i zazdrość. Obecność
śmierci jest gąbką ścierającą znaczną część tego co zostało
zapisane na tablicy. Kiedy życie staje się zbyt pomieszane i pełne
konfuzji, kiedy w jakiś sposób oddaliłeś się od ścieżki,
skonsultuj się ze śmiercią. Myśl o śmierci rozjaśnia i
oczyszcza tablicę z nieistotnego materiału. Kiedy byłem w połowie
swych lat dwudziestych i doświadczałem niepokoju i rozpaczy, które
czasami pojawiają się w tym wieku, pocieszałem się myślą, że
umrę, niezależnie jak straszne rzeczy odczuwam i niezależnie jak
żałosnym, przepełnionym niepokojem jestem, że pewnego dnia
nastąpi koniec bólu. Myśl o śmierci i ulga jaką ona przynosi,
zawsze podnosiły mnie na duchu. Wszelki ból był do wytrzymania,
jeżeli wiedziałem, że nastąpi tego koniec. Wiele z tego co było
smutne i nieprzyjemne czy niepokojące, mogło być oglądane jak
sceny w teatrze. Byłem poruszony wydarzeniami, ale już dłużej nie
tak głęboko przywiązany do nich. Z tej perspektywy większość
życia stała się rozrywką. Widzenie najgorszego z tego jako
przedstawienia, pozwoliło mi zacząć rozróżniać i widzieć dla
siebie samego co jest o pewnym znaczeniu a co jest ledwie ludzką
ułudą. W tym miejscu rozpoczęło się dla mnie odmienne myślenie.
Odkryłem pocieszenie w śmierci. Ten wielki wgląd, z którym czułem
konieczność podzielenia się z moimi przyjaciółmi, pozostawił
ich nieporuszonymi, pomieszanymi czy przygnębionymi. Pojąłem, że
sposób w jaki ludzie próbują zrozumieć śmierć i życie jest w
tak samo wielkim stopniu dyktowane przez temperament jak i logikę.
Mój temperament sprzeciwiający się fobiom jest
jednym z wielu, ale odgrywał on duże znaczenie w moim doświadczeniu
śmierci. Camus, w stylu czy temperamencie, co uderza mnie jako
bardzo francuskie, patrzy na „nagą rzeczywistość” tego świata
i nie znajduje ani pocieszenia ani nadziei, wobec miażdżącej
pewności losu. Nie ma schronienia w religii czy w myśli
filozoficznej które byłoby mu znane. Odpowiedź dla niego na
centralne filozoficzne pytanie o znaczenie naszego życia, leży w
ludzkiej rewolcie wobec absurdalności losu w tym bezlitosnym
świecie. Rewolta, twórczość, opór, duma są postawą zdobywcy i
konstytuują jedyny triumf człowieka. Triumfuje on nad swoim losem
przez swą trzeźwą obojętność wobec niego, i odczuwa wolność
przychodzącą wraz z akceptacją życia takim jakim ono jest.
Wolność swobodnego życia. Ta myśl znajduje uznanie, choć brzmi
bardzo męcząco. Pomyślcie o biednym Syzyfie i jego triumfie - „Nie
ma losu który nie mógłby być pokonany przez pogardę”.
Twórczość, rewolta, duma, wola, wolność. Wyczerpujące!
Wspaniałe! Użyteczne? Dla pewnych ludzi, przypuszczam, że tak. Z
danym Camusowi zrozumieniem przepastności czasu i przestrzeni i
ograniczeń ludzkich przedsięwzięć, jest on zmuszony, z uwagi na
własną osobistą ambicję i powagę, stworzyć dramatyczne
uporządkowanie w którym heroizm, romantyzm, dramat, i pewna poza
życiowa zapewniają intelektualne rozwiązanie problemu. Cóż
innego, Camus nigdy nie idzie łatwymi drogami.
Dla większości z nas myślenie o sobie jako małych
cząstkach wszechświata z egzystencją w czasie który jest
absurdalnie krótki nie jest wystarczające. Ponieważ nie znajdujemy
pocieszenia w tej przepastności, próbujemy odnaleźć znaczenie w
naszym życiu będące w jakiś sposób do niego zewnętrznym. Kiedy
zaczynamy poważnie kwestionować znaczenie naszego życia, zwykle
jesteśmy pożerani przez wątpliwości co do jego znaczenia.
Przypisujemy znaczenie naszemu życiu, kontynuujemy pracę i życie
ponad wymagane zapewnienie sobie dachu nad głową i jedzenia dla
żołądka, ponieważ poza byciem stworzeniami uległymi nawykom,
nasze działania dają nam pewną przyjemność. Nasze refleksje i
nasz sceptycyzm dodają swój własny smak do każdej naszej
egzystencji, czy będzie to ociężałość, oddalenie, gniew,
ironia, zgorzknienie, czy poczucie humoru. Każdy z nas jest pewną
odpowiedzią na świadomość ograniczeń naszej egzystencji. Dla
mnie, lęk nigdy nie był częścią mojego myślenia o śmierci.
Zdaję sobie sprawę, że nie jest to zwyczajowa postawa. Wspominając
ludziom o śmierci i umieraniu, zobaczysz całkiem sporo niechęci
zmierzenia się z nimi. Gdy umierała moja matka, pamiętam prostą
jasność sytuacji. Była stara, jej ciało było zużyte i była
gotowa umrzeć. Jednak dla innych wydawało się istnieć medyczne
rozwiązanie, które rozwiązałoby „problem”. W jakiś sposób
medycyna miała jej zagwarantować nieśmiertelność. Nie było w
niej strachu, po prostu pragnienie by umrzeć w domu a nie w szpitalu
uzbrojonym w całą tą groteskową aparaturę wspomagającą życie.
Wszystkie homilie świata nie są wystarczające by wyeliminować lęk
przed śmiercią który otacza większość z nas w różnym stopniu
i o różnej głębokości. Ale znajomość ze śmiercią może
przybrać charakter dobrej relacji - jak z doradcą. Kiedy jesteśmy
w najwyższym stopniu zniechęceni życiem, możemy spojrzeć na
śmierć jako na naszego wyzwoliciela i mentora. Nic nie leczy
choroby życia tak definitywnie jak śmierć. Po mojej mini-śmierci,
pod wpływem uczucia pustki i obojętności, znajdując się w ciele
w cudowny sposób uwolnionym od bólu i dolegliwości, zastanawiałem
się, „I co teraz?” Co zdarzy się dalej? Niewiele zostało czego
można by się uchwycić. Wraz z tym czułem się zadziwiająco silny
i znacznie mniej podatny. Moja jedyna podatność, czy smutek czy
poczucie straty było tym, iż nie będę mógł obserwować
dorastania moich dzieci – dość egoistyczne. I to, że nie będą
miały biologicznego ojca przy sobie podczas wyzwań przejścia z
wieku młodzieńczego w dorosłość. Moje uczucie obojętności
zmieszało z poczuciem smutku wraz z tym, jak mijały dni. Nie
potrafiłem patrzeć na nikogo bez refleksji na temat nietrwałości.
Widziałem dzieci stające się dorosłymi, starzejącymi się i
umierającymi. Widziałem rozpadające się budynki które
konstruowałem, lub co gorsza stające się starymi zrujnowanymi i
zniszczonymi. Stale myślałem o wszystkich naszych osiągnięciach,
kreacjach, pracach, wszystkich naszych nadziejach i snach o
przynajmniej jakiejś ograniczonej nieśmiertelności – wszystko to
ginące w obszernym oceanie egzystencji. Mój smutek był z kolei
zastąpiony przez znajome uczucie prostego cieszenia się życiem.
Potrafiłem kochać to życie ponieważ wiedziałem, że jest pełne
przyjemności i jakikolwiek ból czy pogorszenie czy niepokój czy
niestabilność z którą będę musiał się zmierzyć, skończy
się. Będzie wygaszone przez śmierć. Byłem świadkiem tego jak
moje życie może się zakończyć w każdej chwili. To ten fakt
nadawał radość mojemu codziennemu życiu wypełnionemu trywialnymi
działaniami. Życie nie było zwykłe czy nudne z powodu tajemnicy
śmierci. Moje działania miały znaczenie i były kompletne same w
sobie bez odniesienia się do jakiegoś zewnętrznego
usprawiedliwienia ponieważ nie byłem nieśmiertelny i nie miałem
żyć po wsze czasy. Byłem żywy i przeżywałem swoje życie. Tym
co czyniło moje życie interesującym i nadawało mu pewien cel było
to, że moje działania, każde z nich mogące być moim ostatnim,
były manifestacjami mojej woli w obliczu śmierci. Moja walka ze
śmiercią jest tą którą ostatecznie przegram. Wszelkie moje
zmagania są w rzeczywistości zmaganiami by żyć, ale ostrość
tego zmagania i ćwiczenie swej woli jest tym co czyni życie zarówno
interesującym jak i smutnym. Ćwiczę swą wolę w zmaganiu się by
żyć, aby nie być zabranym przez śmierć pasywnie czy przez
niedbałość. Wszystkie moje walki są w rzeczy samej walkami o
życie. Moje kreacje są zapisem podróży ku nie-egzystencji.
Wszelka nieuważność może wyniknąć śmiercią. Śmierć dodaje
potencji i koncentracji życiu, Jest najbardziej wiarygodnym
pocieszycielem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.