sobota, 6 maja 2023

Guy Debord - Rozważania o społeczeństwie spektaklu


Choćby wasze położenie było najtrudniejsze, a sytuacja, w której się znaleźliście opłakana, nie poddawajcie się roz­paczy; właśnie wtedy, gdy trzeba obawiać się najgorszego, nie wolno się niczego obawiać; gdy osaczają nas zewsząd za­grożenia, żadnego z nich nie można się lękać; gdy jesteśmy pozbawieni wszelkich środków ratunku, musimy liczyć na wszystkie; gdy wróg nas zaskoczył, trzeba zaskoczyć wroga.
Sun Zi, Sztuka wojenna

I

Z niniejszymi Rozważaniami zapozna się bezzwłocznie pięćdzie­sięciu czy sześćdziesięciu czytelników, a więc, zważywszy czasy, w jakich żyjemy, i doniosłość poruszanych tu kwestii, całkiem licz­ne grono. Trzeba jednak nadmienić, że w pewnych kręgach ucho­dzę za kogoś, kto zna się na rzeczy. Należy też dodać, że ta czytel­nicza elita będzie się składać w połowie, lub bez mała w połowie, z osób parających się obroną systemu spektakularnej dominacji, w pozostałej zaś części z ludzi, którym nadal przyświeca cel zgoła przeciwny. Mając więc do czynienia z czytelnikami niezwykle wni­kliwymi, choć niejednakowo wpływowymi, nie mogę, rzecz jasna, wypowiadać się w pełni swobodnie. Muszę przede wszystkim uwa­żać, aby nie udzielić zbyt wielu wskazówek byle komu.

Nieszczęśliwe czasy skłaniają mnie po raz kolejny do zmiany sposobu wypowiedzi. Celowo pominę niektóre elementy, a plan musi pozostać niezbyt czytelny. Znajdzie się tu również parę zwodniczych tropów: znak rozpoznawczy tej epoki. Wystarczy jednak wstawić tu i ówdzie kilka brakujących stronic, aby wydobyć ogólny sens; tak samo tajne klauzule uzupełniały nader czę­sto postanowienia jawnie zawarte w traktatach, podobnie też niektóre substancje ujawniają swoje ukryte właściwości dopiero wtedy, gdy je połączyć z innymi. Zresztą w tym zwięzłym dziele znajdzie się, niestety, wiele rzeczy aż nadto zrozumiałych.

II

W 1967 roku w książce Społeczeństwo spektaklu opisałem już istotę nowoczesnego spektaklu: autokratyczne władztwo gospo­darki towarowej - której suwerenności nic już nie krępuje -oraz ogół nowych technik rządzenia towarzyszących temu władztwu. Ponieważ zamęt z 1968 roku, który przeciągnął się w wielu krajach na lata kolejne, nie obalił nigdzie istniejącej or­ganizacji społecznej, spektakl wyłaniający się z niej jak gdyby spontanicznie, umacniał się wszędzie w dalszym ciągu, to zna­czy rozszerzał się we wszystkich kierunkach ku skrajom, a jed­nocześnie zwiększał swoją spoistość w centrum. Spektakl przy­swoił sobie nawet kilka nowych technik defensywnych, jak to się zazwyczaj dzieje z potęgami, które czują się zagrożone. Kiedy zapoczątkowałem krytykę spektakularnego społeczeństwa, zwrócono przede wszystkim uwagę - co, zważywszy ówczesne okoliczności, było w pełni zrozumiałe - na jej rewolucyjną treść i uznano to, oczywiście, za najgorszy z jej składników. Jeśli cho­dzi o samo zjawisko, zarzucano mi czasem, że jest ono wyłącz­nie płodem mojej fantazji, zawsze zaś, że oszacowując głębię oraz jednolitość spektaklu i jego rzeczywistych działań, popa­dłem w rażącą przesadę. Muszę przyznać, iż ci wszyscy, którzy opublikowali później książki poświęcone temu samemu zagad­nieniu, wykazali dobitnie, że można je ująć o wiele zwięźlej. Za­stępowali bowiem całość oraz jej ruch jednym statycznym szcze­gółem uchwyconym na powierzchni zjawisk; każdy z tych auto­rów dowodził swej oryginalności, przedstawiając jakiś odmien­ny, a tym samym mniej niepokojący szczegół. Nikt nie chciał ka­lać naukowej skromności swych osobistych interpretacji karko­łomnymi sądami historycznymi.

Społeczeństwo spektaklu nie przerwało jednak swojego mar­szu. Posuwa się szybko, w 1967 roku miało za sobą nie więcej niż czterdzieści lat; aczkolwiek w pełni wykorzystanych. Jego dalsze postępy, których nikt nie miał już chęci analizować, po­twierdziły za pomocą niezwykłych wyczynów, że prawdziwą na­turę tego społeczeństwa ująłem trafnie. Ustalenie to ma war­tość nie tylko akademicką; rozpoznanie istoty i elementów skła­dowych spektaklu, a więc aktywnej siły, musi bowiem poprze­dzić badania nad kierunkami, w jakich siła ta - będąc tym, czym jest - mogła się przemieścić. Te zagadnienia są niezwykle istot­ne: dotyczą bowiem warunków, w jakich rozegra się nieuchron­nie dalsza część konfliktu społecznego. Spektakl jest dziś bez wątpienia potężniejszy niż dawniej, ale jak wykorzystuje tę do­ datkową potęgę? Jakie nowe obszary opanował? Słowem, któ­rędy przebiegają w chwili obecnej jego linie operacyjne?

Szeroko rozpowszechnione jest dziś poczucie, że mamy do czy­nienia z błyskawiczną inwazją zmuszającą ludzi do porzucenia dawnego sposobu życia; poczucie to jest jednak nader mgliste, a ponadto samo zjawisko uchodzi za coś w rodzaju niewytłuma­czalnego zaburzenia klimatu lub innej naturalnej równowagi, a więc za zmianę, która obnaża kruchość wiedzy ludzkiej i ska­zuje ignorantów na bezradne milczenie. Wielu uważa wręcz, że jest to inwazja niosąca postęp, a w każdym razie nieuchronna i z którą może nawet warto paktować. Ci wolą nie wiedzieć, cze­mu służy ów podbój i jakimi drogami kroczy.

Przytoczę kilka praktycznych konsekwencji, dotych­czas słabo rozpoznanych, szybkiego rozwoju spektaklu w ciągu dwóch ostatnich dekad. Nie zamierzam się wdawać w polemiki na temat żadnego aspektu tej sprawy, takie polemiki stały się nazbyt łatwe i jałowe; nie zamierzam też nikogo przekonywać.

Niniejsze uwagi nie dbają o moralizowanie. Nie poszukują tego, co korzystne albo chociaż lepsze. Ograniczają się do opisu tego, co jest.

III

Obecnie, gdy nikt rozsądny nie może już podważać istnienia spektaklu ani zaprzeczać jego potędze, można jednakowoż wąt­pić, czy rzeczą rozsądną jest dodawać cokolwiek do zagadnie­nia, o którym doświadczenie wypowiedziało się w sposób tak dobitny. Dziennik „Le Monde" z dziewiętnastego września 1987 roku doskonale zilustrował porzekadło „o faktach się nie dyskutuje" - fundamentalne prawo tych spektakularnych cza­sów, które, w tej przynajmniej dziedzinie, nie pozostawiły żad­nych państw w zacofaniu: „To, że współczesne społeczeństwo jest społeczeństwem spektaklu - to rzecz wiadoma. Niebawem uwagę będą przyciągać ci, którzy nie chcą zwracać niczyjej uwa­gi. Trudno zliczyć książki opisujące owo zjawisko, charakteryzu­jące państwa uprzemysłowione, ale nie oszczędzające nawet krajów zacofanych. Warto jednak odnotować zabawny para­doks - autorzy analizujący to zjawisko, po to zazwyczaj, aby nad nim ubolewać, sami muszą się ugiąć przed spektaklem, jeśli pragną zdobyć posłuch". Trzeba przyznać, że ta spektakularna krytyka spektaklu, niewczesna, a ponadto pragnąca „zdobyć po­słuch" na tym właśnie polu, musi się ograniczyć do pustych ogólników lub obłudnych lamentów; równie próżne wydaje się owo pozbawione złudzeń rezonerstwo, mizdrzące się na łamach gazety.

Jałową dyskusję o spektaklu - to znaczy poczynaniach wła­ścicieli świata - organizuje więc sam spektakl: kładzie się nacisk na wspaniałe środki, jakimi spektakl dysponuje, ażeby nie zająknąć się słowem o ich wspaniałym zastosowaniu. Za­miast mówić o spektaklu, wiele osób posługuje się pojęciem „medialność" (médiatique). Sugeruje ono, że chodzi o zwykłe narzędzie, coś w rodzaju publicznej usługi, zarządzającej z bez­stronnym „profesjonalizmem", za pośrednictwem środków masowego przekazu, nowym bogactwem powszechnej ko­munikacji, która osiągnęła wreszcie czystą jednostronność, jako że prezentuje uprzednio podjęte decyzje, łaskawie zezwalające, aby je podziwiano. Przedmiotem komunikacji są rozkazy, a panująca harmonia sprawia, że komentują je ci sami, którzy je wydali. 

 Władza spektaklu, która ze swej istoty jest tak jednolita, siłą rzeczy centralistyczna i doskonale despotyczna w swoim duchu, wyraża dość często oburzenie, widząc, jak pod jej rządami kon­stytuuje się polityka-spektakl, sprawiedliwość-spektakl, medycyna-spektakl i niezliczona rzesza innych, równie zaskakują­cych, „medialnych wypaczeń". Spektakl byłby więc jedynie eks­cesem środków masowego przekazu, które choć niewątpliwie dobre z natury, jako że służą komunikacji, popadają czasem w skrajność. Władcy społeczeństwa oznajmiają nierzadko, że ich medialni pracownicy źle im służą; jeszcze częściej zarzucają ciżbie widzów jej skłonność do oddawania się bez opamiętania, niemal bydlęco, medialnym rozkoszom. W ten sposób skrywają za potencjalnym bezlikiem rzekomych różnic medialnych to, co stanowi rezultat spektakularnej konwergencji, do której dąży się świadomie i z niezwykłym uporem. Podobnie jak logika to­warowa góruje nad poszczególnymi, konkurencyjnymi ambicja­mi wszystkich handlowców albo jak logika wojny kieruje zawsze ciągłymi zmianami w uzbrojeniu, podobnie też surowa logika spektaklu rządzi powszechnie bujnym rozkwitem medialnych ekstrawagancji.

Najistotniejsza zmiana, jaka zaszła w ciągu ostatnich dwu­dziestu lat, wiąże się z nieprzerwaną ciągłością spektaklu. Nie polega ona na udoskonaleniu medialnego oprzyrządowania spektaklu, które już wcześniej osiągnęło wysoki szczebel rozwo­ju: że spektakularna dominacja zdołała po prostu wyhodować pokolenie w pełni podległe jej prawom. Z gruntu nowe warun­ki, w jakich przyszło żyć niemal wszystkim przedstawicielom te­go pokolenia, współtworzą doskonałe i wyczerpujące streszcze­nie tego wszystkiego, co spektakl obecnie uniemożliwia; jak również tego, na co zezwala.

IV

Do swoich wcześniejszych, czysto teoretycznych ustaleń muszę dodać jeden tylko szczegół, ale za to istotny. W 1967 roku wy­różniłem dwie rywalizujące i następujące po sobie formy władzy spektakularnej - skoncentrowaną oraz rozproszoną. Obie uno­siły się nad rzeczywistym społeczeństwem, jako jego cel i jego kłamstwo. Pierwsza, faworyzując ideologię skupioną wokół ja­kiegoś dyktatora, towarzyszyła totalitarnej kontrrewolucji, za­równo nazistowskiej, jak i stalinowskiej. Druga, nakłaniająca pracowników najemnych do swobodnego wybierania między ol­brzymią rozmaitością nowych, konkurujących ze sobą towarów, była przejawem amerykanizacji świata, budzącej wprawdzie przerażenie kilkoma swoimi aspektami, ale potrafiącej uwieść te kraje, w których najdłużej zachowały się warunki tradycyjnej mieszczańskiej demokracji. Od tego czasu, po zwycięstwie spektakularności rozproszonej, która dowiodła swojej przewa­gi, ukonstytuowała się trzecia postać spektakularności, będąca racjonalną syntezą obu wcześniejszych form. Ta  s p e k t a k u l a r n o ś ć  z i n t e g r o w a n a  zmierza obecnie do ogarnięcia ca­łego świata.

W tworzeniu spektakularności skoncentrowanej zasadniczą rolę odegrały Rosja i Niemcy, w formowaniu spektakularności rozproszonej - Stany Zjednoczone. Jeśli chodzi o spektakularność zintegrowaną, rola ta przypadła w udziale Francji oraz Włochom, przesądziły o tym historyczne czynniki wspólne obu tym krajom: silna pozycja stalinowskich partii oraz związków zawodowych w życiu politycznym i intelektualnym, słaba trady­cja demokratyczna, długotrwałe skupienie władzy w rękach jed­nej partii, konieczność rozprawienia się z rewolucyjną kontesta­cją, która pojawiła się znienacka.

Spektakularność zintegrowana występuje jednocześnie jako skoncentrowana i rozproszona; od czasu owocnej syntezy tych dwóch elementów nauczyła się je wykorzystywać ze wzmożoną skutecznością. Ich wcześniejsze zastosowanie uległo znacznym przeobrażeniom. Jeśli chodzi o aspekt skoncentrowany, to ośrodek kierowniczy spektakularności zintegrowanej jest obec­nie skryty: obywa się ona bez znanych przywódców i sprecyzo­wanej ideologii. Co się zaś tyczy aspektu rozproszonego, to wpływ spektaklu nigdy jeszcze nie naznaczał w takiej mierze niemal wszystkich społecznie wytwarzanych zachowań i przed­miotów. Ostatecznym rezultatem spektaklu zintegrowanego jest bowiem to, że zintegrował się on z rzeczywistością, w miarę jak o niej mówił i że przebudowywał ją tak, jak o niej mówił.

Rzeczywistość przestała się więc przeciwstawiać spektaklowi ja­ko obcej sile. Spektakularności skoncentrowanej wymykała się większa część społecznych peryferii, rozproszonej zaś nieznacz­na część; obecnie nic. Spektakl wymieszał się z całą rzeczywisto­ścią, jak gdyby ją napromieniowując. Liczne świadectwa speł­niania wszystkich niepohamowanych żądań rozumu towarowe­go wykazały szybko i bezapelacyjnie - co było zresztą łatwe do przewidzenia w teorii - że urzeczywistnianie się falsyfikacji oznaczało również falsyfikację rzeczywistości. Pominąwszy spu­ściznę, w dalszym ciągu znaczną, ale stopniowo się kurczącą, dawnych książek i budynków, coraz częściej zresztą selekcjono­wanych i przedstawianych zgodnie z wymogami spektaklu, nie istnieje już nic - ani w kulturze, ani w naturze - co nie uległoby przekształceniu i zanieczyszczeniu, podług możliwości i intere­sów nowoczesnego przemysłu: społeczna dominacja może się już nawet posługiwać genetyką.

Spektakl (gouvernement du spectacle), który dysponuje obec­nie wszelkimi środkami fałszowania całej produkcji, jak rów­nież percepcji, stał się absolutnym władcą wspomnień, tak jak jest niekontrolowanym władcą projektów wyznaczających naj­odleglejszą przyszłość. Panuje powszechnie i niepodzielnie; wykonuje swoje  d o r a ź n i e  ferowane wyroki. W takich właśnie okolicznościach dochodzi niespodziewa­nie, w atmosferze karnawałowej uciechy, do parodystycznego zniesienia podziału pracy; moment był doskonale dobrany, gdyż parodii tej towarzyszy powszechny proces zaniku wszel­kich prawdziwych kompetencji. Finansista zostaje piosenka­rzem, adwokat policyjnym donosicielem, piekarz dzieli się swo­imi upodobaniami literackimi, aktor rządzi, kucharz snuje filo­zoficzne refleksje na temat poszczególnych etapów pieczenia jako szczebli historii powszechnej. Każdy może pojawić się w spektaklu, ażeby oddawać się publicznie - czasem dlatego, że poświęcał się uprzednio skrycie - działalności zgoła od­miennej od tej, która przyniosła mu rozgłos. Tam, gdzie zdoby­cie „medialnego uznania" ma znaczenie nieporównywalnie większe od rzeczywistych zdolności, transfer takiego statusu nie jest niczym niezwykłym i daje prawo do świecenia nie mniejszym blaskiem na dowolnym stanowisku. Najczęściej owe przyspieszone cząstki medialne kontynuują po prostu karierę w budzeniu zachwytu, gwarantuje im to bowiem raz na zawsze uzyskany status. Zdarza się jednak, że transfer medialny stano­wi przykrywkę dla rozmaitych przedsięwzięć, które oficjal­nie są od siebie niezależne, ale w rzeczywistości łączą się ze so­bą tajnymi powiązaniami ad hoc. Społeczny podział pracy, jak również łatwa do przewidzenia solidarność w korzystaniu z je­go dobrodziejstw pojawiają się niekiedy w całkiem nowych po­staciach: obecnie można na przykład opublikować powieść, że­by przygotować zabójstwo. Takie malownicze przykłady ozna­czają również, że nikomu nie można już ufać przez sam wzgląd na jego profesję.

Nie zmieniła się za to największa ambicja spektakularności zintegrowanej: z tajnych agentów uczynić rewolucjonistów, a z rewolucjonistów - tajnych agentów.

V

Społeczeństwo, które w toku swojej modernizacji osiągnęło sta­dium zintegrowanej spektakularności, charakteryzuje się przede wszystkim pięcioma sprzężonymi cechami: bezustanną innowacją technologiczną, fuzją gospodarki i państwa, po­wszechną tajnością, fałszem pozostającym bez repliki, wieczną teraźniejszością. 

Rozwój technologiczny trwa już od dawna i jest jednym z wy­znaczników społeczeństwa kapitalistycznego, określanego nie­kiedy mianem przemysłowego lub poprzemysłowego. Odkąd jednak rozwój ten wszedł w najnowszą fazę przyspieszenia (bez­pośrednio po zakończeniu II wojny światowej), o wiele skutecz­niej umacnia on spektakularną władzę, sprawiając, że każdy człowiek popada w całkowitą zależność od wszystkich eksper­tów, od ich kalkulacji oraz ich opinii, które nieodmiennie wyra­żają zadowolenie z owych kalkulacji. Fuzja gospodarki i pań­stwa jest najbardziej charakterystyczną tendencją XX wieku; w każdym razie stała się główną dźwignią najnowszego rozwoju ekonomicznego. Zaczepny i obronny sojusz zawarty między ty­mi dwiema potęgami zapewnił im olbrzymie i obopólne korzy­ści na wszystkich polach: o każdej z nich można powiedzieć, że włada drugą; przeciwstawianie ich jest równie niedorzeczne jak rozróżnianie ich wzajemnych racji czy irracjonalności. Ta unia, jak się okazało, szczególnie sprzyjała rozwojowi dominacji spektakularnej, która od momentu swych narodzin opierała się właśnie na niej. Trzy kolejne cechy są bezpośrednimi następ­stwami tej dominacji w jej zintegrowanym stadium.

Powszechna tajność to ukryta strona spektaklu, zasadnicze uzupełnienie tego, co spektakl ukazuje, a także, jeśli dotrzeć do sedna spraw, najważniejsze z jego dokonań.

Fałsz zyskał zupełnie nową jakość, jako że nie można mu już zaprzeczyć. W tym samym momencie prawda znikła ze wszyst­kich niemal dziedzin, jeśli się jeszcze pojawia to jedynie jako niemożliwa do potwierdzenia hipoteza. Fałsz pozostający bez repliki ostatecznie unicestwił opinię publiczną, która najpierw utraciła możność zdobycia posłuchu, następnie zaś, bardzo szybko, nawet sposobność ukształtowania się. Ma to, rzecz ja­sna, ważkie konsekwencje dla polityki, nauk stosowanych, spra­wiedliwości, wiedzy estetycznej.

Konstrukcję teraźniejszości, w której nawet moda, od ubioru aż po piosenkarzy, znieruchomiała, teraźniejszości, która usiłu­je zapomnieć o przeszłości, i nawet nie udaje już wiary w jaką­kolwiek przyszłość, osiąga się za pomocą cyklicznego obiegu in­formacji, nieustannie powracającej do nader skromnej listy wciąż tych samych błahostek, zapowiadanych szumnie jako istotne nowinki. Rzeczywiście ważne informacje o tym, co istot­nie się zmienia, pojawiają się zaś niezwykle rzadko i niby ledwo dostrzegalne przebłyski; dotyczą one zawsze wyroku, który ten świat, jak się zdaje, ogłosił przeciw własnemu istnieniu, etapów jego zaprogramowanego samounicestwienia.

VI

Spektakularna dominacja usiłowała doprowadzić do zaniku wie­dzy historycznej w ogólności, a niemal wszystkich informacji i wszystkich bez wyjątku rozumnych komentarzy na temat historii najnowszej w szczególności. Faktu tak oczywistego wyjaśniać nie trzeba. Spektakl nader skutecznie krzewi niewiedzę o bieżących wydarzeniach, a jeśli coś mimo wszystko zostało rozpoznane, nie­ zwłocznie to tuszuje. Najistotniejsze jest skrywane najstaranniej.

W ciągu ostatnich dwudziestu lat niczego nie spowito tyloma kłamstwami jak historii Maja '68. Z kilku rzetelnych badań doty­czących ówczesnych wypadków oraz ich genezy zdołano wpraw­dzie wyciągnąć naukę, pozostaje ona jednak tajemnicą państwową.

We Francji, przed dziesięcioma laty, pewien prezydent repu­bliki, dziś już zapomniany, ale wówczas unoszący się jeszcze na powierzchni spektaklu, wyznał naiwnie, że odczuwa radość, „wiedząc, że będziemy odtąd żyli w świecie pozbawionym pa­mięci, w którym, niby na powierzchni wody, jedne obrazy wy­mazują nieustannie inne obrazy". Jest to rzeczywiście dogodne dla tego, kto zajął miejsce przy żłobie i potrafi się przy nim utrzymać. Koniec historii to miły wypoczynek dla każdej władzy panującej. Gwarantuje całkowite powodzenie wszystkich jej przedsięwzięć, a w każdym razie rozgłos powodzenia.

Władza absolutna likwiduje historię tym radykalniej, im po­tężniejsze interesy lub zobowiązania skłaniają ją do tego, a zwłaszcza im łatwiej przychodzi jej wprowadzenie takiego za­miaru w życie. Cesarz Shi Huangdi rozkazał palić książki, ale nie zdołał zniszczyć wszystkich. W XX stuleciu Stalin osiągnął w urzeczywistnieniu takiego zamysłu doskonalsze efekty, jed­nakże mimo różnorakiej pomocy, jaką znajdywał poza granica­mi swojego imperium, nadal istniały spore obszary świata, gdzie jego policja nie docierała i gdzie drwiono z jego oszustw. Spek­takl zintegrowany dokonał większych cudów, działając w skali całego świata i posługując się nowymi metodami. Z niedorzecz­ności, która zdobyła powszechny posłuch, nie można już drwić; a w każdym razie niemożliwe stało się przekazanie innym, że się z niej drwi.

Dziedziną historii było to, co pamiętne, wydarzenia o dale­kosiężnych następstwach. Była to również nierozerwalnie zwią­zana z tymi wydarzeniami wiedza, która miała trwać i ułatwiać zrozumienie, choćby częściowe, nowych zjawisk - „dorobek o nieprzemijającej wartości", jak powiada Tukidydes. Historia była więc miarą prawdziwych nowości, ten zaś, kto handluje nowością, ma wszelkie powody, aby zniszczyć narzędzie pozwa­lające ją mierzyć. Gdy społeczeństwo rozpoznaje to, co istotne, w tym, co momentalne - i co pozostanie takie w kolejnym momencie, innym choć takim samym, by następnie ustąpić miejsca następnej chwilowej istotności - można powiedzieć, że zastoso­wane narzędzie gwarantuje coś na kształt nieśmiertelności te­mu brakowi znaczenia, które wypowiada się tak gromkim gło­sem.

Najważniejszą zdobyczą spektaklu, który wyjął historię spod prawa, zmusił już całą historię najnowszą do zejścia do podziemi i doprowadził do niemal powszechnego zaniku spo­łecznego zmysłu historycznego, było utajnienie własnej historii: niedawnego podboju świata. Jego władza wydaje się swojska, jak gdyby istniała tu od zawsze. Wszyscy uzurpatorzy pragnęli zatrzeć fakt, że właśnie się pojawili.

VII

Odkąd historia uległa unicestwieniu, nawet współczesne wyda­rzenia są natychmiast spychane w jakąś bajkową dal niespraw­dzalnych relacji, nieweryfikowalnych statystyk, nieprawdopo­dobnych objaśnień i fałszywych rozumowań. Jedynie pracowni­cy mediów mogą podać publicznie w wątpliwość spektakularnie rozpowszechniane niedorzeczności; czynią to jednak za pomo­cą grzecznych sprostowań lub wyrazów ubolewania, dawkując je zresztą nad wyraz oszczędnie, oprócz skrajnej ignorancji cechu­je ich bowiem s o l i d a r n o ś ć zawodowa i uczuciowa z powszechną władzą spektaklu i jej społeczeństwem. Dostoso­wywanie się do wymogów tej władzy, której majestatu nie wol­no nigdy obrażać, poczytują za swój obowiązek i wywiązują się z niego nie tylko sumiennie, ale także ochoczo. Nie należy za­pominać, że każdy z nich, zarówno z racji otrzymywanych wyna­grodzeń, jak i ze względu na inne przywileje, ma nad sobą pa­na, a czasem kilku; ponadto żaden z tych pracowników nie mo­że się czuć niezastąpiony.

Wszyscy eksperci służą mediom i państwu, temu właśnie za­wdzięczają status ekspertów. Każdy ekspert musi służyć swoje­mu panu, gdyż organizacja obecnego społeczeństwa doprowa­dziła do niemal całkowitego zaniku dawnych warunków nieza­leżności. Ekspertem, który służy najlepiej, jest oczywiście ten, który łże. Eksperta potrzebują, z różnych powodów, fałszerz oraz ignorant. Jednostka w sprawach, które ją przerastają, mu­si polegać na kategorycznych i uspokajających wyjaśnieniach ekspertów. Niegdyś było rzeczą całkowicie naturalną, że istnie­ją eksperci od sztuki Etrusków, eksperci niewątpliwie kompe­tentni, ponieważ na rynku nie ma dzieł Etrusków. Obecnie opłaca się na przykład fałszować chemicznie słynne wina; aby jednak sprzedać te wina, trzeba wykształcić enologów, którzy zachęcą frajerów (caves*) do polubienia tych nowych, ła­twiej rozpoznawalnych bukietów. Cervantes zauważył, że „pod nędznym płaszczem czasem się dobry pijak ukrywa"*.

Ten, kto zna się na winie, rzadko wyznaje się na przemyśle jądrowym; dominacja spektakularna sądzi jednak, że jeśli jacyś eksperci zakpili ze znawcy win w zagadnieniach związanych z przemy­słem jądrowym, inni zdołają z niego zakpić w sprawie wina.

Wiadomo też, że telewizyjny meteorolog, który prognozuje temperatury i opady na nadchodzące czterdzieści osiem godzin, musi być szczególnie ostrożny w swoich przepowiedniach, aby nie naruszyć równowagi ekonomicznej, turystycznej i regional­nej, kiedy tak wiele osób podróżuje tak często po tak licznych drogach, między miejscami w równym stopniu spustoszonymi; przeważnie zadowala się więc rolą pajaca.

Zanik obiektywnej wiedzy historycznej przejawia się również w tym, że posiadacze licencji na fałszowanie mogą dowolnie ustalać i niszczyć reputację każdego człowieka; kontrolują bo­wiem wszelkie informacje, zarówno te, które otrzymują, jak i te, jakże odmienne, które rozpowszechniają. Historyczne fakty, z chwilą gdy spektakl nie chce ich zaakceptować, przestają być faktami. Tam, gdzie nikt nie może się cieszyć inną renomą prócz tej, którą przychylność jakiegoś spektakularnego dworu rozdaje niczym fawory, tam w każdej chwili można popaść w niełaskę.

Antyspektakularne uznanie stało się zjawiskiem niezwykle rzadkim. Ja sam jestem jedną z ostatnich żyjących osób, która takowym się cieszy; i nigdy nie cieszyła się żadnym innym. Ale stało się to również wielce podejrzane. Społeczeństwo oficjalnie ogłosiło swoją spektakularność. Ten, kto daje się dziś poznać poza stosunkami spektakularnymi, uchodzi siłą rzeczy za wroga społeczeństwa.

Obecnie można całkowicie zmienić czyjąś przeszłość, rady­kalnie ją przekształcić w stylu procesów moskiewskich, oszczę­dzając sobie nawet uciążliwości procesu. Lepiej zabijać tańszym kosztem. Rządzącym zintegrowaną spektakularnością oraz ich przyjaciołom nigdy nie zabraknie fałszywych dokumentów, oso­bliwie doskonałych, a także fałszywych świadków, choćby nie­zręcznych - jakaż jednak zdolność rozpoznania owej niezręcz­ności pozostała widzom, którzy będą świadkami tych fałszywych świadectw? Tak więc nie można już wierzyć nikomu w niczym, czego nie doświadczyło się samemu, i to bezpośrednio. Ale, w gruncie rzeczy, wytaczanie fałszywych oskarżeń jest już często zbyteczne. Jeśli włada się mechanizmem rządzącym jedyną we­ryfikacją społeczną cieszącą się pełnym i powszechnym uzna­niem, można mówić, co się chce. Spektakularna argumentacja znajduje potwierdzenie na tej tylko podstawie, że krąży w koło: powracając, powtarzając się, ponawiając swoje twierdzenia na tym jedynym terenie, gdzie występuje jeszcze to, co można pu­blicznie głosić i czemu można by dać wiarę; widzowie nie będą bowiem świadkami niczego innego. 

 Spektakularny autorytet może również zaprzeczać czemu tylko chce raz, dwa, trzy razy; i oznajmić, że już więcej nie będzie o tym mówić, a następnie zacząć mówić o czym innym; doskonale wie, że nie grozi mu sprostowanie ani na jego własnym, ani na jakimkolwiek innym terenie. Nie ma już bowiem agory, żadnej powszechnej wspól­noty; nie istnieją już nawet wspólnoty w rodzaju ciał pośredni­czących albo niezależnych instytucji, salonów, kawiarni lub pra­cowników jednego przedsiębiorstwa; żadne miejsca, gdzie debata o kwestiach dotyczących tych, którzy biorą w niej udział, mogłaby się trwale wyzwolić spod miażdżącego naporu dyskur­su medialnego i sekundujących mu sił. Nie istnieje już gremium uczonych, których sądy cechowała niegdyś względna niezależ­ność; zabrakło tych, powiedzmy, którzy czerpali dumę ze zdol­ności weryfikacji pozwalającej się zbliżyć do bezstronnej histo­rii opartej na faktach, jak to dawniej określano, albo przynaj­mniej wierzyć, że jest ona warta zgłębienia. Nie ma już nawet niepodważalnej prawdy bibliograficznej, a zinformatyzowane streszczenia katalogów bibliotek narodowych tym łatwiej zatrą jej ślady. Myliłby się ten, kto powoływałby się na dawnych sę­dziów, lekarzy, historyków oraz na niezłomne zasady, którym zazwyczaj hołdowali w ramach swoich kompetencji: ludzie bardziej przypominają swoje czasy niż swoich ojców*.

O czym spektakl może milczeć przez trzy dni, tego właściwie nie ma. Mówi on bowiem wówczas o czymś innym, a zatem właśnie to, w gruncie rzeczy, istnieje. Praktyczne konsekwencje tego faktu są, jak widzimy, doniosłe.

Uważano, iż historia pojawiła się w Grecji wraz z demokra­cją. Przekonaliśmy się, że razem z demokracją znikła z po­wierzchni Ziemi.

Obok wspomnianych tryumfów władzy pojawia się jednak re­zultat dla niej niekorzystny: gdy rządzący cierpią na trwały defi­cyt wiedzy historycznej, nie mogą już kierować państwem w sposób strategiczny.

VIII

Odkąd społeczeństwo mieniące się demokratycznym osiągnęło stadium zintegrowanej spektakularności, niemal wszyscy uzna­ją je za urzeczywistnienie kruchej doskonałości. Będąc kruchym, nie powinno się już narażać na krytykę; a zresztą nie podlega już krytyce, osiągnęło bowiem doskonałość, o jakiej dawniejsze społeczeństwa mogły tylko marzyć. To społeczeń­stwo jest kruche, gdyż z największym trudem kontroluje swój niebezpieczny rozwój technologiczny. Jest to jednak społeczeń­stwo, którym rządzi się doskonale, czego dowodzi fakt, iż wszy­scy pragnący rządzić, chcieliby rządzić tym właśnie społeczeń­stwem, za pomocą takich samych środków, a ponadto pragną zachować je w niemal nienaruszonym stanie. Po raz pierwszy w nowożytnej Europie żadna partia czy frakcja partyjna nie usi­łuje już nawet udawać, że zamierza zmienić cokolwiek ważne­go. Towaru nikomu nie wolno już krytykować - ani jako po­wszechnego systemu, ani nawet jako określonej tandety, którą szefowie przedsiębiorstw postanowili rzucić na rynek w danym sezonie.

Tam, gdzie rządzi spektakl, nie istnieją żadne zorganizowane siły, które nie opowiadałyby się za spektaklem. Żadna z tych sił nie może już więc występować przeciw panującemu porządko­wi, żadna też nie może się wymknąć wszechogarniającej regule omertà. Porzucono niepokojącą, a przez ponad dwa stulecia uznawaną za oczywistą koncepcję, zgodnie z którą społeczeń­stwo może podlegać krytyce, a nawet zostać przekształcone, zreformowane lub zrewolucjonizowane. Porzucono ją nie dlate­go, iżby pojawiły się jakieś nowe argumenty przemawiające przeciw niej; argumenty stały się po prostu zbyteczne. Osiągnię­cie to nie świadczy o powszechnym szczęściu, lecz o przeraźli­wej potędze siatek tyranii.

Nigdy jeszcze cenzura nie była tak ścisła. Nigdy jeszcze tych, którym w kilku krajach nadal wmawia się, że pozostali wolnymi obywatelami, nie pozbawiano w takim stopniu prawa wyrażania opinii w kwestiach dotyczących ich rzeczywistego życia. Nigdy jeszcze nie można ich było oszukiwać tak bezkarnie. Zakłada się, że widzowie nie mają o niczym pojęcia i na nic nie zasługu­ją. Ten, kto wiecznie wypatruje dalszego ciągu, nigdy nie przej­dzie do czynów: tacy właśnie winni być widzowie. W tym kon­tekście często bywa przytaczany kontrprzykład Stanów Zjedno­czonych i Nixona, który musiał w końcu ponieść konsekwencje swoich zanadto niezręcznych i cynicznych wykrętów; ale nawet ten lokalny wyjątek, dający się wytłumaczyć kilkoma przesłan­kami sięgającymi dawnej historii tego kraju, stał się już zgoła nieprawdziwy: Reagan mógł ostatnio postąpić tak samo jak Ni­xon, ale całkowicie bezkarnie. To, co nigdy nie podlega sank­cjom, faktycznie jest dozwolone. Pojęcie skandalu stało się ana­chronizmem. Pewnemu włoskiemu mężowi stanu zasiadające­mu jednocześnie na stołku ministerialnym i w rządzie równole­głym o nazwie P2*, Potere Due, przypisuje się powiedzenie jak­że trafnie opisujące okres, w który, po Włoszech i Stanach Zjednoczonych, wkroczył cały świat: „Tak więc skandale nie­gdyś istniały, ale dzisiaj skandali już nie ma".

W Osiemnastym brumaire'a Ludwika Bonaparte Marks opisy­wał narastającą potęgę państwa we Francji II Cesarstwa, kraju liczącym wówczas pół miliona urzędników: „Wszystko zostaje tedy przeistoczone w przedmiot działalności państwowej - po­ czynając od mostu, budynku szkolnego i komunalnego mienia gminy wiejskiej, a kończąc na kolejach, majątku narodowym i uniwersytetach". Z głośnym dziś problemem finansowania par­tii politycznych borykano się już wtedy, o czym świadczy nastę­pująca uwaga Marksa: „Partie, które kolejno walczyły o panowa­nie, uważały zawładnięcie tym ogromnym gmachem państwa za główny łup zwycięzcy". Brzmi to jednak nazbyt sielankowo i, jak mówią, passé: spekulacje dzisiejszego państwa dotyczą raczej nowych miast i autostrad, transportu podziemnego i energetyki jądrowej, informatyzacji i wydobycia ropy, banków i ośrodków społeczno-kulturalnych, przekształceń „krajobrazu audiowizual­nego" i nielegalnego handlu bronią, przemysłu farmaceutyczne­go i rynku nieruchomości, sektora rolno-spożywczego i admini­stracji szpitalnej, wojskowych kredytów i tajnych funduszy nie­ustannie rozrastającego się departamentu zarządzającego licz­nymi służbami ochrony państwa. Mimo to Marks pozostaje, nie­stety, nadal aktualny, gdy w tej samej książce wspomina o rzą­dzie, „który nie podejmuje decyzji nocą, aby wykonać je w dzień, lecz podejmuje decyzje za dnia, a wykonuje je nocą".

IX

Ta niezrównana demokracja sama wytwarza swojego niepojęte­go wroga - terroryzm. Pragnie bowiem, by o c e n i a n o ją nie na p o d s t a w i e jej osiągnięć, lecz p o d ł u g jej wrogów. Historię terroryzmu pisze państwo, jest to zatem hi­storia pouczająca. Obywatele-widzowie (populations specta­trices) nie powinni, rzecz jasna, wiedzieć wszystkiego o terrory­zmie, pozwala im się jednak wiedzieć o nim dostatecznie dużo, aby nabrali przekonania, iż w porównaniu z terroryzmem wszystko inne jest godne uznania, a w każdym razie bardziej ra­cjonalne i demokratyczne.

Modernizujący się system represji nauczył się w pełni wyko­rzystywać potencjał zawodowych oskarżycieli przysię­głych, jak tego dowodzi pionierski eksperyment włoskich „skru­szonych". Kiedy osoby takie pojawiły się po raz pierwszy w wie­ku XVII, w burzliwym okresie Frondy, nazywano je „świadkami zaciężnymi" (témoins à brevet). Ten spektakularny postęp wy­miaru sprawiedliwości zaludnił włoskie więzienia kilkoma tysią­cami skazańców, pokutujących za niedoszłą wojnę domową, za coś na kształt szeroko zakrojonego powstania zbrojnego, któ­re z niewyjaśnionych przyczyn nie doczekało się swojej godziny, za pucz z tego surowca, z którego wyrabia się sny. 

Interpretacje misteriów terroryzmu wydały na świat dwa równorzędne i, na pozór, wzajemnie sprzeczne stanowiska, ni­by dwie szkoły filozoficzne głoszące diametralnie odmienne po­glądy w dziedzinie metafizyki. Jedni widzą w terroryzmie szyte grubymi nićmi machinacje tajnych służb. Inni, przeciwnie, są­dzą, że terrorystom można zarzucić co najwyżej rażący brak zmysłu historycznego. A przecież starczy choćby szczypta logiki historycznej, aby zrozumieć, że ludzie pozbawieni wszelkiego zmysłu historycznego są podatni na manipulacje i to w więk­szym stopniu niż inni. Łatwiej też kogoś „skruszyć", jeśli można dobitnie wykazać, że wiedziało się wszystko i to od samego po­czątku o tym, co czynił, jak sądził, z własnej woli. Nieunikniona słabość wszelkich podziemnych organizacji paramilitarnych po­lega na tym, że wystarczy podporządkować sobie kilku jej człon­ków, w wybranych punktach siatki, aby przejąć kontrolę nad wieloma z nich i doprowadzić całą organizację do upadku. Oce­niając walki zbrojne, warto przyjrzeć się baczniej jakiejś kon­kretnej operacji i nie dać się zwieźć pozornemu podobieństwu, które je wszystkie łączy. Można zresztą uznać a priori za rzecz wielce prawdopodobną, iż służby ochrony państwa usiłują w pełni wykorzystać dogodne warunki, jakie oferuje im spek­takl, który od dawna projektowano z takim właśnie zamysłem. To raczej niemożność wysnucia tak prostego wniosku musi się wydawać czymś osobliwym i niezbyt wiarygodnym.

W tej dziedzinie organom prawa zależy przede wszystkim na pospieszonym uogólnianiu. Jest to szczególny towar, w którym liczy się przede wszystkim opakowanie lub etykietka: kody kre­skowe. Jeden nieprzyjaciel spektakularnej demokracji wart jest drugiego, tak samo jak wszystkie spektakularne demokracje są siebie warte. Dlatego też nie przyznaje się azylu terrorystom, choćby nawet nie sposób im było zarzucić, że dopuścili się ak­tów terroru: na pewno uczynią to w przyszłości, ekstradycja jest przeto koniecznością. W listopadzie 1978 roku pani Nicole Pra-dain, przedstawicielka prokuratury w Izbie Oskarżycielskiej Pa­ryskiego Sądu Apelacyjnego, wypowiadała się na temat sprawy Gabora Wintera, młodego drukarza, któremu rząd Republiki Federalnej Niemiec zarzucał, w gruncie rzeczy, zredagowanie kilku rewolucyjnych ulotek. Zacna kobieta orzekła kategorycz­nie, że w tym przypadku nie można się powoływać na „motywy polityczne", a więc zgodnie z konwencją francusko-niemiecką z dwudziestego dziewiątego listopada 1951 roku, jedyną pod­ stawę odrzucenia wniosku ekstradycyjnego: „Gabor Winter nie popełnił przestępstwa politycznego: podeptał zasady współżycia społecznego. Ci, którzy popełniają przestępstwa z przyczyn politycznych, nie są wrogami społe­czeństwa. Atakują struktury polityczne, a nie, jak to uczynił Ga­bor Winter, struktury społeczne". Pojęcie przestępstwa poli­tycznego, czyli szacownego, zdobyło w Europie popularność dopiero wtedy, gdy burżuazja udatnie zaatakowała z dawna utrwalone struktury społeczne. Pobudki przestępstw politycz­nych wynikały z krytyki społecznej. Tak było w przypadku Blan-ąuiego, Varlina czy Durrutiego. Obecnie głosi się więc z afektacją wolę zachowania, jako niezbyt kosztownego zbytku, czysto politycznych przestępstw, prawdopodobnie bowiem nikt nie bę­dzie miał już okazji ich popełnić, jako że owym zagadnieniem nie interesuje się już nikt, wyjąwszy być może zawodowych po­lityków, których przestępstwa niemal nigdy nie są ścigane i nie są zresztą określane mianem politycznych. Wszystkie przestęp­stwa i zbrodnie są w istocie społeczne, a za najstraszliwszą z tych społecznych zbrodni trzeba uznać impertynencki zamiar wprowadzenia jeszcze choćby najdrobniejszej zmiany w tym społeczeństwie, które sądzi, że dotychczas było aż nadto wyro­umiałe i dobroduszne, ale nie chce być już dłużej ga­nione.

X

Zanik logiki służący żywotnym interesom nowego systemu do­minacji osiągnięto za pomocą różnorodnych, ale wzajemnie się uzupełniających środków. Niektóre z nich przynależą do tech­nicznego oprzyrządowania, wypróbowanego i rozpowszechnio­nego przez spektakl, inne znów wiążą się raczej z psychologią masową poddaństwa.

Obraz pod względem technicznym skonstruowany i wybrany przez kogoś innego stał się podstawowym odniesieniem jednostki do świata, który dawniej oglądała ona bezpośrednio, osobiście, z każdego miejsca dokąd mogła się udać; obraz, rzecz jasna, wiele wytrzyma - wszak w obrębie jednego obrazu moż­na zestawić, bez żadnej sprzeczności, dosłownie byle co. Stru­mień obrazów uniesie wszystko; kto inny włada również tym uproszczonym streszczeniem świata zmysłowego, decyduje o kierunku tego strumienia oraz nadaje rytm temu, co winno się w nim ukazywać - całkowicie niezależnie od tego, co widz mo­ że zrozumieć lub choćby pomyśleć - niczym nieprzerwana, ar­bitralna niespodzianka, nie pozostawiająca ani chwili na reflek­sję. W tym konkretnym doświadczeniu nieustannego podpo­rządkowania można odnaleźć psychologiczne źródło niemal po­wszechnego przyłączania się do zastanego porządku, przyłącza­nia, które prowadzi, ipso facto, do uznania tego, co jest, za w pełni zadowalające. Spektakularny dyskurs przemilcza rzecz jasna nie tylko to, co tajne w dosłownym tego słowa znaczeniu, ale również wszystko, co mu zawadza. Ukazując zdarzenia, po­mija zawsze ich kontekst i ich przeszłość, intencje i konsekwen­cje. Jest więc z gruntu nielogiczny. Ponieważ nikt nie może już zadać mu kłamu, spektakl ma prawo przeczyć samemu sobie, korygować własną przeszłość. Wyniosła postawa jego sług, gdy mają do zakomunikowania nową wersję jakichś wydarzeń, czę­stokroć bardziej kłamliwą od poprzedniej, polega na stanow­czym prostowaniu ignorancji i fałszywych interpretacji, które zarzucają swojej publiczności, choć poprzedniego dnia to wła­śnie oni z niezachwianą pewnością siebie starali się ów fałsz rozpropagować. Pedagogiczne nastawienie spektaklu oraz igno­rancja widzów, uchodzące niesłusznie za czynniki antagonistyczne, są wzajemnie powiązane. Podobnie też binarny język komputerów nieodparcie kusi do przyjmowania w każdej chwi­li i bez zastrzeżeń cudzych programów, mających uchodzić za pozaczasowe źródło wyższej, bezstronnej i wszechobejmującej logiki. Jakaż oszczędność czasu i słownictwa w wydawaniu są­dów na każdy temat! Polityczne? Społeczne? Trzeba się zdecy­dować. Albo jedno, albo drugie. Decyzja zapada. Mamy tań­czyć, jak nam zagrają i wiemy, czyje to są struktury*. Trudno się zatem dziwić, że uczniowie, już we wczesnym dzieciństwie, roz­poczynają edukację, łatwo i przyjemnie, od zgłębiania informa­tycznej Wiedzy Absolutnej, podczas gdy coraz bardziej obca jest im umiejętność czytania, która wymaga rzeczywistej władzy sądzenia przy każdej linijce i stanowi jedyną drogę dostępu do bogactwa ludzkich doświadczeń prespektakularnych. Sztuka konwersacji jest już bowiem niemal martwa, a niebawem za­braknie tych, którzy umieli mówić.

Główną przyczyną powszechnego zaniku umiejętności lo­gicznego myślenia jest bez wątpienia fakt, że dyskurs spektaku­larny nie pozostawia miejsca na odpowiedź, podczas gdy logika ukształtowała się społecznie właśnie poprzez dialog. Należy zresztą nadmienić, że gdy to, co przemawia w spektaklu, zdoby­ło szacunek i zaczęło uchodzić za ważne, gruntowne, dostojne, wreszcie za a u t o r y t e t par excellence, widzowie zapragnęli być równie nielogiczni jak sam spektakl, licząc, że dzięki temu opromieni ich jakiś odblask tego autorytetu. Cóż, nikt nie uznał za stosowne nauczyć ich logiki, która nie jest wszak rzeczą pro­stą. Narkomani nie studiują logiki, już jej bowiem nie potrzebu­ją i nie są już do tego zdolni. Ta gnuśność widzów cechuje rów­nież wszystkich pracowników umysłowych, pospiesznie wy­kształconych specjalistów, starających się ukryć powierzchow­ność swojej wiedzy, bezkrytycznie powtarzając argumenty swoich nielogicznych autorytetów.

XI

Utarło się mniemanie, jakoby zasadom logicznego myślenia najczęściej uchybiali ci właśnie, którzy proklamowali się rewo­lucjonistami. Ten krzywdzący zarzut pochodzi z zamierzchłej epoki, kiedy to myśleć z pewnym minimum logiki potrafili wszy­scy, z wyjątkiem osób dotkniętych kretynizmem oraz działaczy partyjnych; zresztą ci ostatni bredzili przeważnie w złej wierze, licząc, że przyniesie im to pożytek. Od tego czasu intensywna konsumpcja spektaklu, co łatwo było przewidzieć, z większości ludzi uczyniła ideologów, aczkolwiek jedynie przygodnych i cząstkowych. Brak logiki, a więc utrata umiejętności natych­miastowego odróżnienia tego, co zasadnicze, od tego, co w da­nej kwestii błahe lub pozbawione znaczenia; tego, co zostaje wykluczone, od tego, co, przeciwnie, może być komplementar­ne; wszystkiego, co dana przesłanka implikuje, od tego, czemu, tym samym, zaprzecza - to choroba, którą anestezjolodzy -- reanimotorzy spektaklu zaszczepili ludziom celowo i w sil­nym stężeniu. Kontestatorzy nie byli w żadnym razie mniej ra­cjonalni od konformistów. Po prostu w ich przypadku ta po­wszechnie panująca irracjonalność występowała w pełnym świe­tle: formułując swój projekt, usiłowali bowiem przeprowadzić pewną praktyczną operację, choćby przeczytać kilka tekstów w taki sposób, aby móc wykazać, że zrozumieli ich sens. Podję­li się zadań wymagających opanowania logiki, a nawet strategii (która jest tożsama z całym polem rozwoju dialektycznej logiki konfliktów), chociaż, podobnie jak wszyscy inni, byli pozbawie­ni zwykłej umiejętności posługiwania się starymi i niedoskona­łymi narzędziami logiki formalnej. Nikt w to nie wątpi, gdy cho­dzi o nich; gdy zaś chodzi o innych, nikt nie zaprząta tym sobie głowy.

Jednostka, którą zubożające myślenie spektakularne prze­orało głębiej niż jakikolwiek inny element wy­kształcenia, podporządkowuje się już na wstępie panujące­mu porządkowi, choćby nawet kłóciło się to z jej najszczerszymi intencjami. W zasadniczych kwestiach będzie się kierować języ­kiem spektaklu, gdyż jest to dla niej jedyny swojski język: ten, w którym uczono ją mówić. Nawet gdyby ośmieliła się piętno­wać jego retorykę, i tak posługiwałaby się jego składnią. Oto jedno z największych osiągnięć spektakularnej dominacji.

Błyskawiczne kurczenie się dawnego zasobu leksykalnego jest tylko jednym z etapów tej operacji, ale znakomicie jej służy.

XII

Jako że egzystencja ludzka coraz ściślej podporządkowuje się normom spektakularnym, a więc pozostawia coraz mniej miej­sca na doświadczenia autentyczne, dzięki którym wykształcają się indywidualne preferencje, osobowość stopniowo zanika.

Jednostka, jeśli tylko zależy jej na zdobyciu uznania w tym spo­łeczeństwie, jest skazana paradoksalnie na stałe wypieranie się samej siebie. Jej egzystencja opiera się bowiem na wierności co­raz to nowym przedmiotom, na nieodmiennie rozczarowującym zachłystywaniu się kolejnymi oszukańczymi towarami. Trzeba chyżo podążać za inflacją wciąż deprecjonowanych znaków ży­cia. Narkotyki pomagają się dostosować do tej organizacji rze­czywistości; szaleństwo pomaga od niej uciec.

W społeczeństwie, w którym dystrybucja dóbr została tak bardzo scentralizowana, że jawnie lub skrycie, ale zawsze władczo wyznacza czym jest dobro, zdarza się, że niektórym osobom przypisuje się wiedzę, której nie mają, całkowicie uro­jone przymioty, a nawet wyimaginowane przywary, ażeby wyja­śnić na tej podstawie pomyślny rozwój najróżniejszych przedsię­wzięć. Tak oto ukrywa się, a w każdym razie usiłuje się zatrzeć, istnienie i funkcje rozmaitych sojuszy, które decydują o wszystkim. Obecne społeczeństwo dokłada wszelkich starań, aby uka­zać w całej krasie liczne osobowości, które winny uchodzić za wyjątkowe; jako że dysponuje w tym celu środkami wprawdzie znacznymi, niemniej jednak topornymi, ukazuje najczęściej - i to nie tylko w swoich przemówieniach oraz tym, co zastąpiło sztukę - coś wręcz odwrotnego: skrajna niekompetencja zde­rza się z równym brakiem kompetencji, popadają w popłoch, usiłują się prześcignąć w bezładnej rejteradzie. Zdarza się, że adwokat, zapominając, że uczestniczy w procesie po to tylko, by bronić pewnej sprawy, przyjmuje z zachwytem rozumowanie adwokata strony przeciwnej, choćby było ono równie niespój­ne jak jego własne. Zresztą niekiedy nawet sam oskarżony, po­mimo swej niewinności, przyznaje się spontanicznie do zbrod­ni, której nie popełnił, tak silne wrażenie wywarła na nim bo­wiem logika wywodu donosiciela, który usiłował go pogrążyć swoimi zeznaniami (przypadek doktora Archambeau* w Poi­tiers w 1984 roku).

McLuhan, pierwszy apologeta spektaklu, który, jak się wyda­wało, był najzatwardzialszym imbecylem XX wieku, zmienił w końcu zdanie, odkrywając około 1976 roku, że „presja środ­ków masowego przekazu prowadzi do irracjonalizmu"; zapro­ponował nawet, by oszczędniej je dawkować. Myśliciel z Toron­to strawił wcześniej kilka dekad na zachwycaniu się rozlicznymi swobodami oferowanymi przez „globalną wioskę", do której ca­ła ludzkość mogłaby się przeprowadzić natychmiast i bez wysił­ku. Wioski, w odróżnieniu od miast, były zawsze obszarem kon­formizmu, izolacji, małostkowego wścibstwa, bezustannie roz­siewanych plotek na temat kilku, wciąż tych samych, rodzin. Tak właśnie przedstawia się dziś pospolitość spektakularnego świa­ta, w którym nie można już odróżnić dynastii Grimaldi-Monaco lub Burbonów-Franco od tych, które zastąpiły Stuartów. A jed­nak niewdzięczni uczniowie usiłują dziś sprawić, by zapomnia­no o McLuhanie; odświeżają jego wczesne odkrycia, licząc, że sami zrobią karierę w medialnym wychwalaniu wszystkich tych nowych swobód, które można by „wybierać" dowolnie i niewiążąco. Prawdopodobnie wyprą się swoich poglądów jeszcze szyb­ciej, niż to uczynił ich inspirator.

XIII

Spektakl przyznaje, że bajecznemu porządkowi, który ustano­wił, zagraża kilka niebezpieczeństw. Zanieczyszczenie oceanów i zagłada lasów równikowych wpływają ujemnie na bilans tlenu w atmosferze; warstwa ozonowa nie najlepiej znosi postęp prze­mysłowy; odpady promieniotwórcze gromadzą się nieodwracal­nie. Spektakl ucina jednak tę dyskusję, twierdząc, że jest ona bezprzedmiotowa: można rozmawiać tylko o terminach i daw­kach. W ten sposób skutecznie uspokaja wzburzone umysły, co byłoby nie do pomyślenia w epoce prespektakularnej.
Metody demokracji spektakularnej, w przeciwieństwie do prostej brutalności totalitarnych dyktatów, cechują się wiel­ką giętkością. Jeśli potajemnie zmieniono jakąś rzecz (piwo, wołowinę, filozofię), można jeszcze zachować jej miano. Można również zmienić nazwę, aby ukryć, że dana rzec nadal istnieje: w 1957 roku wybuchł pożar w zakładzie przerobu paliwa jądro­wego z Windscale, w Wielkiej Brytanii. Miejscowość prze­chrzczono więc pospiesznie na Sellafield, ażeby całą sprawę za­tuszować; mimo owej toponimicznej przeróbki w okolicach wzrosła liczba zgonów z powodu białaczki i innych chorób no­wotworowych. Rząd brytyjski, o czym dowiadujemy się demo­kratycznie po trzydziestu latach, postanowił zataić raport o ka­tastrofie, wychodząc, nie bez racji, z założenia, że mógłby on nadwątlić zaufanie, jakim przemysł jądrowy cieszył się w oczach opinii publicznej.

Przemysł jądrowy - zastosowany do celów militarnych lub cy­wilnych - potrzebuje większej dawki tajności niż inne dziedziny, w których, jak wiadomo, owa tajność osiągnęła już i tak niemałe  stężenie. Aby ułatwić życie, to znaczy łganie, naukowcom wy­branym przez panów tego systemu, uznano za pożyteczne zmie­nić również miary, krzewiąc w tej dziedzinie różnorodność od­powiadającą rozmaitym punktom widzenia, wprowadzając sub­telną złożoność, dzięki której można zgodnie z potrzebą chwili żonglować rozmaitymi liczbami, nie dającymi się tak łatwo po­równywać. 

Dysponujemy dziś zatem następującymi jednostka­mi miary promieniowania: kiur, bekerel, rentgen, rad alias cen-tygrej, rem, nie zapominając o prostym miliradzie oraz siwercie, który odpowiada, jak nietrudno się domyślić, stu remom. Przy­pomina to złożony brytyjski system monetarny, który obcokra­jowcy przyswajali sobie z największym wysiłkiem, w czasach, gdy Sellafield nazywało się jeszcze Windscale.

Można sobie wyobrazić ścisłość i precyzję, jaką zdołałyby osiągnąć dziewiętnastowieczne opisy wojen, a tym samym i ów­cześni teoretycy strategii, gdyby, wzdragając się przed udziele­niem zbyt poufnych informacji neutralnym komentatorom lub nieprzyjacielskim historykom, przebieg kampanii ujmowano w następujący sposób: „Faza wstępna składała się z serii poty­czek, w których z naszej strony silna awangarda utworzona z czterech generałów i oddziałów znajdujących się pod ich ko­mendą starła się z nieprzyjacielskim korpusem liczącym trzyna­ście tysięcy bagnetów. W kolejnej fazie doszło do walnej, długo­trwałej bitwy, w której uczestniczyła cała nasza armia z dwustu dziewięćdziesięcioma działami oraz kawalerią w sile osiemnastu tysięcy szabel, wróg zaś przeciwstawił nam oddziały liczące co najmniej trzy tysiące sześciuset poruczników piechoty, czterdzie­stu kapitanów huzarów i dwudziestu czterech kapitanów kirasjerów. Po naprzemiennych porażkach i sukcesach z obu stron bi­twę wypada ostatecznie uznać za nierozstrzygniętą. Nasze stra­ty, raczej mniejsze od tych, które walki trwające równie długo i osiągające zbliżony stopień nasilenia przeważnie za sobą pocią­gają, znacząco przewyższają straty Greków pod Maratonem, jednakże pozostają mniejsze od tych, jakie Prusacy ponieśli pod Jeną". Specjalista zapoznawszy się z takim opisem, miałby może mgliste wyobrażenie o użytych siłach, natomiast jakość dowo­dzenia z całą pewnością wymykałaby się wszelkim osądom.

W czerwcu 1987 roku Pierre Bâcher, wicedyrektor do spraw instalacji Electricité de France, przedstawił najnowszą koncep­cję zabezpieczeń elektrowni jądrowych. Zawory i filtry miałyby zapobiegać poważniejszym katastrofom, uszkodzeniom rdzenia czy rozsadzeniu powłoki reaktora, które spustoszyłyby cały „re­gion" (a takie mogą być właśnie skutki nazbyt wyśrubowanych ograniczeń). Lepiej zaś, gdy tylko maszyna zacznie zdradzać oznaki przegrzania, spokojnie obniżać ciśnienie, spryskując je­dynie najbliższe sąsiedztwo, w promieniu kilku marnych kilo­metrów, obszar powiększany za każdym razem w innym kierunku i przypadkowo, podług kaprysu wiatrów. Bacher ujawnił, że próby dyskretnie przeprowadzane w ciągu ostatnich dwóch lat w Cadarache, miejscowości leżącej w departamencie Dróme, „wykazały niezbicie, że odrzuty - przede wszystkim gazu - nie przekraczają jednej dziesiątej procenta, w najgorszym razie procenta, radioaktywności panującej w zbiorniku". To, co naj­gorsze, jest więc w tym wypadku nader niewinne: jeden marny procent. Dawniej kazano nam wierzyć, że nie ma żadnego ryzy­ka, chyba że doszłoby do awarii, co jednak stanowi logiczne nie­podobieństwo. Po pierwszych latach eksperymentów wprowa­dzono korektę do tego rozumowania: ponieważ awarie zawsze mogą się zdarzyć, trzeba dołożyć starań, aby nie przeradzały się w katastrofy. Otóż nic prostszego: wystarczy dopuszczać do ska­żenia każdorazowo i z umiarem. Któż nie dałby się przekonać, że nieskończenie zdrowiej jest ograniczyć się do spożywania stu czterdziestu centylitrów wódki dziennie przez kilka lat, niż od razu upijać się jak Polacy?

Jest rzeczą godną ubolewania, że ludzkość napotyka tak pa­lące problemy w chwili, gdy nagłośnienie najdrobniejszej nawet obiekcji wobec ekonomicznego dyskursu stało się materialnie niemożliwe; w chwili, gdy władza, jako że spektakl chroni ją przed wszelkim sprzeciwem wobec jej decyzji i uzasadnień, czą­stkowych lub obłędnych, uznała, że może sobie osz­czędzić fatygi  m y ś l e n i a;  a ponadto rzeczywiście nie po­trafi już myśleć. Czyżby nawet najzagorzalszy demokrata nie wolał, aby wybrano mu panów nieco inteligentniejszych?

Podczas międzynarodowej konferencji eksperckiej, która od­ była się w Genewie w grudniu 1986 roku, padła propozycja ob­jęcia całkowitym zakazem produkcji chlorofluorowęglowodoru, gazu od niedawna, ale w szybkim tempie niszczącego cienką warstwę ozonową, chroniącą niegdyś tę planetę - zachowajmy ją w pamięci - przed szkodliwym działaniem promieniowania kosmicznego. Daniel Verilhe, przedstawiciel departamentu produktów chemicznych Elf-Aquitaine, z tego tytułu wchodzą­cy w skład francuskiej delegacji, stanowczo protestującej prze­ciw wprowadzeniu zakazu, sformułował uwagę, znamionującą najtrzeźwiejszy rozsądek: „Wdrożenie ewentualnych substytu­tów potrwałoby co najmniej trzy lata, a koszta wzrosłyby nawet czterokrotnie". Wiadomo, że ta znikająca warstwa ozonu, usy­tuowana na takich niedosiężnych wysokościach, do nikogo nie należy i nie ma najmniejszej wartości rynkowej. Strateg przemysłowy mógł więc przywołać do porządku swoich adwersa­rzy, piętnując ich niepojętą beztroskę w sprawach ekonomii: „Fundowanie strategii przemysłowej na imperatywach z zakre­su ochrony środowiska to pomysł szalenie ryzykowny".

Ci, którzy dawno temu zaczęli krytykować ekonomię poli­tyczną, widząc w niej „konsekwentną negację człowieka", nie pomylili się. To jej znak rozpoznawczy.

XIV

 Powiadają, że nauka podlega obecnie ekonomii i wymogom rentowności; zawsze tak było. Nowość polega na tym, że ekonomia wypowiedziała w końcu ludziom otwartą wojnę; już nie tyl­ko zubaża ich życie, ale nawet zagraża ich przetrwaniu. W tym właśnie momencie myśl naukowa, sprzeniewierzając się swojej emancypacyjnej tradycji, zgodziła się służyć spektakularnej do­minacji. Zanim ów upadek nastąpił, nauka cieszyła się względ­ną autonomią. Potrafiła zatem analizować swoją cząstkę rzeczy­wistości, zresztą to właśnie dzięki temu mogła się walnie przy­czynić do rozwoju potęgi ekonomicznej. Kiedy wszechmocna ekonomia oszalała, a taka jest właśnie treść czasów  s p e k t a k u l a r n y c h,  pozbawiła naukę resztek niezależności pod względem metodologii i materialnych warunków pracy „badawczej". Od nauki nie oczekuje się już próby zrozumienia świata albo udoskonalenia w nim czegokolwiek. Żąda się od niej, aby bezzwłocznie uzasadniała i usprawiedliwiała wszystkie wydarzenia. Spektakularna dominacja wykazuje się na tym ob­szarze taką samą głupotą, jak na innych, które plądruje z naj­bardziej rabunkową bezmyślnością: ścięła olbrzymie drzewo naukowego poznania po to tylko, aby wystrugać sobie z niego maczugę. W zaspokajaniu tej społecznej potrzeby z gruntu nie­możliwych uzasadnień umiejętność myślenia jest zgoła nieprzy­datna, należy być, przeciwnie, odpowiednio zaprawionym w sztuczkach spektakularnego dyskursu. I to właśnie w tym fa­chu zręcznie i ochoczo wyspecjalizowała się sprostytuowana na­uka tych czasów godnych pogardy.

Nauka kłamliwego uzasadniania pojawiła się, naturalnie, wraz z pierwszymi symptomami dekadencji społeczeństwa burżuazyjnego i nowotworową proliferacją pseudonauk zwanych „naukami o człowieku". Mimo to nowoczesna medycyna, by posłużyć się tym przykładem, potrafiła przez pewien czas ucho­dzić za pożyteczną: ci, którzy pokonali ospę lub trąd, byli ule­pieni z innej gliny niż ci, którzy haniebnie skapitulowali przed promieniowaniem jądrowym albo chemią rolno-spożywczą. Ła­two zauważyć, że dzisiejsza medycyna nie ma już prawa bronić zdrowia ludności przed patogenicznym środowiskiem, narusza­łoby to interesy państwa czy choćby przemysłu farmakologicz­nego. Nędza współczesnej działalności naukowej objawia się nie tylko w jej wymuszonych przemilczeniach, ale również, i to nader często, w jej prostodusznych deklaracjach. Profesorowie Even i Andrieu z paryskiego szpitala im. René Laénneca ogło­sili w listopadzie 1985 roku, po ośmiodniowych testach przepro­wadzonych na czterech pacjentach, że odkryli skuteczny środek walki z AIDS. Jako że dwa dni później ci uzdrowieni pacjenci zmarli, kilku lekarzy, zapewne zawistnych lub mniej postępo­wych, wysunęło nieśmiałe zastrzeżenia co do pośpiechu, z jakim profesorowie pobiegli przed kamery, by kilka godzin przed klę­ską odtrąbić swoje pozorne zwycięstwo. Profesorowie uznali za­rzuty za absurdalne i w obronie swojego dobrego imienia oznaj­mili, że „fałszywa nadzieja jest przecież lepsza od braku na­dziei".

W swej zatrważającej ignorancji nie zdali sobie nawet sprawy, że wysuwając taki argument, całkowicie sprzeniewie­rzyli się duchowi nauki: tak właśnie uzasadniali swoje intere­sowne rojenia wszelkiej maści szarlatani i czarownicy w czasach, gdy nie powierzano im jeszcze dyrekcji szpitali.

Skoro w ten sposób kieruje się oficjalną nauką, podobnie zresztą jak całym społecznym spektaklem (który przejął po pro­stu, w materialnie unowocześnionej i wzbogaconej postaci, sta­rodawne techniki jarmarcznych bud - kuglarzy, naganiaczy i frantów*), trudno się dziwić, jeśli coraz większym sza­cunkiem zaczynają się cieszyć magicy i sekty, zen pakowany próżniowo czy teologia mormonów. Ignorancję, z której panu­jące potęgi czynią tak wielki użytek, od niepamiętnych czasów wykorzystywały również rozmaite przedsięwzięcia, tyleż pomy­słowe, ile podejrzane z punktu widzenia prawa. Czy można so­bie wyobrazić, zważywszy rozwój analfabetyzmu, dogodniejszy moment? Ale kolejna magiczna sztuczka skrywa to zjawisko przed wzrokiem publiczności. Gdy powstawała UNESCO, or­ganizacja ta przyjęła naukową, nader precyzyjną definicję anal­fabetyzmu i zapowiedziała, że pokona tę plagę trapiącą kraje zacofane. Kiedy jednak ujrzano niespodziewany powrót tego zjawiska, tym razem jednak w krajach zwanych rozwiniętymi - niczym ów, który wypatrując Grouchy'ego, spostrzegł nadciąga­jącego Bilicherà* - wystarczyło rzucić do boju Gwardię eksper­tów*; ci szybko uprzątnęli formułkę jednym nieodpartym sztur­mem, zastępując pojęcie analfabetyzmu (analphabétisme) -wtórnym analfabetyzmem (illètrìsme): tak samo jak „fałszywka patriotyczna" pojawia się często w odpowiednim momencie, że­by wesprzeć dobrą narodową sprawę. Aby założyć na skale, w gronie pedagogów, fundamenty neologizmu, pospiesznie przemycono nową definicję, jak gdyby przyjętą od zawsze: analfabetą jest, jak wiadomo, osoba, która nigdy nie nauczyła się czytać, analfabeta w sensie nowoczesnym, to znaczy analfabeta wtórny, posiadł zaś tę umiejętność (przyswoił ją sobie nawet lepiej niż dawniej, jak mogą bezstronnie zaświadczyć najzdol­niejsi spośród oficjalnych teoretyków i historyków wychowa­nia), ale dziwnym trafem natychmiast ją utracił, zapomniał. To osobliwe wytłumaczenie zamiast uspokajać, wywołałoby ra­czej lęk, gdyby nie wiązało się ze sztuką omijania, przemilcza­nia i niedostrzegania wniosku, który w epokach bardziej nauko­wych nasunąłby się każdemu, a mianowicie, że to ostatnie zja­wisko zasługuje na wyjaśnienie i należałoby je zwalczać, jako że nie znały go i nie mogły znać żadne krainy przed najnowszymi postępami wybrakowanej myśli, a więc aż do chwili, kiedy to de­kadencja wyjaśnień zaczęła dotrzymywać kroku dekadencji praktyki. 

XV

Ponad sto lat temu Antoine L. Sardou w Nouveau dictionnaire des synonymes français przedstawił różnice znaczeniowe nastę­pujących wyrazów: fallacieux (oszukańczy), trompeur (zwodni­czy), imposteur (zdradliwy), séducteur (durzący), insidieux (pod­stępny), captieux (podchwytliwy); dziś współtworzą one, rzec można, paletę barw pozwalającą wiernie odmalować portret społeczeństwa spektaklu. Ani epoka, w której żył, ani jego spe­cjalistyczna praca, nie predestynowały go do wyłożenia z po­dobną klarownością znaczenia wyrazów pokrewnych - choć nader różnych - opisujących niebezpieczeństwa czyhające na ugrupowania wywrotowe, wyrazów, których gradacja mogłaby wyglądać następująco: zwiedziony, prowokowany, in­filtrowany, manipulowany, sterowany, prowadzony. W każdym razie tych istotnych niuansów doktrynerzy „wal­ki zbrojnej" nigdy nie zdołali uchwycić.

Fallacieux (oszukańczy), z łacińskiego fallaciosus, zręczny lub wyćwiczony w oszukiwaniu, pełen przewrotności. Słowa te­go nie należy mylić z przymiotnikiem trompeur (zwodniczy). To, co łudzi, mami lub wprowadza w błąd w taki czy inny sposób, jest trompeur (zwodnicze): to, co służy zwodzeniu, łudzeniu, wprowadzaniu w błąd oraz mamieniu i wiąże się ze świadomym zamiarem oszukania za pomocą przebiegłych sztuczek i narzę­dzi najprzydatniejszych w szalbierstwie, jest fallacieux (oszukań­cze). Trompeur (zwodniczy) to słowo ogólne i nieostre; wszelkie niepewne znaki i pozory są trompeurs (zwodnicze); fallacieux (oszukańczy) określa fałszywość, szalbierstwo, przemyślne oszustwo; kłamliwe wywody, nieszczere protesty, sofistyczne ar­gumenty są fallacieux (oszukańcze). Wyraz ten nie ma wpraw­dzie dokładnych odpowiedników, ale jest blisko spokrewniony ze słowami: imposteur (zdradliwy), séducteur (durzący), insi­dieux (podstępny), captieux (podchwytliwy). Imposteur (zdradli­wy) odnosi się do wszelkich mylących pozorów, a także intryg ukartowanych z rozmysłem, aby wyrządzić komuś szkodę lub nadużyć czyjegoś zaufania, a więc opierających się na obłudzie, kalumnii itd. Séducteur (durzący) dotyczy zdobywania władzy nad czyjąś wolą, aby zwieść ją na manowce środkami zręcznymi i sugestywnymi. Insidieux (podstępny) określa umiejętne zasta­wianie pułapek i chwytanie w sidła naiwnych ofiar.

Captieux (podchwytliwy) wiąże się z wyszukaną sztuką zaskakiwania ko­goś i wprowadzania w błąd. Fallacieux (oszukańczy) łączy w so­bie większość tych charakterystyk.

XVI

Pojęcie dezinformacji, stosunkowo świeże, wraz z wieloma innymi wynalazkami przydatnymi w kierowaniu nowoczesnym państwem sprowadzono w ostatnim czasie z Rosji. Posługują się nim rządy bądź osoby dysponujące cząstką władzy ekonomicz­nej lub politycznej. Stosowane jest wyłącznie w kontrofensywie i służy utrwalaniu status quo. To, co przeciwstawia się oficjalnej prawdzie, a więc prawdzie jedynej, jest z definicji dez­informacją kolportowaną przez wraże potęgi, a w każdym razie rywali; fałszem głoszonym po to tylko, aby wyrządzić szkodę.

Dezinformacja nie polega na zwykłym zaprzeczaniu temu, co władza uznaje za słuszne, ani na głoszeniu tego, co jej nie odpo­wiada. Takie przypadki piętnuje się bowiem, nadając im miano psychozy. W przeciwieństwie do zwykłego kłamstwa dezinfor­macja zawiera w sobie cząstkę prawdy - na tym właśnie zasadza się wartość tego pojęcia dla obrońców panujących stosunków społecznych - ale prawdy, którą świadomie manipuluje pod­stępny nieprzyjaciel. Władza posługująca się tym pojęciem wie, że nie jest wyzbyta wad, wie jednak również, iż wszelkie kon­kretne zarzuty będzie mogła odeprzeć jako zgoła nieistotne -trudno bowiem poważnie traktować dezinformację - nigdy nie będzie więc zmuszona się przyznać do jakiejś określonej przy­wary.

Słowem, dezinformacja byłaby niewłaściwym użytkiem z prawdy. Kto ją rozpowszechnia, jest winny, kto w nią wierzy - tępy. Kimże jest jednak ów przewrotny nieprzyjaciel? W tym przypadku nie można wskazać na terroryzm, któremu przypisa­no inną rolę: winien ucieleśniać błąd najjaskrawszy i najmniej prawdopodobny; a zatem nie zdołałby nikogo „dezinformo­wać". Powołując się na swoją etymologię i wciąż jeszcze żywe wspomnienie drobnych utarczek, do jakich dochodziło spora­dycznie w połowie XX stulecia między Zachodem a Wschodem, między spektakularnością skoncentrowaną a spektakularnością rozproszoną, kapitalizm spektakularności zintegrowanej może udawać wiarę, że jego głównym wrogiem pozostaje kapitalizm totalitarnej biurokracji - przedstawiany niekiedy jako zaplecze lub mocodawca terrorystów; ten zaś może zresztą odwzajem­niać mu się taką samą pozorną wrogością i to pomimo niezli­czonych świadectw ich sojuszu i wzajemnej solidarności. W rze­czywistości wszystkie siły panujące, jakkolwiek nigdy się do te­go nie przyznają i chociaż w kilku regionach rywalizują ze sobą, zgadzają się z tym, co tuż po wybuchu I wojny światowej głosił, bez większego oddźwięku, ich zdeklarowany przeciwnik, jeden z nielicznych wówczas niemieckich internacjonalistów*: „Głów­ny wróg jest we własnym kraju". Dezinformację można uznać za współczesny odpowiednik „złych namiętności", pojęcia, które święciło tryumfy w dyskursie dziewiętnastowiecznej wojny do­mowej. Jest wszystkim tym, co mroczne i wiecznie zagrażające niebywałemu szczęściu, którym nasze społeczeństwo obdarza, jak wiadomo, swoich wyznawców; szczęściu osaczonemu wprawdzie przez rozmaite niebezpieczeństwa i okupionemu pewnymi uciążliwościami, jakże znikomymi jednak wobec jego ogromu. Ci, którzy dostrzegają to szczęście w spektaklu, przyznają zazwyczaj, że warte jest ono każdej ceny; pozostali zaś dezinformują.

Piętnowanie tak rozumianej dezinformacji ma jeszcze jedną zaletę: uwalnia spektakularny dyskurs od podejrzeń, że mógłby jakieś dezinformacje zawierać. Dyskurs ten z iście naukową precyzją wyznacza bowiem jedyny teren, na którym pojawiają się dezinformacje: to zbiór wypowiedzi, które nie przypadły mu do gustu.

We Francji, zapewnie omyłkowo - choć trudno wykluczyć świadomą manipulację - postanowiono ostatnimi czasy nadać niektórym mediom certyfikat oficjalnie gwarantujący, że są one „wolne od dezinformacji": ta propozycja uraziła uczucia niektó­rych  m e d i a l n y c h  zawodowców, pragnących nadal wierzyć - albo też, skromniej, sprawić, by inni uwierzyli - że z cenzurą, jak dotąd, nie mieli nigdy do czynienia. Przede wszystkim jednak pojęcia dezinformacji nie należy stosować defensywnie, a już zwłaszcza w defensywie statycznej, obsadzając chiński mur lub linię Maginota, które miałyby chronić obszar rzekomo wol­ny od dezinformacji. Dezinformacja musi istnieć i musi być na tyle płynna, żeby wszędzie przenikać. Gdzie dyskursu spektaku­larnego nie atakują, tam bronić go byłoby absurdalnym błędem; pojęcie dezinformacji szybko straciłoby swoją skuteczność w ta­kiej desperackiej obronie pozycji, które należy właśnie jak naj­ staranniej maskować. Co więcej, władze nie mają rzeczywistej potrzeby gwarantowania, że określona informacja nie zawiera dezinformacji; nie mają też takiej możliwości: nie cieszą się od­powiednim zaufaniem, zabieg ten wzbudziłby przeto podejrze­nia. Pojęcie dezinformacji jest użyteczne tylko w kontrataku. Należy je trzymać w odwodzie i posłać natychmiast do walki, gdy trzeba odepchnąć napierającą prawdę.

Jakkolwiek pojawia się niekiedy dezinformacja osobliwie bezładna, służąca partykularnym, chwilowo skonfliktowanym interesom, dezinformacja, która mogłaby wzbudzić zaufanie, wymknąć się spod kontroli, a tym samym przeciwstawić się do­konaniom dezinformacji w mniejszym stopniu anarchicznej, nie należy się jednak obawiać, że stoją za nią wytrawniejsi lub bar­dziej doświadczeni manipulanci. Powód jest prostszy: dezinfor­macja pojawia się obecnie w świecie, w którym nie ma już miejsca na jakąkolwiek weryfikację.

Mętne pojęcie dezinformacji wprowadza się do gry, aby mo­cą tego epitetu bezzwłocznie odeprzeć wszelką krytykę, której nie zdołałyby unicestwić agendy przymusowego milczenia. Pew­nego dnia, na przykład, jeśli uzna się to za stosowne, będzie można powiedzieć, że niniejsze zapiski stanowią dezinformację na temat spektaklu albo, co na jedno wychodzi, dezinformację szkodliwą dla demokratycznego ładu.

Wbrew temu, co głosi jej spektakularne, odwrócone pojęcie, praktyka dezinformacji służy wyłącznie państwu, tu i teraz, a nawet wtenczas, gdy to nie władza puszcza ją w obieg, kolpor­tują ją ci, którzy bronią takich samych wartości. Siedliskiem dezinformacji są wszystkie informacje oficjalne, ona też stano­wi ich zasadniczy rys, ale samo pojęcie przywołuje się tylko wte­dy, gdy trzeba onieśmielić i onieśmieleniem utrwalić bierność. To, co bywa nazywane dezinformacją, nie ma z nią nic wspól­nego; prawdziwej dezinformacji nie obdarza się zaś tym mia­nem.

Kiedy istniały jeszcze ideologie, ścierające się i opowiadają­ce za jakimś widomym aspektem rzeczywistości lub przeciw nie­mu, spotykano fanatyków i kłamców, ale nigdy „dezinformatorów". Teraz, gdy szacunek dla spektakularnego konsensusu al­bo choćby łaknienie spektakularnej chwalby nie pozwalają opo­wiedzieć się otwarcie przeciw czemukolwiek ani też poprzeć czegokolwiek bez reszty, często pojawia się zaś potrzeba zataje­nia w tym, co uchodzi za godne poparcia, tego, co z jakichś po­wodów uznaje się za niebezpieczne, trzeba właśnie stosować dezinformację, niby przez roztargnienie lub przeoczenie, lub wreszcie na skutek rzekomo fałszywego rozumowania. Moż­na to zilustrować przykładem ruchu kontestacyjnego po ro­ku 1968 i tak zwanych prositus, nieudolnie zawłaszczających radykalną krytykę. Byli oni pierwszymi d e z i n f o r m a t o r a m i  robili bowiem wszystko, co było w ich mocy, aby ukryć konkretne działania towarzyszące rozwojowi owej krytyki, któ­rą sobie, jak chełpliwie twierdzili, przyswoili; i bezwstydnie osłabiali jej wyraz - nie cytując nigdy nic ani nikogo - aby spra­wić wrażenie, że sami zdołali coś wymyślić.

XVII

W 1967 roku, odwracając słynną wypowiedz Hegla, stwierdzi­łem, że „w świecie rzeczywiście odwróconym na opak prawda jest momentem fałszu". Z upływem lat owa zasada sta­le się potwierdzała w każdej bez wyjątku dziedzinie. 

Tak więc w epoce, w której nie może już istnieć sztuka współ­czesna, coraz trudniej oceniać sztukę klasyczną. W tej sferze, jak zresztą we wszystkich innych, ignorancję produkuje się po to, aby czerpać z niej profity. Zanikowi zmysłu historycznego oraz, równocześnie, zanikowi smaku towarzyszy powstawanie siatek falsyfikacji. Wystarczy zapewnić sobie życzliwość rzeczo­znawców z domów aukcyjnych, co łatwo osiągnąć, żeby móc wszystko sprzedać; w interesach tego rodzaju, a w gruncie rze­czy i w innych, to właśnie sprzedaż dowodzi autentyczności przedmiotu transakcji. Prywatni kolekcjonerzy i muzea, zwłasz­cza amerykańskie, gromadzą niezliczone falsyfikaty, toteż będą dokładać starań, aby bronić ich dobrej sławy, podobnie jak Mię­dzynarodowy Fundusz Walutowy pielęgnuje fikcję dobrodziej­stwa gigantycznego zadłużenia setek państw. 

Falsyfikaty kształtują smak i ułatwiają fałszerstwa, jako że uniemożliwiają powołanie się na autentyk. Gdy to możliwe,  o d t w a r z a  się nawet autentyk tak, aby przypominał falsyfi­kat. Amerykanie, jako najbogatsi i najnowocześniejsi, padali ofiarą tego handlu fałszywymi dziełami sztuki najczęściej. I to właśnie oni finansują restaurację Wersalu czy Kaplicy Sykstyńskiej. Dlatego też freski Michała Anioła muszą przybrać ja­skrawe barwy komiksu, a zabytkowe meble z Wersalu zabłys­nąć bogatymi złoceniami, co upodobni je do importowanych hurtem przez bogatych Teksańczyków podróbek mebli z epoki Ludwika XIV. Twierdzenie Feuerbacha, że jego epoka „ceni wyżej obraz niż rzecz, kopię niż oryginał, wyobrażenie niż rze­czywistość" znalazło pełne potwierdzenie w stuleciu spektaklu i to w tych nawet dziedzinach, w których XIX wiek wolał się jeszcze trzymać z dala od tego, co stanowiło jego głęboką na­turę: od przemysłowej produkcji kapitalistycznej. Burżuazja walnie przyczyniła się więc do rozpowszechnienia sumiennego muzealnictwa i uczonej krytyki historycznej, kultu oryginal­nych przedmiotów i autentycznych dokumentów. Obecnie jed­nak fałsz wypiera zewsząd prawdę. Zanieczyszczenie spowo­dowane postępem motoryzacji wymusza, jakże w porę, zastę­powanie Koni z Marły czy romańskich rzeźb z portalu kościo­ła Saint-Trophime - plastikowymi replikami. Słowem, na foto­grafiach, ku uciesze turystów, wszystko będzie wyglądać pięk­niej niż dawniej. 

Kulminacyjny punkt osiągnięto prawdopodobnie wraz z gro­teskowym biurokratycznym fałszerstwem wielkich chińskich posągów armii przemysłowej pierwszego cesarza*, które mężowie stanu podróżujący po Chinach mogli podziwiać in si­tu. Najwidoczniej żaden z tych wytrawnych polityków, zważyw­szy jak okrutnie z nich zadrwiono, nie miał wśród całej rzeszy swoich doradców choćby jednej osoby zaznajomionej z historią sztuki chińskiej lub światowej. Istotnie, otrzymali zgoła inne wy­kształcenie: „komputer Waszej Ekscelencji nie został o tym po­informowany". Tak więc po raz pierwszy w historii rządzący do­skonale się obywają bez podstaw wiedzy estetycznej, bez naj­mniejszego choćby wyczucia fałszu lub niepodobieństwa; fakt ten sam w sobie byłby już wystarczającym powodem do obaw, że ci wszyscy naiwni prostaczkowie ekonomii i administracji do­prowadzą świat do jakiejś wielkiej katastrofy; ale przecież ich rzeczywista praktyka już dawno to wykazała. 

XVIII 

Nasze społeczeństwo opiera się na tajności, od „fasadowych spółek" (sociétés-écrans), maskujących skupione dobra posiada­czy, aż po „tajemnice wojskowe", za którymi skrywa się dziś ol­brzymia sfera pełnej, pozaprawnej, swobody państwa; od tajem­nic, nierzadko przerażających, nędznej produkcji, tuszo­wanych przez reklamę, aż po projekcje rozmaitych wariantów przyszłości, z których jedynie władza (domination) wyczytuje najprawdopodobniejszy rozwój nie istniejących, jak sama twier­dzi, zjawisk, z którymi będzie usiłowała uporać się potajemnie. Można poczynić na ten temat kilka obserwacji. 

W wielkich miastach, jak również w wydzielonych obszarach wiejskich coraz liczniejsze są miejsca niedostępne, to znaczy sil­nie strzeżone i ukrywane przed niepowołanym spojrzeniem; znajdują się poza zasięgiem niewinnego wścibstwa i są dobrze zabezpieczone przed szpiegostwem. Aczkolwiek strefy te nieko­niecznie mają znaczenie militarne, nieodmiennie korzystają z takiego statusu: nie grozi im kontrola ze strony przechodniów czy mieszkańców, a nawet policji, której funkcje od dawna spro­wadzają się do pilnowania i represjonowania najpospolitszej przestępczości. We Włoszech, gdy Aldo Moro był więźniem Potere Due*, nie przetrzymywano go w budynku trudnym do wy­krycia, ale po prostu w budynku niedostępnym. 

Coraz więcej osób wprowadza się w arkana tajnych działań, instruuje i szkoli jedynie w tej dziedzinie. Tworzą specjalne od­działy, zbrojne w zastrzeżone archiwa, to znaczy tajne obserwa­cje i analizy; albo też zbrojne w rozmaite techniki służące eks­ploatowaniu tych tajnych działań i manipulowaniu nimi; albo wreszcie, gdy chodzi o ich „operacyjne" ramię, wyposażone w inne zgoła narzędzia upraszczania badanych problemów. 

Ci ludzie, specjalizujący się w kontrolowaniu i wywieraniu wpływu, dysponują coraz potężniejszymi środkami; równocze­śnie zaś okoliczności, w których przychodzi im działać, są dla nich z każdym rokiem korzystniejsze. Kiedy, na przykład, nowe warunki społeczeństwa spektakularności zintegrowanej ze­pchnęły krytykę tego systemu do podziemia - nie dlatego, że się ukrywa, ale dlatego, że skrywa ją toporna inscenizacja rozrywkowej myśli - ci, którym zlecono nadzorowanie, a w ra­zie potrzeby dementowanie tej krytyki, mogą zawsze zastosować wobec niej tradycyjne środki zwalczania działalności pod­ ziemnej (prowokację czy infiltrację), jak również rozmaite spo­soby eliminowania krytyki autentycznej i zastępowania jej kry­tyką fałszywą, stworzoną w tym właśnie celu. Kiedy powszech­ne oszustwo spektaklu może się powoływać na tysiące oszustw szczegółowych, w każdej dziedzinie narasta niepewność. Niewy­jaśnioną zbrodnię można nazwać samobójstwem - w więzieniu i gdziekolwiek indziej; zanik logiki umożliwia śledztwa i proce­sy, które wzbijają się w niebiosa nonsensu, a często są sfingowa­ne już od samego początku ekstrawaganckimi autopsjami doko­nywanymi przez osobliwych ekspertów.

Na całym świecie ludzie padają ofiarą skrytobójczych mor­dów i nikogo to już od dawna nie dziwi. Terrorystów lub tych, których mają za terrorystów uchodzić, zwalcza się otwarcie ter­rorystycznymi metodami. Mosad wypuszcza się daleko poza granice, aby zabić Abu Dżihada*, brytyjskie oddziały SAS mor­dują Irlandczyków, a GAL, hiszpańska równoległa policja - Ba­sków. Rzekomym terrorystom zleca się likwidację rozmaitych osób, wybranych zapewne nie bez powodów, ale powodów tych możemy się co najwyżej domyślać. Wiadomo, że w Bolonii wy­sadzono w powietrze dworzec*, aby Włochy mogły się nadal cieszyć dobrymi rządami; wiadomo, czym są brazylijskie „szwa­drony śmierci"; wiadomo również, że mafia może podpalić amerykański hotel, aby skłonić do uległości tych, których szan­tażuje. Jak jednakże ustalić, czemu tak naprawdę służyli „szale­ni zabójcy z Brabancji"*? Trudno stosować zasadę cuiprodest? w świecie, w którym tak wiele potężnych interesów pozostaje ukrytych. Można więc powiedzieć, że pod rządami zintegrowa­nej spektakularności ludzie żyją i giną na styku bardzo wielu ta­jemnic. 

Dziennikarsko-policyjne pogłoski nabierają natychmiast, a w najgorszym razie po trzykrotnym lub czterokrotnym powtó­rzeniu, ciężaru gatunkowego odwiecznych prawd historycznych. 

Osobliwe postaci, zlikwidowane po cichu, pojawiają się znów, z woli legendarnego autorytetu spektaklu dnia, niczym fikcyjni pogrobowcy; ich powrót na scenę może być zawsze wspomnia­ny hipotetycznie, zasugerowany, a tym samym dowiedziony przez zwykłe powołanie się na anonimowych specjalistów. Prze­bywają gdzieś między Acheronem a Lete, ci nieboszczycy, któ­ym spektakl nie sprawił porządnego pochówku, czekają aż ktoś ich przebudzi; ich wszystkich: i terrorystę zstępującego ze wzgórz, i pirata powracającego z morza*; a także złodzieja, któ­ry nie potrzebuje już kraść*.

Niepewność jest więc skrzętnie organizowana na wszystkich poziomach. Obrona panowania często przybiera postać po­zornych ataków, które, poddane medialnej obróbce, prze­słonią znaczenie prawdziwej operacji: na tym polegał dziwacz­ny zamach stanu Tejera i jego podkomendnych z Gwardii Cy­wilnej w gmachu Kortezów w 1981 roku; porażka tego zamachu skrywała inne pronunciamento, o wiele nowocześniejsze, to zna­czy zamaskowane, które się powiodło. Równie jaskrawą klęskę sabotażu*, jakiego dopuściły się w 1985 roku w Nowej Zelandii francuskie tajne służby, niektórzy uznali za fortel służący uka­zaniu tych służb jako groteskowo nieudolnych (zarówno w do­borze celów, jak i w sposobach przeprowadzania akcji), a tym samym odwróceniu uwagi od ich działań całkiem nowego typu. Nikt chyba nie wątpi, że odwierty w poszukiwaniu ropy nafto­wej dokonywane z wielkim hukiem jesienią 1986 roku w sto­łecznym mieście Paryżu nie miały innego celu jak zmie­rzenie stopnia tępoty i poddaństwa mieszkańców, którym zaor­dynowano równie niedorzeczne pod względem ekonomicznym pseudobadania.

Władza stała się tak bardzo tajemnicza, że po aferze z niele­galną sprzedażą broni do Iranu przez administrację Stanów Zjednoczonych zaczęto się zastanawiać, kto tak naprawdę rzą­dzi Stanami Zjednoczonymi, największą potęgą tak zwanego demokratycznego świata. A zatem kto, u licha, miałby rządzić światem demokratycznym?!

Co więcej, w tym świecie, który oficjalnie okazuje tak wielki szacunek dla wszystkich wymogów gospodarczych, nikt nie wie, ile w rzeczywistości kosztują produkowane towary: głównej czę­ści realnych kosztów nigdy się nie oblicza, resztę zaś utrzymuje się w tajemnicy.

XIX

Generał Noriega zdobył chwilową sławę międzynarodową na początku 1988 roku. Był nieformalnym dyktatorem Panamy, dowódcą Gwardii Narodowej w tym kraju pozbawionym armii. Panama nie jest bowiem prawdziwie suwerennym państwem: zbudowano ją dla jej kanału, nie odwrotnie. Jej walutą jest do­lar, równie obce są wojska stacjonujące na jej terytorium.

W ciągu całej swojej kariery generał-policjant Noriega służył okupantowi, podobnie jak to w Polsce czynił Jaruzelski. Ponie­waż Panama nie przynosiła mu zadowalających dochodów, przerzucał narkotyki do Stanów Zjednoczonych, a swoje „panamskie" kapitały transferował do Szwajcarii. Współpracował z CIA przeciwko Kubie, a dla zapewnienia swoim ekonomicz­nym przedsięwzięciom odpowiedniej przykrywki wydał wła­dzom Stanów Zjednoczonych, mającym lekką obsesję na tym punkcie, kilku swoich biznesowych rywali. Głównego doradcy do spraw bezpieczeństwa zazdrościł mu nawet Waszyngton; Mi­kę Harari, były oficer Mosadu, uchodził, jak to się mówi, za naj­lepszego na rynku. Kiedy Amerykanie postanowili się pozbyć Noriegi, ponieważ niektóre z ich sądów nieroztropnie wydały na niego wyrok, generał oznajmił, że gotów jest, jak na panamskiego patriotę przystało, bronić się przez tysiąc lat i to zarów­no przed swoim zbuntowanym narodem, jak i przed zagranicą; a mniej zamożni biurokraci Kuby i Nikaragui natychmiast udzielili mu poparcia w imię antyimperializmu.

Generał Noriega nie był żadną panamską osobliwością,  s p r z e d a w a ł  wszystko i wszystko udawał w czasach, w których zasada ta ogarnęła już cały świat. Jako ktoś w rodza­ju męża czegoś w rodzaju stanu, jako ktoś w rodzaju generała i jako niewątpliwy kapitalista był, od stóp do głowy, doskonałym symbolem zintegrowanej spektakularności oraz karier i sukce­sów w kierowaniu jej polityką wewnętrzną i międzynarodową.

Noriega to model  k s i ę c i a  naszych czasów; a najzdolniej­si spośród tych, którzy w dowolnym zakątku świata planują dojść do władzy i utrzymać się przy niej, bardzo go przypomina­ją. To nie Panama tworzy takie cuda, lecz nasza epoka.

XX

Dla wszystkich służb wywiadowczych, które potwierdzają w tym względzie teorię Clausewitza, każda wiedza (savoir) musi się zamienić w moc (pouvoir). Oto źródło obecnego prestiżu owych służb oraz ich osobliwej poezji. Można powiedzieć, że in­teligencja (intelligence)*, całkowicie wyrugowana ze spektaklu, który nie pozwala działać i rzadko mówi prawdę na temat dzia­łań podejmowanych przez innych, znalazła schronienie w gre­miach zajmujących się analizowaniem rzeczywistości i potajem­nym wywieraniem na nią wpływu. Niedawne rewelacje, które Margaret Thatcher usiłowała za wszelką cenę zatuszować - na próżno, gdyż w ten sposób tylko je potwierdzała - wykazały, że w Wielkiej Brytanii tego rodzaju służby zdołały już obalić pre­miera*, uznawszy jego politykę za niebezpieczną. Powszechna pogarda, jaką budzi spektakl, ponownie, choć z innych niż daw­niej powodów, przydaje atrakcyjności temu, co w czasach Kiplinga nazywano „wielką grą".


W XIX wieku, kiedy istniały potężne, masowe ruchy społecz­ne, „spiskowa teoria dziejów" była reakcyjnym i groteskowym sposobem tłumaczenia rzeczywistości. Dzisiejsi pseudokontestatorzy wiedzą o tym ze słyszenia lub z kilku przeczytanych książek i wierzą, że jest to sąd wiecznie prawdziwy. Przymykają oczy na rzeczywistą praktykę swoich czasów, ponieważ jest ona zbyt smutna nawet jak na ich ostygłe nadzieje. A państwo po­trafi to wykorzystać.


W chwili gdy niemal wszystkie aspekty międzynarodowego życia politycznego i rosnąca liczba czynników liczących się w wewnętrznej polityce państw są sterowane i przedstawiane w stylu charakterystycznym dla tajnych służb (fałszywe tropy, dezinformacje, zdublowane wyjaśnienie - które może kryć in­ne lub tylko to sugerować), spektakl ogranicza się do ukazywa­nia monotonnego świata stałej niezrozumiałości, jednostajnej serii nudnych kryminałów, którym zawsze brakuje rozwiązania. W takich warunkach realistyczną inscenizację bójki kilku Mu­rzynów, nocą, w tunelu należałoby pochwalić za wybitny poten­cjał dramatyczny.


Bezmyślni uważają, że wszystko jest jasne, gdy ujrzą w tele­wizji ładny obrazek opatrzony śmiałym kłamstwem. Pseudoelita zadowala się świadomością, że wszystko jest zagmatwane, wieloznaczne, „wyreżyserowane" wedle nieznanych kodów. Członkowie węższej elity chcieliby poznać prawdę, ale w więk­szości konkretnych przypadków, choćby mieli dostęp do tajnych informacji i poufnych zwierzeń, nie potrafią jej uchwycić. Dla­ tego też pragnęliby posiąść metodę dochodzenia prawdy, ale i to pragnienie pozostaje zazwyczaj niespełnione.

XXI

Światem tym rządzi tajemnica, przede wszystkim tajemnica pa­nowania. Tajność, jeśli wierzyć spektaklowi, byłaby nieuniknio­nym wyjątkiem od reguły - to znaczy od wyczerpującej i w peł­ni dostępnej informacji - podobnie jak panowanie w tym „wol­nym świecie" zintegrowanej spektakularności miałoby się sprowadząc do jakiegoś zwykłego organu wykonawczego na usłu­gach demokracji. Ale nikt tak naprawdę nie wierzy spektaklo­wi. Czemu więc widzowie godzą się na istnienie tajności, która nie pozwala im poznać mechanizmów tego świata, a tym samym sprawia, że nie potrafiliby owym światem zarządzać, choćby na­wet jakimś cudem zasięgnięto ich opinii w tej sprawie? Prawdą jest, że tajność nie ukazuje się niemal nikomu w swojej niedosięgłej czystości i funkcjonalnej powszechności. Wszyscy przy­znają, iż rzeczywiście istnieje jakiś wąski obszar tajemnicy za­strzeżony dla specjalistów i akceptują to, uważają się bowiem za  wtajemniczonych  w większość spraw. 

Etienne de La Boétie w Le discours de la servitude volontaire pokazał, że tyran nie zdołałby zachować władzy, gdyby nie znaj­dywała oparcia w koncentrycznych kołach złożonych z jedno­stek, które czerpią z niej osobistą korzyść, a przynajmniej wiążą z nią takie nadzieje. Tak samo liczni politycy lub współpracow­nicy mediów, dumni z tego, iż nie można ich posądzić o nieodpowiedzialność, zawdzięczają znajomość wielu spraw osobistym układom i poufnym zwierzeniom. Ten, kto korzysta z poufnych zwierzeń, nie jest skłonny krytykować poufności; ni­gdy więc nie pojmie, że w zwierzeniach tego typu zataja się za­wsze najistotniejszą część prawdy. Dzięki dobrodusznej protek­cji szulerów widzi nieco więcej kart niż inni, aczkolwiek może go to wprowadzić w błąd; zawsze wymyka mu się zasada, która rządzi grą i pozwala ją zrozumieć. Utożsamia się więc natych­miast z kanciarzami i gardzi ignorancją, będącą, w gruncie rze­czy, także jego udziałem. Albowiem okruchy informacji, rzuca­ne tym komilitonom kłamliwej tyranii, są zazwyczaj skażone kłamstwem, niesprawdzalne, sfałszowane. Mimo to sprawiają przyjemność tym, którzy je otrzymują, obdarzając ich swoistym poczuciem wyższości - inni nie wiedzą wszak nic. Można dodać, że te wybrakowane informacje nie ułatwiają zrozumienia do­minacji, pomagają ją tylko zaakceptować. Stanowią przywilej widzów z pierwszych rzędów, bezmyślnie wierzących, iż mogliby cokolwiek zrozumieć, nie tyle docierając do tego, co jest przed nimi skrywane, ile wierząc w to, co im się odsłania!

Władza jest przenikliwa przynajmniej w tym względzie, iż oczekuje po swoich działaniach, wolnych i nieskrępowanych, pokaźnej liczby gigantycznych katastrof w najbliższej przyszło­ści; zarówno w dziedzinie ekologii, na przykład w chemii, jak i w dziedzinie ekonomii, na przykład w bankowości. Od pewne­go czasu potrafi już stosować w obliczu takich nadzwyczajnych nieszczęść środki odbiegające od konwencjonalnej, łagodnej dezinformacji.

XXII

Od dwudziestu lat wzrasta liczba morderstw, które pozostają całkowicie niewyjaśnione - jeśli bowiem poświęcono kilka pło­tek, nikt nie zamierzał niepokoić mocodawców. Ich seryjna pro­dukcja ma swój znak firmowy: zmieniające się, ale nieodmien­nie rażące kłamstwa oficjalnych deklaracji (Kennedy, Aldo Mo­ro, Olof Palme, ministrowie i finansiści, jeden lub dwóch papie­ży oraz inni, więcej warci od tamtych). Ten syndrom nowej cho­roby społecznej szybko się rozprzestrzeniał, jak gdyby już od pierwszych zaobserwowanych przypadków z s t ę p o w a ł  z wierzchołków państwa, tradycyjnej sfery takich zamachów, równocześnie wznosząc się z nizin społecznych, innego tra­dycyjnego obszaru nielegalnych interesów i układów protekcji, gdzie zawodowcy zawsze toczyli między sobą tego rodzaju woj­ny. Te praktyki odnajdują się i łączą pośrodku wszystkich społecznych przedsięwzięć, jak gdyby państwo nie wzdragało się w nich uczestniczyć, a mafia potrafiła wreszcie wznieść się na ten poziom.

Wysunięto wiele hipotez, usiłując wyjaśnić owe tajemnicze przypadki za pomocą takich przygodnych czynników, jak: niekompetencja policji, głupota sędziów śledczych, pochopne re­welacje prasowe, kryzys tajnych służb, nieprzychylność świad­ków, strajk w branży donosicieli. A przecież Edgar Poe w swo­im słynnym rozumowaniu z Zabójstwa przy rue Morgue opisał już niezawodny sposób dochodzenia prawdy:

„Sądzę, iż ta tajemnica uchodzi za niemożliwą do rozwikła­nia właśnie z tego powodu, dla którego należałoby ją uważać za łatwą do rozwiązania - a mianowicie z powodu niesłychaności swych objawów. [...] Prowadząc śledztwo takie, jak obecne, nie tyle należy zwracać uwagę na to «co się stało», ile na to, «czego dotychczas nigdy jeszcze nie było»"*.

XXIII

W styczniu 1988 roku kolumbijska mafia narkotykowa wydała oświadczenie, które miało sprostować błędne mniemanie opinii publicznej, jakoby mafia ta rzeczywiście istniała. Mafia, gdzie­kolwiek się pojawia, musi nade wszystko wykazać, że nie istnie­je lub też padła ofiarą nienaukowych kalumnii; już choćby pod tym względem przypomina kapitalizm. We wspomnianym wy­padku mafia, poirytowana tym, że mówi się wciąż tylko o niej, ośmieliła się wymienić inne zgrupowania, które, pragnąc pozo­stać w cieniu, uczyniły z niej kozła ofiarnego. Oświadczyła: „my nie należymy do mafii biurokratyczno-politycznej ani do mafii bankierów, finansistów czy milionerów, ani do mafii ustawia­nych przetargów, ani do mafii monopoli czy ropy naftowej, ani też do potężnej mafii środków masowego przekazu".

Autorzy tego oświadczenia mieli niewątpliwie interes w tym, ażeby zatrzeć różnice między własnymi praktykami a mniej lub bardziej banalną przestępczością występującą na wszystkich po­ziomach obecnego społeczeństwa; wypada jednak przyznać, że mamy do czynienia z ludźmi, którzy z racji wykonywanej profesji znają się na rzeczy lepiej niż inni. Nowoczesne społeczeń­stwo oferuje mafii żyzną glebę. Rozwija się ona równie szybko, jak inne wytwory tej pracy, dzięki której społeczeństwo zinte­growanego spektaklu kształtuje swój świat. Mafia rozkwita w miarę niebywałej ekspansji informatyki i przemysłowego ży­wienia, slumsów i kompleksowej rekonstrukcji miast, służb spe­cjalnych i analfabetyzmu.

XXIV

Na początku XX wieku mafia przeniknęła do Stanów Zjedno­czonych wraz z sycylijskimi imigrantami. Mogła się wydawać sztucznym przeszczepem, nie mniej archaicznym niż chińskie tajne stowarzyszenia, które w tym samym czasie toczyły między sobą krwawe wojny na Zachodnim Wybrzeżu. Mafia, czerpiąca siły z obskurantyzmu i nędzy, nie potrafiła wówczas zakorzenić się nawet w północnych Włoszech; uważano ją za przeżytek skazany na zagładę przez nowoczesne państwo. Ta forma zorga­nizowanej przestępczości obejmowała „ochroną" zacofaną mniejszość, poza dużymi miastami, tam jedynie, gdzie prawa burżuazji i racjonalna policja nie sprawowały jeszcze kontroli.

Mafia stosowała zgrzebną taktykę defensywną, na swoim tere­nie zamykała ludziom usta, uniemożliwiając zeznania, a tym sa­mym wiązała ręce policjantom i sędziom. Znalazła jednak sprzyjające warunki rozwoju w nowym  o b s k u r a n t y z m i e  społeczeństwa spektakularności wpierw rozproszonej, a następ­nie zintegrowanej: w całkowitym zwycięstwie tajności, w skraj­nej bierności obywateli, w totalnym zaniku logiki i w powszech­nym panowaniu sprzedajności oraz tchórzostwa. Tak oto połą­czyły się wszystkie niezbędne warunki, aby mafia mogła się przerodzić w nowoczesną potęgę i przejść do ofensywy.

Amerykańska prohibicja - wspaniały przykład roszczeń współczesnych państw do autorytarnego nadzorowania cało­kształtu życia, a także skutków tych roszczeń - przez ponad dekadę pozostawiała handel alkoholem w gestii zorganizowanej przestępczości. Mafia wzbogaciła się dzięki temu i nabyła cen­nych doświadczeń. Pozwoliło jej to rozszerzyć zasięg działań na takie sfery jak polityka wyborcza, biznes, usługi płatnych mor­derców, a nawet niektóre obszary polityki międzynarodowej (mafia współpracowała na przykład z Waszyngtonem przy inwa­zji na Sycylię w czasie II wojny światowej). Gdy alkohol wrócił do łask, zastąpiły go narkotyki, kolejny flagowy towar wśród nielegalnych produktów. Mafia zdobyła silną pozycję na rynku nieruchomości oraz na rynku bankowym, w wielkiej polityce i w potężnym sektorze publicznym, a wreszcie w branży rozryw­kowej: telewizji, kinematografii, wydawnictwach. Doskonale ra­dzi sobie też w branży muzycznej, przynajmniej w Stanach Zjed­noczonych, jak zresztą we wszystkich tych dziedzinach, w któ­rych reklama produktu zależy od stosunkowo wąskiego grona osób. W takich warunkach łatwo bowiem wywierać presję, prze­kupstwem lub szantażem; wystarczy dysponować odpowiednim kapitałem albo bandą chłopaków od mokrej roboty, którzy nie muszą się obawiać policji ani sądów. Przekupując prezenterów muzycznych można więc decydować o tym, co, spośród towarów w równym stopniu bezwartościowych, odniesie sukces. 

Największą potęgę mafia zdobyła zapewne we Włoszech, do­kąd powróciła ze swoich amerykańskich podbojów: zawarłszy historyczny kompromis z rządem równoległym, może już sobie nawet pozwolić na zabijanie sędziów śledczych lub komendan­tów policji - wyćwiczyła się w tym wówczas, gdy uczestniczyła w organizowaniu „terroryzmu" politycznego. Podobna ewolu­cja jej japońskiego odpowiednika, w warunkach względnie nie­zależnych, doskonale obrazuje jednorodność epoki. 

Niczego nie można zrozumieć, jeśli przeciwstawia się mafię i państwo. Te dwie potęgi nigdy nie występują przeciw sobie. Teoria potwierdza bez trudu to, co niezliczone doniesienia ży­cia praktycznego zbyt łatwo sugerowały. Mafia nie jest obca w tym świecie, przeciwnie, czuje się w nim u siebie. Pod rząda­mi spektakularności zintegrowanej stała się wzorcem wszel­kich nowoczesnych przedsięwzięć handlowych. 

XXV 

W nowych warunkach, panujących obecnie w społeczeństwie miażdżonym żelazną stopą spektaklu, morderstwa poli­tyczne przedstawia się w innym niż dawniej świetle, bardziej, je­śli można tak powiedzieć, przyćmionym. Nie ulega wątpliwości, że szaleńców jest dziś więcej niż niegdyś, ale nieporównanie przydatniejsza okazuje się możliwość wypowiadania się o takich sprawach w sposób szalony. Nie chodzi o to, że władza za­strasza media, aby zmusić je do wyjaśniania owych morderstw w taki, a nie inny sposób; przeciwnie, to właśnie spokojny żywot tego rodzaju wyjaśnień winien budzić strach. 

W 1914 roku, gdy wojna wydawała się już nieuchronna, Vil­lain zamordował Jaurèsa; nikt nie wątpił, że zabójca był wpraw­dzie człowiekiem niezrównoważonym, ale zdecydował się na ów czyn, ponieważ utożsamiał się ze skrajną, nacjonalistyczną pra­wicą, która widziała w Jaurèsie zagrożenie dla bezpieczeństwa Francji. Prawicowi ekstremiści nie doceniali siły patriotycznego konsensusu w łonie partii socjalistycznej, nie rozumieli, że przy­łączyłaby się ona natychmiast do „świętego przymierza" nawet wówczas, gdyby Jaurès nie zginął i uparcie obstawał przy internacjonalistycznym potępianiu wojny. Dziś, w obliczu takiego wydarzenia, dziennikarze-policjanci, znani eksperci od „no­wych zjawisk społecznych" i „terroryzmu", oznajmiliby natych­miast, że Villain próbował już kilkakrotnie dać upust swym morderczym skłonnościom, wprawdzie wybierając na ofiary osoby o najprzeróżniejszych poglądach politycznych, ale dziw­nym trafem zawsze przypominające Jaurèsa wyglądem lub ubiorem. Psychiatrzy natychmiast by temu przytaknęli, a dzien­nikarze, przywołując ich wypowiedzi, potwierdziliby tym samym własną bezstronność i kompetencję jako autoryzowanych, nie­zrównanie wiarygodnych ekspertów. Nazajutrz oficjalne śledztwo policyjne ustaliłoby, że kilku szacownych obywateli jest gotowych zaświadczyć, iż rzeczony Villain, uznawszy pew­nego dnia, że obsługa w La chope du croissant* pozostawia wie­le do życzenia, poprzysiągł zemstę właścicielowi lokalu, grożąc, że zastrzeli w tym miejscu jednego ze stałych bywalców. 

Nie znaczy to, że niegdyś prawda natychmiast wychodziła na jaw. Jak wiadomo, francuski sąd uniewinnił Villaina; zabójcę Jaurèsa rozstrzelano dopiero w 1936 roku, w pierwszych dniach hiszpańskiej rewolucji, postąpił bowiem szalenie nieroztropnie, osiedlając się na Balearach. 

XXVI

Odkąd państwo odgrywa kluczową rolę w wyznaczaniu kierun­ków rozwoju produkcji, a popyt na wszelkiego rodzaju towary zależy od scentralizowanej, spektakularnej informacji-reklamy, do której dostosowuje się sektor dystrybucji, wszędzie konstytu­ują się sieci wpływu lub tajne organizacje, tego bowiem wyma­gają nowe warunki prowadzenia zyskownych przedsięwzięć go­spodarczych. Owe sieci i organizacje są więc naturalnym rezul­tatem ruchu koncentracji kapitałów, produkcji i dystrybucji. Brak ekspansji oznacza w tej dziedzinie klęskę, żadne przedsię­biorstwo nie może zaś się powiększyć za pomocą wartości, tech­nik czy środków innych niż te, które charakteryzują współcze­sny przemysł, spektakl i państwo. W ostatecznej analizie można stwierdzić, że ekonomia naszej epoki obrała formę rozwoju po­ciągającą za sobą powszechny rozkwit nowych więzi opar­tych na osobistej zależności i protekcji. 

Na tym właśnie polega głęboki sens doskonale rozumianej w całych Włoszech maksymy sycylijskiej mafii: „kto ma pieniądze i przyjaciół, może drwić z prawa". W spektakularności zin­tegrowanej prawa są uśpione; nie ustanowiono ich bo­wiem z myślą o nowych technikach produkcji, a w sferze dystry­bucji łatwo je omijać dzięki układom nowego typu. Spektakl rozlicznych sondaży opinii, demokratycznych wyborów i uno­wocześniających restrukturyzacji skrywa po prostu fakt, że po­glądy i preferencje widzów nie mają już żadnego znaczenia. 

Niezależnie od tego, kto okaże się zwycięzcą, usłużna klientela zadowoli się tym, co najlichsze, gdyż to właśnie wypro­dukowano z myślą o niej. 

Pojęcie „państwo prawa" weszło do powszechnego użytku dopiero wtedy, gdy nowoczesne państwo, zwane demokratycz­nym, w ogólnych zarysach przestało odpowiadać temu pojęciu. 

Nieprzypadkowo rozpropagowano je na początku lat siedem­dziesiątych, nikogo też nie powinno dziwić, że stało się to naj­pierw we Włoszech. W niektórych dziedzinach prawa są wręcz stanowione po to, aby mogli je obejść ci, którzy mają ku temu odpowiednie środki. W pewnych okolicznościach - zwią­zanych na przykład z międzynarodowym handlem bronią, a zwłaszcza ze sprzedażą najnowocześniejszych technologii woj­skowych - nielegalność to tylko czynnik zwiększający rentow­ność operacji gospodarczej. Obecnie wiele interesów jest, z ko­nieczności, nieuczciwych jak epoka; czym różnią się właśnie od interesów prowadzonych niegdyś, w ściśle określo­nych ramach, przez osoby, które postanowiły kroczyć drogą wy­stępku. 

Wraz z rozrastaniem się sieci promocji i kontroli, służących wyznaczaniu i ochronie zyskownych sektorów gospodarczych, zwiększa się także liczba osobistych przysług, które trzeba wy­świadczać osobom „wtajemniczonym" i nie mniej usłużnym, (nie zawsze są to zresztą policjanci, strażnicy państwowych inte­resów lub bezpieczeństwa publicznego). Czas i odległość nie stanowią przeszkody dla tej funkcjonalnej współpracy, jej siatki dysponują bowiem wszelkimi środkami narzucania wdzięczno­ści lub wierności, które w wolnej działalności gospodarczej epo­ki mieszczańskiej występowały, niestety, nader rzadko. 

Od nieprzyjaciół można się wiele nauczyć. Nie ulega wątpli­ wości, że z uwagami młodego Lukacsa o legalności i nielegalno­ści zapoznali się nie tylko rewolucjoniści, ale również funkcjo­nariusze państwa, kiedy przyszło im stawić czoło nowemu i efe­merycznemu pokoleniu negacji - Homer powiada: „Taki już los ludzkich rodów, jak losy nietrwałych liści"*. Panujący, podob­nie jak my, mogli więc oswobodzić się w tej materii ze wszelkich ideologicznych pęt; zresztą sama praktyka społeczeństwa spek­taklu nie sprzyjała już krzewieniu ideologicznych złudzeń. O nas wszystkich, w gruncie rzeczy, można by rzec, że jeśli nie zagarnęła nas bez reszty jedna nielegalna działalność, to dlate­go, że podjęliśmy się kilku. 

XXVII

Tukidydes w sześćdziesiątym szóstym rozdziale ósmej księgi Wojny peloponeskiej opisuje inny oligarchiczny spisek, pod wie­loma względami przypominający obecną sytuację: 

„Z ich grona [to znaczy z grona spiskowców - M I . ] pocho­dzili mówcy, a tekst przemówień był z góry uzgodniony. Pozo­stali obywatele nie przemawiali, zastraszeni wielką liczbą spi­skowców. Jeśli się ktoś nawet ośmielił sprzeciwić, to ginął przy pierwszej nadarzającej się sposobności; sprawców nie poszuki­wano, a w razie podejrzenia sprawy nie dochodzono. Lud mil­czał, a był tak przerażony, że nawet milcząc, za zysk to sobie po­czytywał, jeśli uniknął gwałtu. Odwagę odbierało przekonanie, że spiskowców jest więcej, niż ich było w rzeczywistości. Ustalić ich liczbę było rzeczą niemożliwą zarówno z powodu wielkości miasta, jak i dlatego, że poszczególni obywatele nie znali się dostatecznie. 

Z tego samego powodu nikt, mimo oburzenia, nie mógł przed drugim żalić się na swój los ani snuć planów zemsty; łatwo bowiem mógł trafić na nieznajomego, albo na znajome­go, ale niepewnego. Wszyscy demokraci odnosili się do siebie nieufnie i jeden podejrzewał drugiego o współudział w spisku. Istotnie bowiem brali w nim udział nawet tacy, co do których nikt by nie przypuścił, że staną po stronie oligarchów"*.

Jeżeli po takim zaćmieniu historia miałaby znów ukazać swo­je oblicze, co zależy od rezultatu wciąż toczącej się walki, rezul­tatu, którego nie można wykluczyć z niezbitą pewnością, niniej­sze Rozważania okażą się przydatne historykom spektaklu - bez wątpienia najważniejszego wydarzenia w tym stuleciu; wydarze­nia, które najrzadziej ośmielano się objaśniać. Sądzę, że w od­miennych warunkach mógłbym się czuć w pełni usatysfakcjono­wany swoją pierwszą rozprawą poświęconą temu zagadnieniu i troskę o kontynuowanie tych dociekań zostawiłbym komu in­nemu. Uznałem jednak, że w obecnych warunkach nikt inny nie podejmie się tego trudu.

XXVIII

Sieci promocji i kontroli przechodzą niepostrzeżenie w sieci nadzoru i dezinformacji. Niegdyś wszystkie bez wyjątku spiski były wymierzone w panujący porządek. Obecnie spiskowa­nie w jego i n t e r e s i e  to prężnie rozwijająca się branża. Spiskuje się dziś po to, aby utrzymać spektakularną władzę i za­pewnić jej - jak to tylko ona nazywa - prawidłowe działanie. Spisek ten jest jej organiczną częścią.

Wdraża się już, uwzględniając rozmaite warianty rozwoju wypadków, narzędzia czegoś na kształt prewencyjnej wojny do­mowej. Są to „szczególne organizacje", mające działać na kilku obszarach zgodnie z potrzebami spektakularności zintegrowanej. Odpowiedzią na najgorszą z ewentualności byłaby tak zwa­na taktyka Trzech Kultur - krotochwilnie nawiązująca do pew­nego meksykańskiego placu*, rozsławionego w 1968 roku; tym razem jednak zastosowana bez białych rękawiczek i przed wy­buchem rewolty. Poza takimi skrajnymi przypadkami skuteczna władza nie musi wcale sięgać po środki tak drastyczne, jak nie­wyjaśnione morderstwa popełniane na masową skalę lub syste­matycznie: sama świadomość, że istnieje taka możliwość, gma­twa obliczenia w wielu dziedzinach. Nie zachodzi już nawet po­trzeba przeprowadzania inteligentnej selekcji ad hominem. Sto­sowanie tej metody w sposób czysto losowy może się wręcz oka­zać wydajniejsze.

Wdrożono także mechanizmy pozwalające preparować frag­menty hodowlanej krytyki społecznej, czego jednak nie powie­rza się już ekspertom uniwersyteckim lub medialnym - obecnie lepiej ich bowiem trzymać z dala od kłamstw nazbyt tradycyj­nych w takiej debacie. Krytyka ta jest doskonalsza, lansowana i wykorzystywana w sposób nowatorski, obsługiwana przez inny, staranniej wyszkolony gatunek zawodowców. Pojawiają się już teksty przenikliwe, przeznaczone dla stosunkowo wąskiego gro­na odbiorców, anonimowe lub sygnowane przez osoby niezna­ne - skupienie powszechnej uwagi na błaznach spektaklu powo­duje, że osoby nieznane cieszą się właśnie największym zaufa­niem. Teksty te poruszają tematy nigdy nie omawiane w spekta­klu i zawierają argumenty, których celność jest niejako uwypu­klona ich osobliwie przewidywalną oryginalnością - są to bo­wiem argumenty  s t o s u n k o w o  oczywiste, aczkolwiek nigdy nie wysuwane. Praktyka ta może być wykorzystywa­ na chociażby jako pierwszy stopień wtajemniczenia, służyć wer­bowaniu jednostek o wystarczająco żywych umysłach, którym zdradzi się następnie, jeśli zostaną uznane za przydatne, nieco więcej informacji. To, co dla niektórych będzie pierwszym kro­kiem w karierze, dla innych - zaklasyfikowanych mniej fortun­nie - będzie wejściem w pułapkę.

W kwestiach, które mogłyby się okazać zapalne, niekiedy tworzy się alternatywną krytyczną pseudoopinię, tak aby pro­stoduszny sąd wahał się bez końca między dwiema opiniami, w równym stopniu wymykającymi się lichym konwencjom spek­takularnym. Gdy zajdzie taka potrzeba, zawsze będzie można ożywić spór na temat wyższości którejś z nich. Częstsze są jed­nak ogólne rozważania o sprawach, które media przemilczają.

Rozważania nierzadko krytyczne, w kilku punktach niewątpli­wie przenikliwe, a mimo to osobliwie rozproszone. Tematy i słownictwo dobrano w nich sztucznie, za pomocą kompute­rów, do których wprowadzono bazy danych na temat myśli kry­tycznej. W takich tekstach jest kilka luk, ledwie widocznych, a mimo to znaczących, jak choćby kuriozalna nieobecność punktu zbiegu perspektywy. Przypominają replikę słynnej bro­ni, której brakowałoby tylko iglicy. Jest to siłą rzeczy krytyka  l a t e r a l n a, ujmująca wiele spraw celnie i bez ogródek, sytu­ując się jednak z boku. Nie dlatego, iżby chciała udawać bez­stronność - musi bowiem wywołać wrażenie, iż wiele rzeczy gani - ale dlatego, że nie odczuwa potrzeby wyjaśnienia, jakiej sprawy broni, to znaczy wyznania, choćby implicite, skąd po­chodzi i dokąd zmierza.

Opisanej powyżej fałszywej krytyce kontrdziennikarskiej to­warzyszy niekiedy zorganizowana plotka, która, jak wiadomo, stanowi pierwotnie coś w rodzaju dzikiego okupu spektakular­nej informacji, wszyscy wyczuwają bowiem, choćby mgliście, jej zwodniczy charakter i traktują ją z daleko posuniętą nieufno­ścią. Plotka była początkowo naiwna, przesądna, a jej toksycz­ność spontaniczna. Od pewnego czasu nadzorująca władza jęła rozmieszczać wśród ludności osoby zdolne na dany sygnał roz­puścić odpowiednio dobrane plotki. Zastosowano w praktyce wcześniejsze o trzydzieści lat teoretyczne ustalenia amerykań­skiej socjologii reklamy, a przede wszystkim koncepcję „trend-setterów" - jednostek, które wywierają wpływ na swoje otocze­nie, stają się wzorami do naśladowania. Tym razem jednak nie ma mowy o jakiejkolwiek spontaniczności czy przypadku. Co więcej, uruchomiono fundusze - pochodzące ze środków bu­dżetowych lub pozabudżetowych - pozwalające utrzymać zastę­py agentów wpływu obok tradycyjnych specjalistów akademic­kich, medialnych lub policyjnych z niedawnej przeszłości. Wia­ra w to, że niektóre z dawnych modeli zachowują wciąż, niby mechanicznie, niegdysiejszą żywotność, wprowadza w błąd w równym stopniu, co powszechna nieznajomość przeszłości. 

„Rzymu nie ma już w Rzymie"*, a mafia nie jest już półświat­kiem. Działania służb nadzoru i dezinformacji w nikłym stopniu przypominają pracę dawnych policjantów oraz informatorów -na przykład roussins i mouchards z okresu II Cesarstwa - po­dobnie jak obecne służby specjalne nie mają wiele wspólnego z działalnością oficerów Deuxième Bureau z 1914 roku.

Wiadomo, że odkąd sztuka umarła, łatwo jest przebrać poli­cjantów za artystów. Najświeższym imitacjom bezzębnego neo-dadaizmu zezwolono na pysznienie się w mediach, a więc także na przeobrażanie w pewnym stopniu wystroju oficjalnych rezy­dencji, w czym przypominają błaznów operetkowych monar­chów; za jednym zamachem zapewniono też kulturową przy­krywkę wszystkim czynnym lub uśpionym agentom wpływu.

Otwiera się puste pseudomuzea albo pseudoośrodki badań nad twórczością jakiejś nie istniejącej postaci równie łatwo, jak za­pewnia się uznanie dziennikarzom-policjantom, historykom-policjantom lub powieściopisarzom-policjantom. Arthur Cravan przewidział zapewne nastanie takich czasów, pisał bowiem w „Maintenant": „Niebawem na ulicy będzie można spotkać je­dynie artystów, mimo najusilniejszych starań nie znajdzie się już człowieka". Oto sens odwiecznej odzywki dawnych paryskich apaszów: „Czołem, panowie artyści! Wybaczcie, jeśli się mylę"*.

Jako że sprawy zaszły tak daleko, nikogo nie powinien już dziwić widok zbiorowych autorów zatrudnianych przez najno­wocześniejsze wydawnictwa, to znaczy te, które dysponują naj­potężniejszymi sieciami komercyjnej dystrybucji. Ponieważ jedynie gazety gwarantują autentyczność ich pseudonimów, mogą się nimi wymieniać, współpracować ze sobą, zastępować się, za­trudniać kolejne sztuczne inteligencje. 

Ich zadanie polega na wyrażaniu myśli oraz stylu życia epoki, czynią to jednak nie ze względu na swoją osobowość, lecz na rozkaz. Ci, którzy wierzą, iż są indywidualnymi i niezależnymi pracownikami literatury, mogą już uczenie dowodzić, że obecnie Ducasse pokłócił się z hrabią Lautreamontem; Dumas nie jest Maąuetem; Erckmanna nie wolno pod żadnym pozorem mylić z Chatrianem; że Censier i Daubenton* boczą się na siebie. Ci autorzy nowego typu wyraźnie naśladują Rimbauda, w tym przynajmniej wzglę­dzie, że „Ja to ktoś inny".

Od początku swej historii społeczeństwo spektakularne zmierzało ku temu, by przyznać główną rolę tajnym służbom, skupiają się w nich bowiem, w najwyższym stopniu, charaktery­styczne cechy oraz sposoby działania tego społeczeństwa. Owe służby, mimo rzekomo „służebnej" roli, coraz częściej podej­mują się kierowania kluczowymi sektorami życia społecznego. Nie chodzi tu o żadne wypaczenia czy sytuacje wyjątkowe, ale o wierny portret najpowszedniejszych obyczajów tej spektaku­larnej epoki. Tak oto kontrolujący i kontrolowani suną po bez­brzeżnym oceanie. Spektakl doprowadził do zwycięstwa sekre­tu, jest więc coraz ściślej podporządkowany władzy specjali­stów od sekretów, z których nie wszyscy są funkcjonariu­szami wymykającymi się, w mniejszym lub większym zakresie, kontroli państwa; niektórzy nie są w ogóle funkcjonariuszami.

XXIX

Ogólne prawo spektakularności zintegrowanej, ściśle przestrze­gane przez tych, którzy nią zarządzają, głosi że, w tej dziedzinie wszystko, co można uczynić, trzeba uczynić. Ozna­cza to, że każde nowo wyprodukowane narzędzie należy zasto­sować bez względu na koszty. Nowe środki stają się głównym celem i silą napędową systemu, a także jedynym czynnikiem mogącym wpłynąć w zasadniczy sposób na rozwój tego systemu, za każdym razem, gdy decyzję o ich zastosowaniu podejmuje się bez głębszego namysłu. Wprawdzie obecni właściciele społe­czeństwa chcą przede wszystkim zachować określony „stosunek społeczny między osobami"*, muszą w nim jednak dokonywać bezustannych innowacji technologicznych, jest to bowiem jedno z tych poleceń, które, przyjmując spadek, zgodzili się wykonać.

Wspomniane prawo dotyczy również służb zajmujących się ochroną dominacji. Gotowe do użytku narzędzie musi znaleźć zastosowanie, które - z kolei - wzmocni warunki sprzyjające te­mu zastosowaniu. W ten oto sposób procedury wyjątkowe stają się procedurami permanentnymi. 

Można powiedzieć, że spójność społeczeństwa spektaklu przyznaje rację rewolucjonistom, stało się bowiem jasne, że nie można w nim zreformować najdrobniejszego szczegółu, nie uni­cestwiając zarazem całości. Spójność ta doprowadziła jednak również do zaniku wszelkich zorganizowanych nurtów rewolu­cyjnych, likwidując obszary społeczne, na których radykalne dą­żenia manifestowały się niegdyś z mniejszym lub większym na­tężeniem: od związków zawodowych po gazety, od książek po miasta. Za jednym zamachem zdołano też ukazać w pełnym świetle nieudolność i bezrefleksyjność rzeczywiście cechujące owe tendencje. W skali jednostkowej zaś panująca spójność do­skonale potrafi eliminować lub przekupywać ewentualne wyjąt­ki od tej reguły.

XXX

Nadzór byłby zapewne o wiele bardziej ścisły i niebezpieczny, gdyby w toku swojej ewolucji ku totalnej kontroli nie napotkał trudności wynikających z jego własnego postępu. Istnieje wyraź­na sprzeczność między natłokiem gromadzonych informacji o coraz większej liczbie osób a czasem oraz personelem niezbędnymi dla ich przeanalizowania albo choćby potencjalną wartością tych informacji. Tę aż nadto obfitą materię trzeba przesiewać na każdym szczeblu: spora jej część ginie, a reszta jest i tak zbyt obszerna, aby się z nią zapoznać. 

Wszędzie bo­wiem walczy się o podział zysków, a więc również o prioryteto­wy rozwój tej lub innej potencjalności istniejącego społeczeń­stwa, ze szkodą dla wszystkich innych potencjalności, które wszak, jeśli tylko są ulepione z tej samej gliny, uchodzą za nie mniej szacowne.

Walczy się również dla samej gry. Każdy oficer prowadzący jest skłonny przeceniać swoich agentów oraz roz­pracowywanych przeciwników. Wszystkie kraje, nie mówiąc już o licznych sojuszach ponadnarodowych, dysponują obecnie trudną do oszacowania liczbą służb policyjnych lub kontrwywiadowczych, a także służb tajnych, państwowych i parapaństwowych. Istnieje także wiele prywatnych przedsiębiorstw zajmują­cych się kontrolą, ochroną, wywiadem. Potężne firmy między­narodowe dysponują, rzecz jasna, własnymi służbami, ale doty­czy to również przedsiębiorstw państwowych, nawet stosunko­wo niewielkich, które prowadzą jednak niezależną politykę w skali krajowej, a niekiedy także międzynarodowej. Zdarza się, że holding przemysłowo-nuklearny zwalcza holding nafto­wy, chociaż oba należą do tego samego państwa, a ponadto są ze sobą dialektycznie związane wolą utrzymania wysokiej ceny ropy na rynku światowym. Każda służba ochrony określonego przemysłu zwalcza sabotaż u siebie, a jeśli zachodzi taka potrze­ba, sabotuje działania konkurencji: kto inwestuje pokaźne kwo­ty w budowę tunelu podmorskiego, ten nie będzie ronił łez, gdy przeprawy promowe zostaną uznane za niebezpieczne, może zresztą nająć gazety borykające się z kłopotami finansowymi, aby bez głębszego namysłu i przy pierwszej okazji przestrzegły przed owym niebezpieczeństwem swoich czytelników; tego zaś, kto rywalizuje z Sandozem*, warstwy wodonośne doliny Renu obchodzą tyle, co zeszłoroczny śnieg. To, co tajne, podlega taj­nej kontroli. Każda z tych służb, związanych stosunkowo luźno z kołami, które sprawują pieczę nad racją stanu, chciałaby więc sobie zapewnić coś w rodzaju hegemonii pozbawionej sen­su. Albowiem sens zatarł się wraz z rozpoznawalnym centrum.

Nowoczesne społeczeństwo, które aż do 1968 roku nieprzer­wanie święciło tryumfy i uroiło sobie, że jest powszechnie mi­łowane, zdążyło od tego czasu wyzbyć się złudzeń; obecnie wo­li budzić strach. Doskonale wie, że „bezpowrotnie utraciło swój pozór niewinności"*.

Tak więc tysiące spisków na rzecz panującego porządku zazę­biają się i zwalczają na całym świecie, coraz ściślej splatają się z tajnymi sieciami lub operacjami i coraz szybciej przenikają do wszystkich dziedzin gospodarki, polityki, kultury. Zawartość w tej mieszance obserwatorów, dezinformatorów i zadań spe­cjalnych stale wzrasta we wszystkich dziedzinach życia społecz­nego. Powszechny spisek nabrał takiej gęstości, że ukazuje się niemal w świetle dziennym, jedno z jego ogniw może zacząć krępować lub niepokoić inne, wszyscy ci zawodowi spiskowcy wzajemnie się bowiem śledzą, niewiedząc właściwie czemu; al­bo też spotykają się przypadkowo, nie potrafiąc się rozpoznać z niezbitą pewnością. Kto kogo śledzi? Z czyjego polecenia? Na pozór, tak... Ale w rzeczywistości? Prawdziwe wpływy pozosta­ją ukryte, ostatecznych intencji zaś można się jedynie domyślać z największym trudem, a zrozumienie ich graniczy z niepodo­bieństwem. Nikt nie może zatem twierdzić, że nie jest wprowa­dzany w błąd czy poddawany manipulacji, a sam manipulant tyl­ko w wyjątkowych okolicznościach zakosztuje smaku zwycię­stwa. Zresztą takie zwycięstwo nie oznacza jeszcze, że obrało się właściwą strategię. Taktyczne sukcesy wiodą niekiedy potęż­ne siły na manowce.

Wewnątrz siatki wywiadowczej, dążącej, jak mogłoby się wy­ dawać, do określonego celu, członkowie jednej komórki nie mogą korzystać z hipotez i wniosków innych komórek tej samej siatki, a zwłaszcza z tych, które formułuje centrala. Fakt, dość powszechnie znany, że informacje zgromadzone na jakikolwiek temat mogą być całkowicie fantazyjne, dalece fałszywe lub nie­właściwie interpretowane w znacznej mierze gmatwa kalkulacje inkwizytorów, tak iż stają się one niepewne; to, co w pełni zado­walające, gdy chodzi o skazanie jakiejś osoby, nie jest już takie użyteczne, gdy trzejba ją poznać lub wykorzystać. Rywalizują ze sobą nie tylko źródła informacji, ale również falsyfikacje.

Dlatego też, chociaż nadzór stale powiększa swój zasięg - usi­łując pokryć całą przestrzeń społeczną - jak również dysponuje coraz liczniejszym personelem i potężniejszymi środkami, jego skuteczność ciągle maleje. W tej dziedzinie każdy środek aspiruje do tego, aby stać się celem i zgodnie z tą aspiracją postępuje. Nadzór nadzoruje sam siebie i przeciwko sobie spiskuje. 

Zasadnicza sprzeczność nadzoru polega wreszcie na tym, że kontroluje, infiltruje i usiłuje „prowadzić" partię nieobecną, która miałaby rzekomo dążyć do zniszczenia ładu społecz­nego. Gdzież jednak można by podziwiać jej poczynania? Ow­szem, nigdy jeszcze warunki nie były tak dramatycznie rewolu­cyjne, ale dostrzegają to jedynie rządzący. Negatywność tak ab­solutnie odarto z jej myśli, że już dawno uległa rozproszeniu. Tym samym stanowi jedynie mgliste zagrożenie, aczkolwiek bardzo niepokojące, a nadzór z kolei utracił swoje uprzywilejo­wane pole działań. To właśnie obecne wymogi, decydujące o warunkach jej zaangażowania, wiodą tę siłę kontrolną i inter­wencyjną na teren zagrożenia, aby zwalczała je z wyprze­dzeniem. Dlatego też nadzór ma wszelki interes w tym, żeby samemu organizować ogniska sprzeciwu, którym udzieli infor­macji poza zdyskredytowanym obiegiem spektaklu, chce bo­ wiem wywierać wpływ tym razem już nie na terrorystów, lecz na teorie. 

XXXI 

Baltasar Gracian, wytrawny znawca czasu historycznego, for­mułuje w Wyroczni podręcznej niezwykle przenikliwą uwagę: 

„Nasze czyny, myśl nasza - wszystko zawisło od okoliczności. Należy chcieć... jeżeli się może chcieć. Czas i sposobność na ni­kogo czekać nie będą"*. 

Omar Chajjam nie jest jednak takim optymistą: „Mówiąc ja­sno i bez ogródek, jesteśmy figurkami gry, którą toczą niebiosa; bawią się nami na szachownicy bytu, a później odkładają do pu­dełka nicości". 

XXXII 

Rewolucja francuska pociągnęła za sobą olbrzymie zmiany w sztuce wojennej. To właśnie na tej podstawie Clausewitz mógł wprowadzić rozróżnienie, zgodnie z którym taktyka polega na takim użyciu sił zbrojnych w bitwie, aby zapewnić zwycięstwo, strategia zaś na wykorzystywaniu zwycięstw, aby osiągnąć cele wojny. Rezultaty tej zmiany podbiły całą Europę natychmiast i władały nią przez dłuższy czas, ale jej teoria została sformuło­wana dopiero później i rozwijała się nierównomiernie. Począt­kowo dostrzeżono bezpośrednie i pozytywne następstwa głębo­kiej transformacji społecznej: entuzjazm, zwiększona liczeb­ność oraz mobilność armii, zdobywającej zaopatrzenie z oko­licznych terenów w drodze rekwizycji, a tym samym w znacznym stopniu uniezależnionej od magazynów i dowozów. Te czynniki szybko jednak przestały zapewniać przewagę. W Hiszpanii woj­ska francuskie starły się z przeciwstawnym ludowym entuzja­zmem, w Rosji borykały się z trudnościami w zaopatrzeniu, po wybuchu powstania w Niemczech musiały zaś stawić czoło prze­ważającym siłom. Można jednak powiedzieć, że przełomowy charakter nowej francuskiej taktyki, na której Bonaparte oparł całą swoją strategię (polegała ona na wykorzystywaniu zwycięstw przed czasem, niejako na kredyt: należało już na wstępie opracować manewr i jego rozmaite warianty jako na­stępstwo zwycięstwa, wprawdzie jeszcze nie osiągniętego, ale które niewątpliwie nastąpi już przy pierwszym starciu), wiązał się również z przymusem porzucenia fałszywych idei. Owa tak­tyka stanęła nagle przed koniecznością oswobodzenia się z błędnych koncepcji, a równocześnie, we wspomnianych inno­wacjach, znalazła środki tego oswobodzenia. Francuscy żołnie­rze pochodzący ze świeżego zaciągu nie potrafili walczyć w linii, to znaczy zachowywać zwartego szyku bojowego i strzelać na komendę. Dlatego też rozwijali się w tyralierę i prowadzili ogień dowolny, atakując nieprzyjaciela. 

Otóż ogień dowolny okazał się właśnie najbardziej skuteczny, jako że pozwalał naj­pełniej wykorzystać destrukcyjną siłę karabinów, odgrywającą w bitwach ówczesnej epoki rolę zasadniczą. Myśl wojskowa po­wszechnie wzdragała się jednak przed wyciągnięciem takiego wniosku w stuleciu, które dobiegało właśnie kresu, a dyskusje nad tą kwestią toczyły się jeszcze niemal przez cały XIX wiek, mimo niezliczonych przykładów płynących z rzeczywistych walk i nieustannych udoskonaleń karabinów pod względem zasię­gu i szybkostrzelności. 

Narodziny spektakularnej dominacji oznaczały nie mniej głęboką transformację społeczną, nic więc dziwnego, że dopro­wadziły do radykalnego przeobrażenia sztuki rządzenia. Cho­ciaż owo uproszczenie szybko wydało owoce, nie doczekało się jeszcze gruntownego ujęcia teoretycznego. Dawne, powszech­nie ośmieszane przesądy, środki ostrożności, dziś już całkowicie zbędne, a nawet pozostałości niegdysiejszych skrupułów krępu­ją nadal wielu rządzących, utrudniając im zrozumienie tego, co całokształt praktyki ustanawia i potwierdza dzień po dniu. Pod­danym wmawia się, że żyją jeszcze, w znacznej mierze, w świe­cie, który w istocie został już unicestwiony, ale również sami rządzący wykazują się niekiedy dotkliwym brakiem konsekwen­cji i wierzą, że pod pewnymi względami mają wciąż do czynie­nia z tym zamierzchłym światem. Zdarza im się myśleć o niektórych aspektach tego, co zlikwidowali, jak gdyby pozostały one czymś realnym i zasługiwały na to, aby znaleźć odbicie w ich kalkulacjach. To zacofanie już długo nie potrwa. Kto bez trudu zdołał zrobić tak wiele, siłą rzeczy posunie się jeszcze dalej. Nie należy się łudzić, iż w kręgu rzeczywistej władzy mogliby się trwale utrzymać jak w swoistym skansenie ci, którzy nie przy­swoją sobie wystarczająco szybko całej elastyczności nowych re­guł gry, i nie zrozumieją jej swoistego, barbarzyńskiego maje­statu. Społeczeństwa spektaklu z pewnością nie uwieńczy de­spotyzm oświecony. 

Trzeba zatem przyjąć, że zbliża się nieuchronna zmiana war­ty w pochodzącej z kooptacji kaście zawiadującej dominacją, a zwłaszcza ochroną owej dominacji. W tej materii nowość, rzecz jasna, nigdy nie ukaże się na scenie spektaklu. Spada jak grom z jasnego nieba, rozpoznawalny jedynie po uderzeniach. Ta zmiana warty, która uwieńczy dzieło czasów spektakular­nych, następuje niepostrzeżenie i potajemnie, choć dotyczy osób już teraz, bez wyjątku, należących do sfery władzy. Będą w niej uczestniczyć jednostki, które przejdą pomyślnie selekcję wedle zasadniczego kryterium: muszą jasno wiedzieć, jakie przeszkody przestały im zawadzać, i na co obecnie mogą się już odważyć. 

XXXIII

Cytowany już Sardou pisze także: "Vainement (daremnie) od­nosi się do podmiotu, en vain (bezowocnie) do przedmiotu; inu­ tilement (bezużytecznie) znaczy bez pożytku dla kogokolwiek. 

Pracowaliśmy  d a r e m n i e,  jeśli ponieśliśmy porażkę, stracili­śmy tylko czas, a nasz trud poszedł na marne. Pracowaliśmy bezowocnie, jeśli ułomność naszego dzieła nie pozwoliła nam osiągnąć wyznaczonego celu. Jeśli nie potrafię dokończyć swojej roboty, pracuję  d a r e m n i e, marnując czas i wysilając się na próżno. Jeśli po skończeniu roboty, okazuje się, że jej rezultat nie odpowiada moim oczekiwaniom, jeślim nie osiągnął celu, pracowałem bezowocnie, a więc zrobiłem coś zbędnego [...] Można również powiedzieć, że ktoś pracował d a r e m n i e, gdy nie otrzymał wynagrodzenia za swoją pracę lub też, gdy pra­cę tę odrzucono; w takim wypadku bowiem stracił czas, a jego wysiłki okazały się próżne, co jednak w żadnym razie nie prze­sądza o wartości jego pracy, która, skądinąd, mogła być znako­mita". 


Paryż, luty-kwiecień 1988 roku

tłumaczenie: Mateusz Kwaterko



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.