Gerd-Klaus Kaltenbrunner


Dawno temu w krakowskiej „Arce” (1987, nr 19,) ukazał się, opatrzony krótkim biogramem autora, artykuł austriackiego filozofa i publicysty Gerda-Klausa Kaltenbrunnera „Późny komunizm jako neofaszyzm”. W 10 lat później kilka szpalt poświęciło mu „Nowe Państwo”, i to chyba wszystko, czego mogliśmy się dowiedzieć o człowieku, uważanym niegdyś za jednego najważniejszych przedstawicieli intelektualnego konserwatyzmu niemieckiego. A warto wiedzieć o nim trochę więcej.

Urodził się w 1939 roku w Wiedniu; pytany po latach, co otrzymał w darze od rodziców, odpowiedział: austriackość, zamiłowanie do porządku i chrześcijańską wiarę w katolickiej odmianie. Studiował filozofię, prawo i socjologię na uniwersytecie wiedeńskim. W 1962 roku zamieszkał w Niemczech, gdzie pracował jako redaktor w kilku wydawnictwach. Działalność publicystyczną rozpoczął w 1967 roku przypuszczając na łamach „Merkur” i innych czasopism ataki na Herberta Marcusego święcącego podówczas w Niemczech ideologiczne tryumfy. W następnych dwóch dekadach Kaltenbrunner stał się jednym z głównych teoretyków konserwatyzmu w Niemczech. Pod jego redakcją ukazały się istotne dla konserwatywnej prawicy niemieckiej książki zbiorowe: Hegel und die Folgen (1970), Rekonstruktion des Konservatismus (1972), Konservatismus international (1973). W 1975 roku opublikował swoją programową książkę Der schwierige Konservatismus. W latach 1974-1988 redagował, ukazujący się w kieszonkowym formacie, dwumiesięcznik „Herderbücherei-Initiative”. Na jego łamach publikowali czołowi przedstawiciele konserwatywnej prawicy, głównie z niemieckiego obszaru językowego, uczeni, specjaliści z danej dziedziny. Każdy numer, opatrzony przez redaktora wstępem i obszerną bibliografią przedmiotu, poświęcony był jednemu tematowi i inaczej zatytułowany. Wiele z tych tytułów weszło na stałe do politycznego słownika niemieckiej prawicy: „Skazani na emancypację”, „Wewnętrzny cenzor”, „Powrót wilków”, „Europa – światowa potęga czy kolonia?”, „Iluzje braterstwa”, „Pasożytnictwo jako forma życia”, „Na drodze do państwa sędziów”, „Nasz los epigonów”, „Przyszłość przeszłości”, „Nędza chrześcijańskich demokratów”, „Imperatyw ascetyczny”, „Zniewieścienie jako los?”. Pismo miało stanowić przeciwwagę i inteligentną alternatywę wobec egalitarnych postulatów lewicy, kulturowego zdziczenia i destrukcji europejskich tradycji, czyli wszystkich tych zjawisk, które – jak uważał – niosła ze sobą kontrkulturowa rewolta 1968 roku.

Swoje zadanie widział Kaltenbruuner przede wszystkim w wypracowaniu intelektualnych i teoretycznych podstaw ideologii konserwatywnej, czego wstępnym warunkiem były przewartościowania w obrębie konserwatyzmu odziedziczonego po poprzednikach. Był przekonany, że konieczna jest jego rekonstrukcja, wyrwanie z nostalgii za „dawnymi, dobrymi czasami”, ponieważ wiele ze „starych słów jest dziś tylko pustą gadaniną”. Konserwatyzm nie może być zamkniętą, raz na zawsze ustaloną, doktryną, lecz z epoki na epokę musi być ciągle na nowo formułowany. Konserwatyzm to postawa tych, którzy z jednej strony pragną przenieść określone rzeczy przez zmienność epok, a z drugiej wiedzą, że – jak to sformułował Arthur Moeller van den Bruck – dopiero należy stworzyć rzeczy, które warte będą, aby je zachować.

Kaltenbrunner pisał, że trzeba się „pożegnać ze starokonserwatywnymi iluzjami. Każda próba restauracji byłaby daremna; nie idzie o powrót do przeszłych stosunków, ale o stworzenie nowych, zdolnych do przetrwania, modeli ludzkiego współżycia i ludzkiego obcowania z naturą”. Powołaniem konserwatysty nie jest proste podtrzymywanie kruchych pozostałości porządków, które odeszły w przeszłość, ale wnoszenie twórczego wkładu do budowy nowego porządku, niepodlegającego autodestrukcji, lecz będącego sojusznikiem życia. Konserwatysta dochowuje wierności temu, co przetrwało historyczne katastrofy i bez paniki znosi to, co nowe, odrzuca ideę postępu, ale nie odrzuca – bo byłoby to daremne i bezsensowne – zasady zmienności świata społecznego i politycznego, wiedząc jednocześnie, że żadna zmiana nie dotyka „ponadhistorycznych” konstant ludzkiej egzystencji i społecznego porządku. W naturze konserwatyzmu nie leży wcale „mroczność” i „pesymizm”, które niekiedy mu się zarzuca, nawet największe zniszczenia w historii interpretuje bowiem jako rytm pór roku w ramach większego cyklu ponownych narodzin i odnowień, a z przeszłości przejmuje nie popiół, lecz ogień.

Apelował do konserwatystów, aby – jeśli chcą odnieść sukces – ciągle na nowo wykuwali swoją intelektualną broń i duchowy rynsztunek, stale odnawiali język polityczny, poszukiwali nowych sposobów uprawomocnienia swoich postulatów. Powinni nie tylko właściwie rozpoznawać wrogów i rozkładać ich ideologie na czynniki pierwsze, lecz również krytycznie przyglądać się własnym tradycjom ideowym, przeprowadzać selekcję tego, co odziedziczyli, pozbywając się tego, co jałowe i anachroniczne.

Podkreślał wielokrotnie, że nie można trwać przy ideologii konserwatywnej, socjopolitycznie związanej z nieistniejącymi już konkretnymi układami społeczno-kulturalnymi – społeczeństwem stanowym, dawną monarchią, arystokracją, hierarchią kościelną, ziemiaństwem czy wielkim mieszczaństwem. Dziś mogą istnieć tylko dwa rodzaje konserwatyzmu: bezrefleksyjny, spontaniczny, naturalny konserwatyzm „szarego człowieka” – konieczny, jak najbardziej godny szacunku i ochrony, oraz konserwatyzm intelektualno-polityczny, który nie wyrasta z żadnej określonej grupy czy warstwy społecznej i do żadnej się nie odwołuje. Nie znajdując oparcia w żadnej konkretnej instytucji państwowej (np. armia), politycznej (partie) czy religijnej (kościoły), może i powinien szukać i pozyskiwać zwolenników w każdej grupie i warstwie społecznej, w każdej instytucji. Ten „nowy konserwatyzm” musi być twórczy, radykalny i ofensywny, musi patrzeć w przyszłość i odwoływać się do postaw heroicznych, do drzemiącej w człowieku potrzeby dyscypliny i walki.

W napisanym w 1977 roku szkicu o Leninie czytamy:

Nic nie pomoże konserwatystom, jeśli – niczym zatroskane starsze damy – będą lamentować, że rewolucja to coś nieeleganckiego, coś, czego się nie robi. Rewolucja już jest. Znajdujemy się wewnątrz, raz jawnej, raz ukrytej, światowej rewolucji, dokonującej się na rozmaitych płaszczyznach. Nie idzie o to, żeby się nad nią użalać ani o to, żeby jej zapobiec. Konserwatyści mają tylko jedną szansę: szansę, aby tę rewolucję doprowadzić do końca i zwyciężyć. Jeśli konserwatyści odważą się stanąć twarzą w twarz wobec tego zadania, to dobrze by zrobili, gdyby zechcieli nauczyć się czegoś od Lenina. Tak jak chrześcijanin wierzący w Królestwo Boże musi studiować podstępy i fortele diabła, tak samo otwarty na przyszłość konserwatysta, żyjący w epoce światowej rewolucji, musi przejść przez szkołę Lenina. Konserwatyzm chcący sprostać epoce Lenina, to konserwatyzm z żelaza i ognia, który, by użyć słów Hegla, wnika w siłę wroga i staje w obszarze jego mocy. Wszystko inne jest nieważne, nieistotne.

Znać tutaj wpływ nieco patetycznej, „konserwatywno-rewolucyjnej” retoryki Ernsta Jüngera, o którego Robotniku pisał, że jest książką ekstremów, łączącą ogień i lód, w radykalizmie i sile wyrazu pokrewną pismom późnego Nietzschego.

Głównego wroga identyfikował podobnie jak Jünger: nie jest nimortodoksyjny marksizm, lecz nihilizm wyrastający wyłącznie na glebie mieszczańsko-liberalnego społeczeństwa. Pisał:

Fakt, że część liberalnego establishmentu nietraktujetego nihilizmujako wroga, lecz jako „jeszczejedną okazję do robienia świetnych interesów”(Irving Kristol), jest jednym z najbardziej jaskrawych symptomów immanentnie oportunistycznej i pozbawionej zasad postawymieszczańskiego społeczeństwa, które ze względu na praktykowane przez siebiemaksymy niezdolne jest do tego, żeby nie mylić samorealizacji z samozniszczeniem.

„Konserwatywny rewolucjonista” Kaltenbrunner zalecał konserwatystom, żeby nauczyli się kilku rzeczy od rewolucyjnej lewicy. Po pierwsze, powinni docenić znaczenie mass mediów. Bez zdobycia wpływów w mediach nie ma żadnych szans na podbicie niewielkich nawet sektorów władzy politycznej. Po drugie, powinni nauczyć się od lewicy woluntaryzmu, który jest tym samym co „determinizm zdecydowanego czynu”. Wreszcie po trzecie, powinni przejąć od niej wiedzę o bezsilności mas. Historycznych zmian dokonują zawsze zdecydowane, zdyscyplinowane, intelektualnie wyszkolone mniejszości. Dlatego niezbędna jest nieliczna, radykalna, odważna, ideowa elita konserwatywna, awangarda intelektualnych kadr, swoisty zakon zdyscyplinowanych, inteligentnych, zdolnych do rewolucyjnej ascezy bojowników. Tylko ona może przekształcić w czynnik polityczny bezrefleksyjną, konserwatywną substancję obecną wciąż w szerszych kręgach narodu. Konserwatywna elita, wywodził Kaltenbrunner, jeśli chce myśleć o wielkiej polityce, musi być wyposażona w głęboką wiarę i siłę przekonań, musi kierować się nie tylko tym, co realistyczne i pragmatyczne, ale także tym, co idealne. Jedynie wówczas przyszłość może być czymś więcej niż tylko jałowym kontynuowaniem tego, co i tak się wydarza.

Oprócz wiary, mocnych przekonań i idealizmu konserwatyści potrzebują teorii i racjonalnej argumentacji, muszą zdobyć się na intelektualny wysiłek i pracę teoretyczną, wypracować pojęcia, metody i formuły. Jest kompletnym nieporozumieniem sądzić, że „konserwatysta to nie dysponujący teorią, niefilozoficzny, ba, antyfilozoficzny pragmatyk”. Konserwatysta musi swoją pozycję formułować pod względem teoretycznym z taką samą ostrością jak przeciwnik. Oczywiście konserwatyzm nie jest nauką i być nią nie może, jednak powinien do niej sięgać po argumenty i teoretyczne uzasadnienia: do antropologii, biologii, cybernetyki, ekologii, psychologii, etologii, nauki o instytucjach. Naukowa krytyka ideologii i utopii, analiza światopoglądów, symboli i mitów to naturalne pole zainteresowań konserwatystów. Ważne jest również, żeby konserwatyści – poddając uzasadnionej krytyce wiarę w „technikę jako zbawienie” czy w technokratyczne utopie, będące jedynie maskami nowego totalitaryzmu – unikali zarówno technofilii, jak i technofobii, a zachowali swobodny, trzeźwy, rzeczowy i wolny od (re)sentymentów stosunek do techniki.

Często powracał Kaltenbrunner do problemu elit. Autentyczna elita składa się, według niego, z ludzi praktykujących „cnoty ascezy”: poczucie służby, skromność, zdyscyplinowane wypełnianie obowiązków dnia codziennego, panowanie nad sobą, samodoskonalenie się w interesie dobra wspólnego. Rozpychającej się w egalitarnej demokracji klasie ideologiczno-intelektualnej, która przypisuje sobie uniwersalne kompetencje (wiedza o „całości” społeczeństwa i sposobach jej generalnego ulepszenia) przeciwstawiał elitę pracy realnej, wymiernych rezultatów i osiągnięć: lekarzy, inżynierów, przedsiębiorców, menedżerów, techników – o których „krytyczni intelektualiści” mawiają pogardliwie „technokraci”, „fachowcy-idioci”, „specjaliści”. Tymczasem to oni dysponują weryfikowalnymi umiejętnościami i konkretną wiedzą niezbędną do funkcjonowania różnych dziedzin życia, to im radość sprawia efektywność, wydajność, dobry wynik i to od nich intelektualna elita powinna uczyć się organizacyjnej sprawności, rzeczowości, metodycznej koncentracji na dokładnie zarysowanym problemie.

Kaltenbrunnerowi, mimo że głosił potrzebę istnienia „konserwatywno-rewolucyjnej awangardy”, zdolnej do politycznej akcji, zawsze bliska była postawa medytacyjno-refleksyjna. W pierwszej połowie lat 80. XX w. coraz bardziej oddalał się od wszystkiego, co aktualne, krzykliwe, pogrążone w zamęcie dnia. Stopniowo pozostawiał za sobą nowoczesny, oświecony, poniekąd „scjentystyczny”, poszukujący teoretycznej podbudowy „nowy konserwatyzm”, przesuwając się coraz bardziej ku „wiecznemu konserwatyzmowi”. Rezygnuje z wszelkich „konserwatywno-rewolucyjnych” ideologemów, zwracając się – na płaszczyźnie metapolitycznej – ku uspokojonemu, „ewolucyjnemu tradycjonalizmowi”. Porzucił programowe teksty, ideologiczne traktaty, publicystyczne polemiki na rzecz eseju. Pochwałę tego gatunku pisarstwa wygłosił zokazji wręczenia mu w 1986 roku nagrody Konrada Adenauera w dziedzinie literatury. Esej – mówił – nie jest ani kazaniem, ani manifestem, ani programem, jest grą z pomysłami, hipotezami i intuicjami, lubi paradoks, cytat, aluzję, wymaga erudycji i poczucia humoru, lokuje się poza codzienną żurnalistyką i doktrynerską systematyką, jest grą bez metody i schematu, wyrazem zadziwionej subiektywności. Eseista to spacerowicz, wędrowiec, który unika maszerowania w kolumnie. W eseju – przekonywał – pobrzmiewa zawsze lekko arystokratyczny ton; esej to gatunek stricte konserwatywny, nie przestaje nim być nawet wówczas, gdy eseista jest rewolucjonistą. Konserwatyzm eseisty jest konserwatyzmem dandysa, wykształconego dżentelmena z leciutką pogardą, a może raczej pobłażliwością, przyglądającego się zajęciom i rozrywkom mas. Dodajmy tutaj, że postać dandysa jako wzór kulturowo-egzystencjalny była bliska Kaltenbrunnerowi, uważał wręcz, że to dandys zachował jeszcze pewne pojedyncze elementy, z których składały się dawne wzorcowe postaci – święty, bohater, mędrzec.

W latach 1981-85 opublikował trzytomowe dzieło Europa. Seine geistigen Quellen in Porträts aus zwei Jahrtausenden – zbiór ponad stu pięćdziesięciu kilku- lub kilkunastostronicowych portretów, a raczej biograficznych esejów lub wręcz mikromonografii poetów, pisarzy, filozofów, świętych, mistyków, artystów, uczonych ze wszystkich narodów Europy (Polskę reprezentuje hrabia August Cieszkowski). Pomieścił w nim – unikając wyuczonych uprzedzeń, politycznych przesądów, ideologicznych afektów – całe spektrum europejskiego ducha, we wszystkich jego odcieniach, odmianach, tonacjach. Po mistrzowsku łącząc „życie i twórczość”, znalazł miejsce zarówno dla ludzi znanych i wielkich, jak i dla postaci zapomnianych, dziwaków i outsiderów zepchniętych na margines lub do podziemia życia duchowego, dla Tomasza z Akwinu i Alfreda Schulera – „kosmika” i pogańskiego apokaliptyka, dla Hildegardy von Bingen i dla Ciorana. Nie oznacza to rzecz jasna, że wszyscy z nich są mu jednako bliscy. Najsilniej przyciągają go ci, którzy – jak na przykład de Maistre, Nietzsche, Donoso Cortés, Guénon, bracia Jüngerowie, Jacob Burckhardt – mają poczucie nieusuwalnej złożoności ludzkiego świata, godzą się z faktem, że nasza egzystencja daje się zracjonalizować jedynie fragmentarycznie, potrafią dostrzec sprzeczności, tragizm, a po części i demonizm, przenikające i rządzące historią, są radykalnie sceptyczni wobec „wielkich rozwiązań”.

W latach 1987-1992 opublikował drugą monumentalną trylogię Vom Geist Europas, zbiór ponad stu esejów poświęconych nieprzemijalnym wartościom Zachodu, czyli naszej „matczyny”, europejskim formom życia, krajobrazom, ideom, sylwetkom, tradycjom. Pragnął rozbudzić świadomość, że jesteśmy uczestnikami i dziedzicami ponadindywidualnej tradycji. „Pokolenie – pisał – które tej świadomości już nie zna, jest generacją Kaspara Hausera: wydziedziczoną, ślepą na wartości, sproletaryzowaną. Bez tradycji nie ma tożsamości”.

Już wcześniej pojawiał się u niego motyw chadzających własnymi drogami konserwatywnych samotników, konserwatywnych partyzantów, żyjących poza organizacjami i partiami, będących jednoosobowymi centrami oporu przeciwko wszechwładnej niwelacji społecznej i kulturalnej. I tę strategię wybrał. Zamiast fascynować się cybernetyką, pisze o Atenach i Sparcie jako o wzajemnie dopełniających się przeciwieństwach, o barokowym malarstwie, o magii zapachów, wonności i kadzideł w różnych religiach i kulturach („od olejku różanego do dezodorantu”), wygłasza „pochwałę snu” i „oświeconego obskurantyzmu”. Wędruje w przeszłość Europy, a może lepiej – w jej duchową głębię – aby wydobywać spod kurzu zapomnienia i przywracać życiu duchowemu zapomniane postaci, idee i wartości, tworzące całe bogactwo jej duchowej kultury. Skonstatuje:

Zachód (Abendland) nie istnieje już jako duchowa, metapolityczna i polityczna jedność. Upadł, chociaż na sposób inny niż przewidywał Oswald Spengler w swoim monumentalnym dziele. Koniec Zachodu nie oznacza jednak w żadnym razie, abyśmy mieli poddawać się rezygnacji. Stary, wielki Zachód zniknął, ale mamy przecież młodą, mniejszą Europę. Nie znamy nowych brzegów, ku którym zmierzamy. Lecz odwołanie się do tego, co zachodnie, co we wzorcowy sposób manifestuje się w Sofoklesie i Wergiliuszu, Augustynie i Mistrzu Eckharcie, w Antonellu i Goethem, może być czymś więcej niż tylko nostalgią lub historiograficzną erudycją. Zachód upadł, zaś Europa może tylko wówczas starać się o pozostanie Europą, jeśli kierować się będzie zachodnią tradycją. I dalej wyznawał: Są jeszcze europejscy ludzie, w których żyje zachodni duch. Do szczęśliwych zrządzeń losu w mym życiu zaliczam darowane mi wcześnie spotkania z tymi ludźmi. Nie tworzą oni żadnej partii, żadnej sekty, żadnego koleżeńskiego związku. Są wspólnotą indywidualności.

To oni z łagodną niezłomnością trwają przy przekonaniu, iż znakiem prawdziwej religii i kultury jest to, że hałas żyjących nie zagłusza szeptu umarłych. Kaltenbrunner naucza teraz, że człowiek konserwatywny woli stać na straconym posterunku, niż biec z duchem czasu; że „katastroficzne przeczucia nie przeszkadzają mu, niezależnie od tego, kim jest – szarym człowiekiem czy genialnym twórcą – wypełniać obowiązków dnia codziennego, a nawet pozostawić po sobie coś wartościowego, jakieś dziedzictwo, którym żywić się będą inni”.

Znamienne, że zjednoczenie Niemiec jedynie przyspieszyło ucieczkę na „wewnętrzną emigrację” pisarza, który w drugiej połowie lat 80. XX w., przed politycznym przełomem, raz jeszcze zabrał głos w kwestiach politycznych i historycznych. W 1986 roku włączył się w „spór historyków”, publikując na łamach „Rheinische Merkur” artykuł Strach przez martwym drapieżnikiem (martwy drapieżnik to oczywiście Adolf Hitler). W 1987 roku na łamach miesięcznika „MUT” opublikował głośny artykuł zatytułowany Czy Hitler określa dyrektywy naszej polityki?, przedrukowany potem przez inne prawicowe i konserwatywne periodyki.Tuż przed zjednoczeniem, w 1988 roku, pod jego redakcją ukazała się książka Was ist deutsch? Die Unvermeidlichkeit, eine Nation zu sein(Co jest niemieckie? O nieuchronności bycia narodem). W tym okresie po raz ostatni wypowiada się publicznie na temat narodowej i państwowej polityki, pisze o potrzebie „nowej niemieckiej lojalności” wobec narodu, atakuje oficjalny „rozrachunek z przeszłością”, podkreśla konieczność zerwania z tradycją samooskarżeń, postuluje, aby zaprzestać spoglądania na historię Niemiec wyłącznie przez pryzmat Trzeciej Rzeszy.

Potem nie napisał już żadnego publicystycznego artykułu (na co komu publicystyczne i felietonowe jęki jednodniówki), przestał troszczyć się o konserwatywny światopogląd i kształt konserwatywnej prawicy, całkowicie wycofał się z życia publicznego i politycznego, uciekł z „planowej gospodarki rynkowej” i współczesnej antykultury do „transcendentalnej gospodarki równoległej”, do szarej strefy ducha, której jeszcze nie kontrolują technokratyczni totalitaryści i kulturalni nihiliści. Czy miał to być akt samotnej, konserwatywnej rewolty przeciwko współczesnemu światu? Absolutne wyzwolenie spod „dyktatury aktualności”? Czy pójście za radą podziwianego przezeń Nicolása Gómeza Dávili, że walkę ze współczesnym światem trzeba toczyć w samotności, bo tam gdzie dwóch, tam zdrada?

Nad motywami „ucieczki” Kaltenbrunnera zastanawiał się w zeszłym roku na łamach kwartalnika konserwatywnej prawicy „Sezession” Götz Kubitschek, który w swoim wydawnictwie wznowił w 2008 roku jedną z jego książek. Kaltenbrunner, przypomina Kubitschek, wycofał się z życia publicznego i politycznego, nigdy jednak nie wyjaśnił motywów swojego kroku, nie tłumaczył się i nie usprawiedliwiał, milczał. Czy odszedł zawiedziony, że zjednoczenie Niemiec nie stało się żadnym przełomem i wszystko zostało po staremu? A może – domyśla się Kubitschek – doszedł do przekonania, że jakakolwiek forma uczestnictwa w działalności publicznej to marnotrawienie czasu na błahostki? Może ocenił, że jego, wcale nie taki mały, wpływ jako wydawcy i publicysty tak naprawdę niczego nie był w stanie zmienić (akurat na rok przed zjednoczeniem wydawnictwo Herdera zawiesiło publikowanie „Inicjatywy”)? A może po prostu uznał, że powiedział wszystko, co miał do powiedzenia w kwestiach politycznych? W politycznych zapewne tak, ale nie w innych. Połowa lat 90. XX w. to niezwykła erupcja twórczej energii Kaltenbrunnera: po wydaniu niewielkiej książeczki o „symbiozie dusz Katarzyny Emmerich i Clemensa Brentano”, opublikował w roku 1993 obszerną książkę Johannes ist sein Name. Priesterkönig, Gralshüter, Traumgestalt (Jan jest jego imię. Król-kapłan, strażnik Graala, postać marzenia), którą austriacki admirator jego twórczości „integralny tradycjonalista” Martin Schwarz zaliczył – obok Das Mysterium des Grals Juliusa Evoli i Templer und Rosenkreuzer Wolfganga Frommela – do najważniejszych i najwnikliwszych dzieł poświęconych, fundamentalnemu dla duchowej samoświadomości Europy, mitowi Graala. W trzy lata później pojawiło się liczące 1390 stron dzieło Dionysius vom Areopag. Das Unergründliche, die Engel und das Eine (Dionizy Areopagita.Niezgłębione, anioły, Jedno). Uważa się, że jest to jeden z najpiękniejszych, najsubtelniejszych i najgłębszych w naszej epoce manifestów europejskiej duchowości, w którym autor „z delikatną wrażliwością i niezwykłym znawstwem rozjaśnia metafizyczną tkankę czasów”. Wspomniany wyżej Martin Schwarz przyznał, że nie potrafi w piśmiennictwie niemieckim znaleźć czegoś porównywalnego. To dzieło życia, opus maximum, filozoficzno-teologiczno-literacka summa, symbioza i synteza, w której idee wyrażone są na sposób estetyczny, filozoficzny monolog przechodzi niezauważalnie w liryczną prozę lub modlitwę. Jak napisała komentatorka jego twórczości Magdalena Gmehling:

Czytelnik prowadzony jest do subtelnej medytacji i refleksji nad nauką Dionizego o ponadboskim, niezgłębionym, nadbytującym „Jednym”. Wiruje razem w korowodzie anielskich hierarchii pojmowanych jako „myśli Boga”. Transcendentalne rozświetlenie bytu, restytucja duchowo-duchownej tradycji pod mityczno-mistycznym znakiem, a wreszcie odczucie tego, co niezmienne i święte – oto, co porusza przekraczającą dogmaty filozofię Kaltenbrunnera, która nie zna topornego dualistycznego myślenia.

Swoim dziełem dołączył Kaltenbrunner do grona niemieckich, chrześcijańskich, teozoficznych i gnostycznych wizjonerów, proroków i „wtajemniczonych”. I całkowicie odsunął się od świata. A przecież tego „spirytualnego idealistę” i „metafizyka światła” lewicowy publicysta Claus Leggewie nazwał niegdyś „absolutną supergwiazdą nowego niemieckiego konserwatyzmu”. Kaltenbrunner publikował nie tylko w pismach konserwatywnych, jak „Zeitbühne”, „Criticón”, „Epoche”, czy konserwatywno-liberalnych jak „MUT”, ale również w czasopismach i gazetach głównego nurtu jak „Die Welt”, „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, „Rheinische Merkur”, występował w radio i telewizji, brał udział w licznych konferencjach, seminariach i publicznych debatach z udziałem znanych postaci establishmentu politycznego i kulturalnego, wygłaszał wykłady i prelekcje. Było w nim coś z „konserwatywnego dandysa” poruszającego się lekko po salonowym parkiecie.

W latach 80., kiedy odszedł w kierunku apolitycznego „wiecznego konserwatyzmu”, pochwalił go sam prezydent Richard von Weizsäcker, a kanclerz Kohl wysłał list do czasopisma „MUT”: „Wielce szanowny panie Kaltenbrunner, jako stały czytelnik »MUT« studiuję – częstokroć z wielką sympatią i aprobatą – Pańskie artykuły”. Kanclerz cenił je szczególnie za „zaangażowaną, acz rzeczową argumentację”, ponieważ jednak pewne sądy wydały mu się niesprawiedliwe lub nietrafne, zaprosił Kaltenbrunnera do siebie, aby mogli „w spokoju porozmawiać”. Nie wiemy, czy doszło do pogawędki z kanclerzem, wiemy, że gdyby chciał, Kaltenbrunner mógłby błyszczeć na salonach jako „konserwatywny dandys”. Tymczasem wycofał się do swojej klauzury w Kandern, w miasteczku liczącym 8 tys. mieszkańców, położonym w najdalszym, południowo-zachodnim krańcu Niemiec, w, graniczącym ze Szwajcarią i Alzacją, powiecie Lörrach, u podnóża Schwarzwaldu. W domu, stającym na skraju miasteczka, na końcu ulicy, która zaraz przechodzi w polną drogą biegnącą do lasu, nie ma komputera, telewizora, radia, telefonu, faksu i Internetu, dzwonka u drzwi. Mieszkaniec tego refugium, „świecki mnich” Gerd-Klaus Kaltenbrunner ze światem utrzymuje wyłącznie kontakt listowny (listy odbiera sam na poczcie), nie posiada samochodu, bardzo rzadko przyjmuje gości na rozmowę (oni zdradzili nam trochę szczegółów o jego dzisiejszym życiu). Pije herbatę z ziół, które sam zbiera, raczy się wyłącznie miejscowym winem, je najprostsze, bezmięsne potrawy. W 2007 roku odpowiedział na pytania konserwatywnego tygodnika „Junge Freiheit”, gdzie od czasu do czasu zamieszcza recenzje, notatki i zapisy lektur. Na pytanie o ojczyznę odpowiedział, że jest nią „mój ogród i moja biblioteka”. Kiedy w jednym z tekstów cytował jednego ze swoich ulubionych autorów, francuskiego moralistę i mistyka Josepha Jouberta: „Jeśli chcesz dobrze myśleć, mówić, pisać i działać, stwórz sobie najpierw odpowiednie miejsce”, miał na myśli zapewne to miejsce, w którym żyje. Przytaczał też inną myśl Jouberta: „Każdy płomień, jeśli ma świecić, potrzebuje pustej przestrzeni wokół siebie. Bez przestrzeni nie ma światła”. On też zbudował sobie pustą przestrzeń, by jego własne, wewnętrzne światło miało wystarczająco wiele miejsca. Wybrał „pustelnię”, ponieważ „jedynie w samotności potrafimy myśleć prawdy inne niż tylko taktyczne” (Nicolás Gómez Dávila). Być może zresztą za jego egzystencjalnymi wyborami kryje się coś jeszcze głębszego, jak utrzymuje bowiem pewien duchowny, który kilkakrotnie odwiedzał Kaltenbrunnera, któregoś dnia w latach 90. podczas spaceru po ogrodzie w życie pisarza nagle, jak ognisty grom, wtargnęło „ponadnaturalne światło”.

„Czytanie i modlitwa” są dlań dwoma wymiarami tej samej czynności duchowej; czyta dzieła klasyczne, brewiarz rzymski sprzed II Soboru Watykańskiego, psalmy, pisma Ojców Kościoła, mistyków i dawnych teologów, hymny kościelne, Dantego, Angelusa Silesiusa, Jakuba Böhme,pięciotomowy „Der Fränkische Koran” autorstwa zapomnianego poety i katolickiego mistyka Ludwiga Derletha (owoc prawie czterdziestoletniej pracy). Poza „Junge Freiheit”, pisuje do niszowych religijnych czasopism jak ewangelicki kwartalnik „Quatember. Viertlejahreshefte für Erneuerung und Einheit der Kirche” związany z Berneuchener Bewegung, do dwumiesięcznika „Vobiscum”, organu arcybiskupstwa Vaduz, wydawanego pod opieką arcybiskupa Wolfganga Haasa, w tradycjonalistycznym „Theologisches” i sedewakantystycznym „Einsicht” (organ Koła Przyjaciół Una Voce). Spod jego pióra wychodzą misterne miniatury apologetyczne i hagiograficzne (ulubioną świętą Kaltenbrunnera, której poświęcił całą książeczkę, jest święta Filomena), portrety pisarzy i myślicieli religijnych, mistyków, krótkie eseje poświęcone np. ikonie jako „oknu do transcendencji”, „tajemniczemu światu apokryfów”, sztuce sakralnej i liturgicznej itp. Określa się jako „chrześcijański ezoteryk” (w tym sensie, w jakim „ezoterykami” są Dionizy Areopagita lub Mistrz Eckhart) i „pogodny apokaliptyk”. Uważa się za członka Kościoła katolickiego, którego już prawie nie ma, nie realnego Kościoła papieży, lecz „Kościoła prawie niewidzialnego”, tożsamego z „ostatnią trzódką wiernych”, który mógłby – wedle jego propozycji wyrażonej na łamach „Einsicht” – nosić nazwę „Kościół integralno-katolicki”, „Kościół katolicko-ortodoksyjny” ewentualnie „Katolicki Kościół Czasów Ostatecznych”. Paralelę dla tego „Kościoła”, w którym za dziesięć, dwadzieścia lat możliwa będzie już tylko sukcesja„metaintelektualna” i mistyczna, dostrzega we wspólnotach rosyjskich staroobrzędowców.

Do tego punktu doszła niezwykła droga duchowa Gerda-Klausa Kaltenbrunnera; jeśli porównać jego sytuację z tą sprzed lat, to można powiedzieć, że wybrał milczenie. Pytany przez „Junge Freiheit”, jaka jest jego ulubiona muzyka, odpowiedział, „muzyka ciszy”. O tej muzyce pisał przed wielu laty w eseju „Grzech śmiertelny – hałas”:

Wszystko, co wielkie, rośnie w ciszy. Nie ma duchowej iluminacji, nie ma słowa brzemiennego w sens, które nie zawdzięczałoby siebie ciszy starszej niż świat. Język, który waży, otoczony jest wielką ciszą. Nie składa się tylko ze słów, lecz ze słów i milczenia. Tak, jak ukwiecona gałąź wiśni narysowana tuszem na japońskich rysunkach, pozornie izolowana drży na tle białego papieru. (…) Burza, morska kipiel nie hałasują. Ich dźwięki są tylko kontrapunktem owej wszechobejmującej ciszy, pierwotniejszej niż wszystkie zjawiska we wszechświecie. Kto się ku niej zbliży, zrozumie słowa proroka Izajasza, które tak lubił Goethe: „W spokoju jest wasze ocalenie, w ciszy i ufności jest siła wasza”. Czy odnalazł ją w swoim hortus inclusus?

Zanotował gdzieś: „Pisarz jest rodzajem anioła, który leci poprzez niebiosa, dotyka ziemi, po czym znowu odlatuje do domu”. Tę definicję można chyba odnieść do niego samego.

Tomasz Gabiś

Pierwodruk: „Arcana” nr 96 (2010).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.