niedziela, 30 listopada 2014

Zamiast żywych istot zbiorowisko połamanych lalek


Widok starych, wyblakłych, mamroczących, o laskach, ni to mężczyzn, ni to kobiet, bo różnica płci zatarta. A obok lekko przechodzą barczyści chłopcy i łaniokie dziewczyny, najoczywiściej ci sami, tylko o ileś lat wcześniej. Wygląda na to, jakby anonimowy prąd przepływał przez ludzi, opuszczając po kilku obrotach klepsydry ich powłokę i zostawiając zamiast żywych istot zbiorowisko połamanych lalek.

Miłosz, Metafizyczna pauza

sobota, 29 listopada 2014

Maciej Zembaty - Wiesio P.

Chciałbym wam opowiedzieć teraz o
Historii znajomego mego, co
Nazywał się Wiesio P.
Ponadto trzeba wiedzieć jeszcze, że
Kobieta oprócz Wiesia wchodzi w grę
Niejaka Marysia D.

Aktualnie Wiesio wisi
Już z powodu tej Marysi

Mieszkała obok niego vis-a-vis
Więc czasem po sąsiedzku do jej drzwi
Zapukał - Swój! - Wiesio P.
Czas jakiś trwała sytuacja ta
Aż kiedyś przyniósł kwiaty, fiołki dwa
Niejakiej Marysi D.

Aktualnie Wiesio wisi
Już z powodu tej Marysi

Nie muszę już dodawać chyba, że
W Marysi  się zakochał Wiesio P. I mawiał:
- Ja kocham  cię!
Inna by powiedziała wtedy, że:
- Wiesiu P. pieść mnie, pieść mnie! - ale nie 
Niejaka Marysia D.

Aktualnie Wiesio wisi
Już z powodu tej Marysi

Nie chciała Wiesia P. Marysia D.
Mówiła: - Wiesiu P. ja nie chcę cię!
Wiesiu P. uspokój się!
Więc Wiesio poszedł  sobie w ciemny las
W lesie powiesił się na jakiś czas
Jak dotąd wiemy, że...

...Aktualnie Wiesio wisi
Wciąż z powodu tej Marysi

Minuta ciszy!

Towarzyszu Stalin

Tu w ojczyźnie pięknej i cudownej
Którą kiedyś tworzył bój i trud
Ułożyliśmny radosną piosnkę
Jej bohater to nasz wielki wódz

Cóż znaczę przy was towarzyszu Stalin
W językoznawstwie wy wiedziecie prym
Cóż ja radziecki więzień i zesłaniec
Żeby trockista no żeby chociaż Żyd.

Do wszystkich błędów z początku się przyznałem
Etapem szedłem by spotkać swój zły los
Bo wam ufałem towarzyszu Stalin
Choć nawet sobie nie ufałem ni za grosz

Za co ten wyrok po prawdzie nie wiem wcale
Lecz prokurator rację widać miał
I oto siedzę w Turuchańskim Kraju
Tu gdzie was przecież kiedyś trzymał car

To deszcz to grad to śnieżek pada sobie
Powoli w tajdze mija dzień za dniem
Wy potraficie z iskry wzniecić płomień
Ja przy ognisku wątłym grzeję się

Podobno w Kremlu cierpicie na bezsenność
Bezssenność wodzów my nie znamy jej
Na twardych pryczach śpimy snem kamiennym
Widać problemów mamy od was mniej

W żołnierskim płaszczu i w leninowskiej czapce
Kroczycie dzielnie na czele prostych mas
Tymczasem my rąbiemy drzewa w tajdze
I często gęsto wióry lecą z nas

W Moskwie muzeum wasze własne już otwarto
Sam Isakowski ody pisze wam
A tutaj czasem czyta nam Petrarkę
Poeta więzień Oska Mandlesztam

Wczoraj umarło tutaj właśnie dwóch marksistów
Nikt ich zbyt dobrze nie znał jakby co
Pierwszy podobno był rewizjonistą
A drugi ot po prostu ni pri czom

Stu lat wam życzę towarzyszu Stalin
Choćbym miał zdechnąć wam nie życzę źle
Im kraj nasz więcej produkuje stali
Tym lej na sercu i na duszy lżej
  
Maciej Zembaty 

W prosektorium najprzyjemniej jest nad ranem




W prosektorium najprzyjemniej jest nad ranem
Gdy szarzeje za oknami pierwszy świt
W oświetleniu tym korzystnie
Wyglądają starsze panie
A i panom nie brakuje wtedy nic
Oczywiście kiedy całkiem się rozjaśni
Pewne braki wyjdą na jaw tu i tam
Lecz na razie póki wszystko
Widać jeszcze niewyraźnie
Triumfuje dumne piękno ludzkich ciał
W prosektorium najweselej jest nad ranem
Później także tam wesoło , ale mniej
Świeży uśmiech opromienia
Tak poważne kiedyś twarze
A niektórzy szczerze szczerzą ząbki swe
Tylko jeden - ten co leży pierwszy z brzegu
Nie uśmiecha się bo głowy nie ma już
Lecz udziela mu się nastrój
Wytwarzany przez kolegów
W martwym ciele nadal mieszka zdrowy duch
W prosektorium najzabawniej jest nad ranem
Czasem spadnie coś ze stołu - czasem ktoś
Po czymś takim następuje
Ożywienie zrozumiałe
Krótkotrwałe bo dzień wstaje jak na złość
Jasny dzień ma swoje różne jasne strony
Lecz ja jednak mimo wszystko twierdzę, że
W prosektorium najprzyjemniej
Moim zdaniem jest nad ranem
Zresztą sami przekonacie o tym się
 
Autor tekstu: nieznany

Niedosyt życia jest nieszczęsny


Powiedział brat mój Stare Dziecko:

Trzech ludzi na dziesięciu jest na drodze śmierci.
Trzech ludzi na dziesięciu jest na drodze życia.
Trzech ludzi na dziesięciu, którzy byli na drodze życia, zmierza przedwcześnie ku śmierci. 

Dlaczego tak? 

Bo nazbyt kochają życie. 

Niedosyt życia jest nieszczęsny.

Stachura, Oto

Jak może „oddać ducha", jeżeli nigdy go nie miał?


„Oddał ducha" mówią ludzie o tym spośród nich, który skonał. Jak może „oddać ducha", jeżeli nigdy go nie miał, albowiem nigdy nie pozwolił duchowi się urodzić, albowiem nigdy nie umiłował prawdziwie dydymusa swego, czyli bliźniego swego, czyli bezwyjątkowo każdego drugiego człowieka? Więc jak może „oddać ducha"?

Ale coś oddał. Co oddał i komu/czemu oddał? 

A on sam, komu oddał się? Nikomu? Nie, nie nikomu. Ach, gdybyż nikomu. Ale tak łatwo nie umiera się. I nie tak ciężko. Całkowicie wręcz inaczej.

Stachura, Oto

Człowiek gwałtowny nie umrze śmiercią naturalną


Pewien człowiek powiedział: Człowiek gwałtowny nie umrze śmiercią naturalną.
Brat mój Stare Dziecko, cytując powyższe słowa, powiedział: Niechaj ten, który to powiedział, będzie moim panem.

Nic innego nie powiem na to, tylko to: Moim zatem panem niechaj będzie ten sługa.

Stachura, Oto

piątek, 28 listopada 2014

O barbarzyństwie i bizantyjczykach


W ślad za panowaniem barbarzyńców zawsze idzie panowanie Bizancjum. Pewien rodzaj ludzkiej, historycznej prawidłowości, będącej konsekwencją własnego ustroju ludzkiej natury, nakazuje, by za brutalnym najazdem, za podbojem, za zamętem szedł jak cień przerafinowany, zepsuty, sztuczny system, wypełniony służalczymi ceremoniami, trucizną, sztyletem i duszną uprzejmością z jej gładkim gadaniem, kłanianiem się w pas oraz łaszącym się okrucieństwem. Taki jest człowiek — raz barbarzyński, raz bizantyjski. I tylko czasami, w bardzo rzadkich okresach, pod panowaniem nadzwyczajnej jednostki o ambicjach wychowawczych, która potrafi pogodzić surowość doskonałych praw z niepisanymi prawami ludzkiej godności, człowiek się uczłowiecza; lecz są to okresy rzadkie i szybko przemijające.

Sandor Marai, Księga Ziół
przekład — Feliks Netz

O samotności


Gdy patrzę w moje serce i dobrze sprawdzam to wszystko, czego doświadczyłem, żyjąc wśród ludzi, muszę powiedzieć, że każda społeczność jest beznadziejna, i człowiek, chcąc właściwie żyć i samemu doprowadzić do końca swoją pracę, do której los wyznaczył jego, właśnie jego, postępuje rozumnie, gdy żyje zupełnie sam. Wszelkie tkliwe, ludzkie uczucie przekształca się w praktyce w egoizm; postąpisz tedy rozumnie, jeżeli pozostaniesz sam, nawet wtedy, gdy będzie to bardzo bolesne i trudne. Nie ma kobiety, nie ma przyjaciela, nie ma takiego ludzkiego związku, który by z czasem nie upokarzał. Pozostań uprzejmy i samotny, bo ludzie są beznadziejni.
Właściciela sklepu z obuwiem albo statecznego finansisty i w ogóle przygniatającej większości ludzi nie możesz nakłaniać, żeby żyli samotnie; znakomita większość ludzi nadaje się do tego, by żyć we wspólnocie, w rodzinie i wśród przyjaciół, i rozmnażać się do końca świata. Taka jest zasada, i tak jest w porządku. Ale dla człowieka twórczego ducha prawdziwym życiowym zadaniem nie jest rodzina ani pielęgnowanie przyjacielskiej wspólnoty, lecz jego dzieło, do którego konieczna jest całkowicie czysta atmosfera. Tam, gdzie ludzie oddychają, powietrze będzie zmącone, zduszone i nieczyste. Dlatego pozostań sam, jeżeli masz swoją sprawę — w pracy i w życiu.

Sandor Marai, Księga Ziół
przekład — Feliks Netz

Aby wyzdrowieć z choroby Duszy


Aby wyzdrowieć z choroby Duszy, co znaczy wyzdrowieć z absolutnie wszelkiej choroby —jest oczywiście nieodzowne najpierw na chorobę Duszy zachorować. Kto tej oczywistej kolejności nie widzi, znaczy, jest zmęczony i temu się radzi, najdelikatniej jak to tylko możliwe, by odpoczął, zdrzemnął się lub wyszedł przewietrzyć się; po czym, ewentualnie, niechaj pochyli się nad tym tekstem.

Zachorowawszy na chorobę Duszy, najzdrowszą rzeczą, jaką można zrobić, jest poczuć, że jest się chorym i co za tym idzie dźwigać swoją chorą Duszę, chodzić z nią, tu, tam, wszędzie, także zachodząc do baru, gdzie, jeżeli topić Duszę w wódce, to ją nazajutrz wyłowić, to znaczy zdać sobie sprawę, że utopić jej w wódce nie dało się. Można próbować pozbyć się tego garbu, tego noża w plecach, na wielorakie sposoby, których w niezliczonej mnogości dostarcza cały dookolny świat „homo sapiens", strojący bardzo rozrywkową minę do bardzo rozpaczliwej gry. Można jechać do Meksyku, do Indii, dookoła świata; można czytać książki, pisać książki, grać w szachy, w brydża, na loterii; można chodzić do kina, do teatru, zwiedzać muzea; można zbierać znaczki pocztowe, obrazy, ceramikę, samowary, stare lampy naftowe; można zajmować się astrologią, tak zwanymi naukami tajemnymi, wierzyć w to, wierzyć w tamto, mieć nadzieję, marzyć, czekać na księcia lub księżniczkę z bajki dla dorosłych; można, ach, czegóż to nie można. I można też zaobserwować ponad tym wszystkim, że te wszystkie poczynania nie wyzwalają Duszy raz na zawsze, raz na trwałe z jej własnej choroby.

Zachorowawszy na chorobę Duszy, najzdrowszą rzeczą, jaką można zrobić, jest poczuć, że jest się chorym i nie udawać, że chorym nie jest się; i nie projektować „przyszłego wyzdrowienia", a jeżeli projektować, to uświadomić sobie, zdać sobie sprawę, że ta projekcja „przyszłego wyzdrowienia"— będąca przecież projekcją osoby chorej — może być, co najwyżej, zmodyfikowaną odmianą choroby; prawdziwym zdrowiem w żadnym razie.

Czy trudno jest na chorobę Duszy zachorować? Zaprawdę nie ma w tym świecie nic łatwiejszego. Co znaczy zachorować na Duszę? Znaczy poczuć w sobie wewnętrzną niewygodę, rozdarcie jakieś, przerwanie, przełamanie, niepełność, brak jakiś; znaczy poczuć kamień na sercu, szpilkę w głowie; znaczy zauważyć to wszystko, co w nas i dookoła nas skacze nam do oczu, uszu, gardła, a to: rozterki, niepokoje, lęki, udręki, żal, niesmak, żałość, nędza, rozpacz, gniew, wściekłość, kłótnie, bójki, pijaństwo, jeszcze pijaństwo, i jeszcze pijaństwo, nieustające zagłuszanie się, nieustające udawanie, nieustająca gonitwa za pieniędzmi, których nieustająco mało i mało; chciwość, że jeden by drugiego w łyżce wody utopił; bezwstyd, bezczelność, brutalność, chaos, okrucieństwo, wojna za wojną, a pomiędzy wojnami tak zwana walka o pokój, i nieuchronnie, i nieodmiennie w perspektywie tej straszliwej męczarni: — do dołu sterczący grób. Zaprawdę w tej piekielnej nienormalności nie ma nic normalniejszego jak na chorobę Duszy zachorować.

Posiadać Duszę i na nią nie zachorować —jest najpokraczniejszą ze wszystkich pokraczności Duszy. Posiadać Duszę i na nią nie zachorować jest najstraszliwszą chorobą Duszy, albowiem z tej choroby wyjścia nie ma. Ale czy jest to w ogóle możliwie? Wszystko jest możliwe; tak w jedną, jak w drugą stronę; tak w stronę cudowności, jak w stronę piekielności. Są ludzie, i tych jest najwięcej, tak nieuważni, tak niepoważni, bo udający tak zwanych dorosłych; tak bezwrażliwi, tak ślepi, tak głusi, tak nie-przytomni sobie i światu, tak martwi, że tę wielką, cudotwórczą, zbawienną szansę, jaką jest zachorować na Duszę — zaprzepaszczają. To się nazywa zmarnować, doszczętnie zmarnotrawić pobyt w najpiękniejszej, najniezwyklejszej krainie materialnego świata, co nią jest cielesna postać człowiecza. Puści przychodzą, ale puści odchodzą. A po drodze — od pustki do pustki — ileż nahałasują, nawymyślają, nadziałają, narozrabiają. Spędzają „życie" na wypędzaniu życia. I gdyby tylko sobie. Ale jeszcze wielu, wielu innym.

Zachorować na Duszę jest błogosławieństwem. Albowiem znaczy poczuć Piekło. A poczuć Piekło znaczy być jedną nogą w raju.

Stachura, Oto

czwartek, 27 listopada 2014

Dookoła mgła


Obława V




Żyć w lasach nie musimy, nikt na nas nie poluje
Prowadzą nas na smyczy i śledzą każdy ruch
Bo mądry pies nie warczy, bo mądry pies waruje
Bo wie, że za to zawsze mieć będzie pełny brzuch

Bo mądry pies nie warczy, bo mądry pies waruje
Bo wie, że za to zawsze mieć będzie pełny brzuch

Nikt broni nie wymierzy i nie podniesie pałki
Po dzikich, wolnych wilkach zostały tylko sny
Nie krzykną już "obława", nie będzie żadnej walki
Bo nie ma więcej wilków, zostały tylko psy

Każdego dnia wstajemy by nową stoczyć walkę
By jeszcze bezpieczniejsze, wygodne życie wieść
I o to byśmy mogli dla siebie mieć wersalkę
I o to byśmy częściej kiełbasę mogli jeść

I o to byśmy mogli dla siebie mieć wersalkę
I o to byśmy częściej kiełbasę mogli jeść

Nikt broni nie wymierzy i nie podniesie pałki
Po dzikich, wolnych wilkach zostały tylko sny
Nie krzykną już "obława", nie będzie żadnej walki
Bo nie ma więcej wilków, zostały tylko psy

I nie ma na nas obław, nikt z nami nie chce walczyć
I nikt nas się nie boi - choć mamy jeszcze kły!
I dławi nas bezsilność, zew krwi nam w gardle charczy
Bo sami wiemy żeśmy tylko domowe psy

I dławi nas bezsilność, zew krwi nam w gardle charczy
Bo sami wiemy żeśmy tylko domowe psy

Nikt broni nie wymierzy i nie podniesie pałki
Po dzikich, wolnych wilkach zostały tylko sny
Nie krzykną już "obława", nie będzie żadnej walki
Bo nie ma więcej wilków, zostały tylko psy

I gdy mi powiedzieli, o starym mądrym wilku
Co odgryzł swoją łapę by z sideł wyrwać się
Słyszałem go jak krzyczy, choć dawno temu żył tu,
Że tam jest moje miejsce, gdzie serce woła mnie

Słyszałem go jak krzyczy, choć dawno temu żył tu,
Że tam jest moje miejsce, gdzie serce woła mnie

Ze snu się przebudzimy, gdy wezwie serca zew
Łańcuchy przegryziemy, i wyrąbiemy drzwi
I w lasy pobiegniemy, i zawrze w żyłach krew
Bo kiedy braknie wilków wilkami będą psy

Ze snu się przebudzimy, gdy wezwie serca zew
Łańcuchy przegryziemy, i wyrąbiemy drzwi
I w lasy pobiegniemy, i zawrze w żyłach krew
Bo kiedy braknie wilków wilkami będą psy

Wy tego nie widzicie


Pokażcie prawie-normalnego człowieka. Człowiek-nikt padnie mu do nóg.
Ale gdybyście mogli pokazać prawie-normalnego człowieka, to by znaczyło, że sami jesteście też prawie-normalni, i to wam człowiek-nikt padłby do nóg (i zaprawdę pada Wam do nóg, ale Wy tego nie widzicie), rozpościerając Wam pod stopami najprzestronniejsze, bezkresne kwietne łąki wiecznego życia (i zaprawdę rozpościera Wam, ale Wy tego nie widzicie).

Stachura, Oto

Przyjdzie albo i nie ...


Za nieznanym tęsknij, ale nieznanego nie wyobrażaj sobie. Dlaczego? Bo nigdy nie wyobrazisz sobie. Dlaczego? Dlatego że wyobrażać sobie znaczy przypominać sobie. Nieznanego nigdy nie przypomnisz sobie, bo nigdy w tobie nie powstało. Nigdy w tobie nie powstało, bo ty nie powstałeś z tego. Ty jesteś poza tym, poza kwiatem ładu, poza wiecznym tu-i-teraz zakwitaniem. Ty jesteś czasem, tylko i całkowicie tylko czasem, a nieznane jest poza czasem, poza tobą.

Bądź sobą, bądź czasem i uświadom sobie w całej pełni, w całej próżni, że nie ma w czasie, czyli w tobie nic prócz starości, nic prócz wspomnień i marzeń, czyli nic prócz psychicznej rdzy i psychicznej pleśni. Wtedy przyjdzie młode, nowe, dziewicze, nieporównane, nieznane. Przyjdzie niechciane. Nieprzypadkowo a zarazem cudownie niespodzianie.

Stachura, Oto

poniedziałek, 24 listopada 2014

Żądza jest chorobą duszy


3. Skoro pożądliwość jest rozkoszowaniem się wyobrażonym obrazem drugiej osoby, to osoba ta nie istnieje jako osoba albo jako bliźni, ale jako urojony przedmiot, wytworzony przez projekcję pragnień osoby owładniętej namiętnością. Takie widzenie drugiego nie może nie mieć żadnych konsekwencji dla sposobu, w jaki osoba ogarnięta namiętnością będzie postrzegać rzeczywistość, istoty konkretne, które odpowiadają jego namiętności. Nieuchronnie dojdzie do superpozycji wyobrażonego na realne, przez co widzenie tego ostatniego zostanie zmodyfikowane przez to pierwsze.

Ale widzenie drugiego w rzeczywistości nie zostaje wypaczone przy pomocy wyobrażonego, które by je poprzedziło. Kiedy namiętność realizowana jest w bezpośrednim stosunku do osoby konkretnej i obecnej, powoduje ona redukcję tej ostatniej. W pożądliwości drugi nie jest rozumiany jako osoba, nie jest pojmowany w jego wymiarze duchowym, w jego fundamentalnej rzeczywistości jako stworzenia na obraz Boży. Zostaje on zredukowany do tego, co w jego wyglądzie zewnętrznym mogłoby odpowiadać pragnieniu rozkoszy osoby owładniętej namiętnością. Staje się on dla niego zwykłym narzędziem przyjemności, przedmiotem. W niektórych przypadkach negowany jest nawet jego wewnętrzny charakter, podobnie jak i cały wymiar jego jestestwa przewyższający poziom seksualny, a zwłaszcza sumienie, wyższa uczuciowość i wola. Z drugiej strony, owładnięty namiętnością ignoruje wolność drugiego, jako że troszczy się tylko o zaspokojenie własnego pożądania, które najczęściej jawi mu się jako absolutna konieczność, lekceważąca pragnienie drugiej osoby. W wyniku tego ten drugi nie jest uznawany ani szanowany w swej odmienności, ani w unikalnym charakterze jego osobistej rzeczywistości, które to mogą się objawić tylko w wyrażeniu jego wolności i przejawie wyższej sfery jego jestestwa, albowiem zredukowane przez pożądliwość do rozmiaru rodzajowego i zwierzęcego cielesnej seksualności, ludzkie istoty stają się, praktycznie rzecz biorąc, wymienne jak przedmioty.

Widać zatem, że pod wpływem pożądliwości człowiek widzi bliźniego takim, jakim ten nie jest i nie widzi go takim, jakim on jest. Innymi słowy, pozyskuje on widzenie urojone tych, których jego namiętność każe mu spotykać. Stąd wszystkie jego stosunki z nimi stają się zupełnie zdeprawowane.

Patologiczny i chorobotwórczy charakter pożądliwości ukazał się nam wystarczająco wyraźnie na różnych poziomach, abyśmy dobrze zrozumieli, że Ojcowie określają ją chorobą i widzą w niej formę szaleństwa.

„Żądza jest chorobą duszy” - pisze święty Bazyli, przypominając zwłaszcza tę, która działa w tej namiętności. „Jest chore (aegrum) i zranione (saucium) przez namiętność serce, które spogląda z pożądliwością (concupiscentia)" - mówi święty Jan Kasjan, który w innym miejscu nazywa tę samą namiętność „zgubną chorobą (languor)" albo po prostu „chorobą (morbus)" i mówi o duchu doprowadzonym do choroby (mens aegra) jej atakami. Aby określić tę namiętność, święty Grzegorz z Nyssy mówi o „chorobie przyjemności”. Święty Jan Chryzostom, który, jak święty Jan Kasjan, nazywa ją „chorobą zgubną", mówi z drugiej strony: „jest pożądliwość o wiele gorszą niż zapalenie oka; jest to choroba nie oczu ciała, ale oczu duszy".

Jeszcze częściej pożądliwość uważana jest za formę szaleństwa. Święty Bazyli widzi w objawach tej choroby „dzieła duszy frenetycznej i zbłąkanej", zaś święty Jan Klimak pisze: „Ten, który został nią dotknięty (...), wydaje się, że stracił rozum i jest jakby na zewnątrz siebie, stale pijany pożądaniem stworzeń". Ten sam mówi jeszcze: „Demon rozpusty ograbia przewodzący umysł i nakłania oraz powoduje, że przy ludziach czynimy to, co robią jedynie oszołomieni". Święty Jan Chryzostom dokłada starań, aby wykazać, jak ta namiętność wprowadza w błąd rozum człowieka, zaciemnia, podnieca, dewastuje i dręczy jego duszę: „Tak jak chmury i mgła spowijają oczy ciała, tak też, kiedy nieczysta namiętność zawładnie duszą, zabiera jej zdolność przewidywania, nie pozwala jej nic zobaczyć poza obecnym przedmiotem; (...) ale tyranizowana przez te pokusy dusza łatwo zostaje podporządkowana grzechowi; (...) ma już tylko jeden przedmiot przed oczami, w duchu, w myśli. (...) I jak ślepi, stojąc pod gołym niebem i w południe, nie przyjmują już światła słonecznego, ponieważ ich oczy są zamknięte, tak też nieszczęśni, wydani na pastwę tej choroby, zamykają swe uszy na liczne zbawienne nauki, które rozbrzmiewają wokół nich". Ten sam święty w innym miejscu określa lubieżność, która jest celem pożądliwości, jako „matkę szaleństwa".

Pouczenia patrystyczne dotyczące pożądliwości uwydatniają, jak można to już było zauważyć z przedstawionych powyżej fragmentów, trzy zasadnicze patologiczne skutki tej namiętności:

1. Wzburzenie i podniecenie duszy, które towarzyszą jej praktykowaniu od narodzenia się pożądania aż do jego zaspokojenia.

2. Zaniepokojenie, które towarzyszy namiętności od samego początku, w poszukiwaniu jej obiektu i w wypracowaniu środków, które pozwolą go osiągnąć (wraz ze wszystkim, co to implikuje, a zwłaszcza niepewność, niespokojne oczekiwanie tegoż albo strach rozminięcia się z nim). Niepokój również, który towarzyszy zaspokojeniu pożądania. Przyjemność znika niemal tak szybko, jak się pojawiła i pozostawia w duszy gorycz tym większą, że człowiek uczynił z niej absolut i oczekiwał jej całkowitego i zupełnego zaspokojenia.

Ogarnięty namiętnością, czuje się wobec tego sfrustrowany, czemu towarzyszy obawa, a czasami nawet trwoga. Pod wpływem namiętności wierzy on, że ponawiając rozkosz będzie w stanie zaradzić temu stanowi cierpienia. I tak pożądanie, zaledwie zaspokojone, odradza się ponownie ze swą cząstką niepokojów. Ten niepokój jest tym większy, że praktykowanie namiętności utrzymuje i wzmacnia siłę pożądania, które ją wyraża, jednocześnie zwiększając wagę przywiązywaną do rozkoszy, co czyni jeszcze bardziej bolesnymi, z jednej strony trudności nieuchronnie napotykane przy ponawianiu zaspokajania pożądania tyle razy, ile wymaga tego namiętność, a z drugiej strony rozczarowanie, które wynika z rozdźwięku pomiędzy tym, czego owładnięty namiętnością oczekuje od rozkoszy i tym, co ona mu rzeczywiście daje.

3. Zamroczenie ducha, rozumu, sumienia i utrata rozsądku.

  W wyniku tej namiętności, poza tymi trzema zasadniczymi skutkami, duch staje się otępiały, a dusza ociężała. Wobec owładniętej nią osoby stosuje ona prawdziwą tyranię, bardziej niż wszelkie inne namiętności, z powodu swej nadzwyczajnej mocy. „Wśród wielu występków ogarniających ludzkie serce, żaden grzech nie ma tak wielkiej siły, by mógł się równać z szaleństwem lubieżności" - pisze święty Grzegorz z Nyssy. Z tego powodu jest ona „wrogiem trudnym do pokonania i odparcia", ale również z powodu zadziwiającej szybkości działania demona, który ją inspiruje.

  Podobnie jak wszystkie pozostałe namiętności, jest ona niszczycielką cnót. Współzależnie rodzi ona w duszy wszelkie rodzaje postaw zdeprawowanych, a zwłaszcza brak bojaźni Bożej, wstręt do modlitwy, samolubstwo, niewrażliwość, przywiązanie do tego świata, rozpacz.

  Na koniec zauważmy, że namiętność pożądliwości w swym narodzeniu, trwaniu i rozwoju faworyzowana jest głównie przez trzy rodzaje namiętnego zachowania: pychę i żądzę próżnej sławy; osądzanie bliźniego; obfitość jedzenia i snu.

Za: Jean Claude Larchet, Terapia chorób duchowych. Wstęp do tradycji ascetycznej Kościoła prawosławnego, tytuł oryginału: Therapeutique des maladies spirituelles, przekład: mniszka Nikołaja (Aleksiejuk), konsultacja teologiczna: ks. dr Henryk Paprocki ks. dr Andrzej Kuźma, Wydawnictwo „Bratczyk" Hajnówka 2013

niedziela, 23 listopada 2014

Nierządnice Pustyni - z przedmowy


Wszystkie historie mówiące o nawróceniu dają wyraz głębokiemu przeświadczeniu o potrzebie i pragnieniu mi­łosierdzia. Przekonanie, że życie mnicha opiera się na miło­sierdziu, było tak silne i powszechne, że powstały nawet opowieści o mnichach, którzy byli po prostu tylko „dobrzy". Jan z Lykopolis opisuje zakonnika prowadzącego przez wie­le lat bardzo zdyscyplinowane i uporządkowane życie, któ­ry jednak nie nauczył się, że istotą życia na pustyni jest całkowita zależność od Tego, dla którego „wszystkie nasze dobre czyny [są] jak skrwawiona szmata" (Iz 64,5). Dlate­go popadł w grzech, a w końcu w rozpacz. Pozwolił kobie­cie, która zgubiła drogę na pustyni, wejść do swej celi, roz­mawiał z nią, aż wreszcie postanowił spróbować ją posiąść cieleśnie. Nazajutrz, zrozpaczony, zwątpił o swoim zbawie­niu i powrócił do świata. Ów człowiek, zanim popełnił grzech, był naprawdę dobrym mnichem. Jednak to nie ten grzech jest powodem jego potępienia, lecz pycha, która nie potrafiła znieść upadku i nie pozwoliła mu prosić o miło­sierdzie. Jan z Lykopolis zauważa: „nie należy nadymać się pychą z powodu swoich osiągnięć, lecz zawsze być pokor­nym i chronić się w najodleglejszych zakątkach pustyni". Prawdziwym problemem mnicha nie są pokusy przeciwko czystości, lecz pycha. Poza tym, nigdy nie należy tracić na­dziei na zbawienie.

Na pustyni opowiadano historie o nierządnicach, które odmieniły swoje życie, przechodząc drogę od upokarzają­cej niewoli grzechu do wielkiej świętości. Centralnym elementem tych podań jest głęboka świadomość potrzeby Bożego miłosierdzia. Maria, bratanica Abrahama, upadła jak ów „dobry" mnich z opowieści Jana z Lykopolis, ponie­waż, chociaż prowadziła dobre życie, nie przyswoiła sobie zasadniczej prawdy o konieczności całkowitego oddania się Bogu. Dlatego popadła w rozpacz i zwątpiła o swoim zba­wieniu. Historia Marii Egipcjanki ukazuje Zosimę jako do­brego i pobożnego mnicha. A jednak Zosimie również bra­kuje owej zasadniczej świadomości grzechu - prawdę tę poznaje dopiero dzięki Marii nierządnicy, która poprzez pokutę i skruchę stała się tym, kim on chciał być, a mimo wszystkich swoich wysiłków być nie mógł. Gdy on próbo­wał dojść do czegoś dzięki swoim własnym wysiłkom, ona otrzymała o wiele więcej, ponieważ umiała z pokorą i wdzięcznością przyjąć miłosierdzie i łaskę od Pana. Uczeń św. Antoniego, Paweł, ujrzał chwałę niebieską przygoto­waną dla nierządnicy Tais, chociaż ta ciągle przebywała zamknięta w swej celi i błagała Boga o miłosierdzie, ale to właśnie z powodu tej głębokiej pokory dane jej było wejść do raju jeszcze przed św. Antonim.

Dzieje nierządnic stanowią część literatury ascetycznej traktującej o nawróceniu. U jej początków znajduje się hi­storia wielkiej pokutnicy Nowego Testamentu, św. Marii Magdaleny, oraz biblijny obraz ladacznicy będącej symbo­lem Izraela łamiącego przymierze z Bogiem. Grzeszna ko­bieta to również Ewa, matka wszystkich żyjących, dlatego obraz nierządnicy da się odnieść do każdego człowieka, a w końcu do całego rodzaju ludzkiego, który odwrócił się od swego Stwórcy. Aby lepiej przekazać prawdę o grzechu, żywoty nierządnic odwołują się do wyrażeń i przykładów zaczerpniętych z Biblii - a fakt ten nie tylko nie znosi, lecz jeszcze pogłębia ich wartość historyczną. Wszystkie te hi­storie zostały spisane w jednym celu — aby inni, czy to je czytając, czy też ich słuchając, mogli mieć udział w działa­niu łaski, o którym opowiadają. Na przykład autor Żywotu Marii Egipcjanki informuje, że mnisi opowiadali historię świętej swoim gościom dla ich duchowego zbudowania, a on ją spisał dla pożytku tych, którzy będą ją czytać. Opo­wieści o wielkich grzechach i wielkiej pokucie mówią w grun­cie rzeczy o wielkiej miłości. Na czytających miały wywrzeć wrażenie podobne do tego, które na św. Janie Klimaku zro­bił widok „więzienia" mnichów. Jako młody asceta, Jan odwiedził „mieszkanie pokutników", czyli specjalny klasz­tor, w którym mnisi oddawali się wyjątkowo surowej po­kucie. Jak pisze, „wrócił stamtąd odmieniony". „Wydaje mi się", ciągnie dalej, „że ci, którzy popełnili grzech i poku­tują, są szczęśliwsi od tych, którzy nigdy nie upadli i nie muszą płakać nad sobą - ci bowiem, którzy zgrzeszyli i nawrócili się, powstali z grzechu silniejsi". Zdaniem Jana, pamięć o mnichach z „więzienia", którzy dobrowolnie się w nim zamknęli, by prowadzić surowe życie pokutne, może być dla czytelnika źródłem zachęty: „Słuchajmy i uważaj­my - my, którzy możemy niespodziewanie upaść. Po­wstańcie i usiądźcie wy wszyscy, których poniżyły wasze grzechy. Bracia, słuchajcie, co mam wam do powiedzenia. Posłuchajcie wy wszyscy, którzy szczerze pragniecie się nawrócić i pojednać z Bogiem".

Widok skruszonych penitentów lub historia ich pokuty przedstawia prawdę o nawróceniu i skrusze pewniej i z więk­szą siłą aniżeli teoretyczne rozważania i analizy. Skrucha i pokuta to nie teoria, którą należy sobie opracować, lecz sposób życia. Dlatego historie wielkich pokutników i po­kutnic są o wiele bardziej użyteczne niż jakakolwiek wie­dza teoretyczna na ten temat - ich dzieje nie pouczają czytelnika, co powinien robić, lecz ukazują różnorodne dzia­łania Boga w konkretnym ludzkim życiu; nie prezentują wzoru do naśladowania, lecz dzielą się doświadczeniem Bożej miłości. Ludzie uczestniczący w procesie odkupienia są niedoskonali i bywają głupi, mają swoje wady, popeł­niają grzechy i upadają. Zarazem jednak dysponują siłą i są zdolni do wewnętrznej przemiany: „Grzesznik jest win­ny, lecz nie pohańbiony". (Św. Jan Klimak)

Za: Benedicta Ward SLG, Nierządnice Pustyni. Pokuta we wczesnych źródłach monastycznych, Poznań 2005 (W drodze), przekład Paweł Długosz

sobota, 22 listopada 2014

Gdy kruszeje mur ignorancji


Co się dzieje, gdy ktoś starannie i długo wypracowywał swój światopogląd, pozornie użyteczną, realną mapę i oto sytuacja zmusza go do przyznania, że światopogląd ten jest błędny, a mapę trzeba rysować od nowa ? Bolesny trud, jakiego wymaga ten proces, wydaje się przerażający, przekraczający granice naszych możliwości. Zwykle podświadomie staramy się ignorować tą nową sytuację. Często akt owej ignorancji nie jest bynajmniej pasywny. Możemy uznać nową informację za fałszywą, niebezpieczną, za herezję czy działanie diabła. Możemy wytoczyć jej wojnę i nawet tak pokierować światem, żeby skłonny był‚ uznać nasz pogląd za rzeczywistość. Miast korygować mapę, próbujemy burzyć nową rzeczywistość. Smutne,że ktoś potrafi w ostateczności zużyć więcej energii na obronę przestarzałego światopoglądu, niż potrzebowałby na jego rewizję i korektę.

Scott Peck, Bezlitosna łaska

piątek, 21 listopada 2014

Eldorado


Rycerz na schwał,
Na koniu w cwał,
W dzień jasny i w noc bladą -
Śpiewając rad,
Wędrował w świat
I szukał Eldorado.

Przeminął wiek,
Osiwiał człek,
Duch troską drżał mu bladą;
Bo nigdzie mu
Nie błysł kraj snu -
Rojone Eldorado!

A gdy juz był
Bez tchu, bez sił,
Napotkał marę bladą.
"O cieniu mów,
Gdzie kraj mych snów -
Mów, gdzie jest Eldorado?"

"Za szczyty gór,
Za kresy chmur,
W dolinę cieniów bladą
Śpiesz noc i dzień -
Odrzecze cień -
Tam znajdziesz Eldorado!"

Edgar Allan Poe,
tłumaczenie:  Antoni Lange

Robak Zdobywca


Patrz! to świąteczna noc obiaty
Powraca z wieku w wiek -
W teatrze zasiadł rój skrzydlaty
Aniołów w jasne strojnych szaty,
By śledzić sztuki bieg.
Patrzą anioły w łzach tonące:
Obok nadziei - lęk.
Z orkiestry płyną tony drżące -
Melodii sfer to dźwięk

Bogom podobne marionetki
Coś gwarzą cichy tworząc szum,
Wśród ciągłej snują się podniety -
Nieszczęsnych lalek rojny tłum.
Grą ich skrzydlate rządzą twory,
Scenerię w różny mieniąc wzór,
I krążą cicho jak upiory,
Ból z niewidzialnych sącząc piór.

Stubarwny dramat - i nie łatwo
Zapomnieć go, gdy raz się zna!
W ciągłej pogoni tłum się gmatwa,
Za nieuchwytnym widmem gna.
Po jednym kole mknie w pośpiechu,
Co znów się musi w siebie wpleść.
Dużo Szaleństwa, więcej Grzechu,
I Groza - sztuki treść.

Lecz patrz! Z ciemnego kąta sceny
Krwawoczerwony wypełzł gad.
W sam środek wcisnął się areny,
Między stłoczoną ciżbę wpadł.
Drżące od lęku marionetki
Pastwą się jego stają wraz.
Łkają serafy, gdy w posoce
Ząb jadowity topi płaz.

Gasną już światła, rzecz skończona,
I ponad Larw drgających wir
Z hukiem opuszcza się zasłona,
I z wolna każdy kształt, co kona,
W żałobny upowija kir.
Mówią anioły, z bladych powiek
Łzy ocierając pierw,
Że tytuł owej sztuki - "Człowiek",
Bohater - Zdobywca Czerw.



Edgar Allan Poe
tłumaczenie:  Barbara Beaupré

Od lat najmłodszych...


Od lat najmłodszych, lat dziecinnych
Żyć ani patrzeć tak jak inni
Nie mogłem; ze wspólnego zdroju
Nie płynie też namiętność moja.
Ani się zrodził w owej strudze
Mój smutek, ni radosny zbudził
Ton, który inne serca dotknie -
Co miłowałem, kochałem samotnie.
Tak więc - w dzieciństwie już, u świtu
Burzliwych dni, co przyszły potem -
Z dna dobra czy też zła dobyty
Czar dziwny jakiś mnie omotał:
Potokiem bystrym, wodotryskiem,
Szkarłatem gór i skał urwiskiem,
I słońcem, gdy się toczy wokół
W złocie jesiennej pory roku,
I błyskawicą, gdy po niebie
Mija mnie dążąc gdzieś przed siebie,
Piorunem, burzą lub obłokiem
(Gdy niebo czyste i wysokie),
Który się stawał najwyraźniej
Demonem mojej wyobraźni.


Edgar Allan Poe
tłumaczenie:  Roman Klewin





Lepiej nie widzieć za dużo

“Jeśli weźmiesz szkiełko - powiedział pewnego dnia jakiś inżynier - i obejrzysz wodę, którą pijemy, zobaczysz miliony malutkich robaczków, których nie widać gołym okiem”. Jak je zobaczysz, nie wypijesz wody. Nie wypijesz i zdechniesz z pragnienia. Rozbij szkiełko, szefie, rozbij je zaraz, robaczki znikną i będziesz mógł orzeźwić się wodą.


Nikos Kazantzakis, Grek Zorba,

Gruboskórny, nieociosany, skalany miłością cielesną i żądzą ród ludzki

  Zapadłem w sen. Gdy się ocknąłem, Zorba już wyszedł. Było zimno, nie miałem najmniejszej ochoty wstawać, sięgnąłem na półkę po ukochaną książkę, jaką tu przywiozłem, poezje Mallarmego. Czytałem powoli, urywkami, zamykałem tomik i znowu go otwierałem, wreszcie odłożyłem. Słowa tych wierszy wydały mi się po raz pierwszy anemiczne, wyblakłe, pozbawione ludzkich treści, puste i zawieszone w próżni; były niby destylowana woda pozbawiona nie tylko zarazków, ale i życiodajnych substancji.

   W religiach, które utraciły moc wiary, bogowie stają się tylko figurami retorycznymi, ornamentami dla ludzkiej samotności lub obrazami zdobiącymi ściany. Coś podobnego działo się z tą poezją. Namiętność i tęsknota serca tętniącego żywymi sokami obróciła się w pustą igraszkę i jałową grę intelektu.

   Znów otworzyłem książkę, zacząłem czytać. Dlaczego przez tyle lat pozostawałem pod urokiem tych wierszy? Czysta poezja! Tętniące życie przekształca w błyskotliwą rozrywkę, pozbawioną choćby kropli krwi. Wedle niej gruboskórny, nieociosany, skalany miłością cielesną i żądzą ród ludzki powinien stać się abstrakcyjną ideą i ulegając alchemii mózgu zdematerializować się i rozproszyć.

   Jak to się stało, że wszystko, co dotąd uważałem za cenne, tego ranka wydało mi się cyrkową ekwilibrystyką i kłamstwem szarlatana? Tak właśnie zaczyna się upadek każdej kultury - błyskotliwym popisem magika: czystą poezją, czystą muzyką, pustą myślą. I nie ma już człowieka, który wątpi, który wierzy, który na coś oczekuje, czegoś się obawia, ponieważ całą ziemię opanował duch i nie ma skrawka, gdzie by można zapuścić korzenie i czerpać nimi życiodajne soki. Człowiek stał się jałowy, bezpłodny, pozbawiony krwi. Wszystko przekształca się w nim w słowa, a słowa w muzyczną igraszkę, ale ostatni człowiek posuwa się jeszcze dalej, siada na skraju swojej samotni i przeobraża muzykę w puste, matematyczne równanie.

Nikos Kazantzakis, Grek Zorba

Biada temu, kto nie ma w sobie źródła szczęścia!

Wyszedłem z kopalni i ruszyłem w stronę morza. Otwarłem książkę, którą niosłem, zapomniałem o głodzie. “Umysł też jest kopalnią” - myślałem idąc. I zagłębiłem się w niezmierzonych pokładach mózgu.

   Pasjonująca książka - o pokrytych śniegiem górach Tybetu, tajemniczych klasztorach, milczących mnichach w żółtych szatach, którzy poprzez koncentrację woli zmuszają eter, aby przyjął upragniony przez nich kształt.

   Wysokie szczyty, powietrze pełne duchów. Nie dociera tu zgiełk ludzkiego życia. Oto doskonały asceta gromadzi swych uczniów - chłopców od szesnastu do osiemnastu lat - i wiedzie ich o północy do zamarzniętego jeziora górskiego. Rozbierają się, wyrąbują przerębel, zanurzają szaty w lodowatej wodzie, potem zakładają je, by wysuszyć ciepłem własnego ciała. Powtarzają to siedmiokroć. Wreszcie wracają do klasztoru na jutrznię.

   Wspinają się na szczyt górski, wysoki na pięć do sześciu tysięcy stóp. Siadają spokojnie, oddychają głęboko i rytmicznie i mimo iż są półnadzy, nie marzną. Trzymają w dłoniach puchar z zamarzniętą wodą, wpatrzeni weń koncentrują wolę na kryształowej powierzchni lodu - i woda zaczyna wrzeć. Wtedy przygotowują herbatę.

   Asceta doskonały gromadzi wokół siebie uczniów i rzecze:

   “Biada temu, kto nie ma w sobie źródła szczęścia!
   Biada temu, kto pragnie przypodobać się innym!
   Biada temu, kto nie czuje, że obecne i przyszłe życie stanowi jedność!”

Nikos Kazantzakis, Grek Zorba

Och, żebym mógł żyć niezależny


  - Cóż pozostało z duszy, której nie mieścił świat? Kilka napisanych przez kogoś, kalekich, urwanych wierszy, nie tworzących nawet strof. Błądzę po ziemi. Odwiedzam tych, którzy byli mi drodzy, ale serca ich się zamknęły. Którędy wrócić do życia? Krążę wokół domu o zaryglowanych drzwiach niczym pies... Och, żebym mógł żyć niezależny, nie chwytając się jak topielec waszych żywych ciał.


Nikos Kazantzakis Grek Zorba

Uczynisz cud, jeśli skupisz myśl na jednej tylko sprawie

  - Istnieją góry, których szczyty sięgają nieba - ciągnąłem. - Wznoszą się na nich klasztory. Żyją tam mnisi w żółtych szatach, siedzą na skrzyżowanych nogach miesiąc, dwa, sześć - i rozmyślają o jednej rzeczy. Jednej, słyszysz? Nie o dwóch! Nie myślą jak my o kobietach i węglu czy książkach i węglu. Koncentrują umysł na jednej, tylko jednej rzeczy i czynią cuda. Czy zauważyłeś, Zorbo, co dzieje się, gdy położysz soczewkę na słońcu i wszystkie promienie skupią się w jednym punkcie? Z tego punktu wkrótce bucha ogień. Dlaczego? Bo siła słońca nie rozprasza się, lecz koncentruje na nim. Podobnie ma się rzecz z umysłem człowieka. Uczynisz cud, jeśli skupisz myśl na jednej tylko sprawie. Zrozumiałeś?



Nikos Kazantzakis  Grek Zorba

czwartek, 20 listopada 2014

Jakimi zasadami powinien się kierować człowiek wierny prawdzie?


Wyrażanie opinii, uczuć, przekonań a nawet wiedzy musi być w szczególnych okolicznościach poprzedzone głębokim namysłem. Jakimi zasadami powinien się kierować człowiek wierny prawdzie? Po pierwsze - nigdy nie mówić nieprawdy. Po drugie - mieć na uwadze zarówno fakt, że ukrywanie prawdy zawsze stanowi potencjalne kłamstwo, jak i to, że zatajenie prawdy w każdym wypadku wymaga podjęcia ważnej z moralnego punktu decyzji. Po trzecie - decyzja o zatajeniu prawdy nigdy nie powinna wypływać z osobistych pobudek, takich jak żądza władzy, chęć zdobycia popularności czy ochrona mapy przed konfrontacją z rzeczywistością.

Po czwarte - w przeciwieństwie do poprzedniego punktu, decyzja o zatajeniu prawdy zawsze powinna opierać się na wiedzy o dążeniach ludzi, przed którymi się ją ukrywa. Po piąte - ustalenie potrzeb i dążeń innej istoty stanowi akt odpowiedzialności tak złożony, że można go podjąć jedynie wówczas, gdy powoduje nami autentyczna miłość do drugiej osoby. Po szóste - podstawowym czynnikiem oceny innego człowieka jest oszacowanie jego umiejętności do wykorzystania prawdy do własnego duchowego rozwoju. I wreszcie - oceniając zdolność innej osoby do wykorzystania prawdy dla własnego rozwoju duchowego należy pamiętać, że mamy zwykle skłonności raczej do niedoceniania tej zdolności niż do jej przeceniania. /.../

Scott Peck, Bezlitosna łaska

Wizja świata u Omara Chajjama


Zasadniczym rysem światopoglądu naszego poety jest agnostycyzm. Człowiek według Omara Chajjama nie rozwiązał i nie rozwiąże nigdy podstawowych zagadnień dotyczących życia i śmierci. Nie wiemy po co się rodzimy i dlaczego umieramy. Nigdy nie przekroczymy mety zakreślonej przez naturę. Ledwo przyszliśmy na świat a już odejść musimy – dlaczego? Nikt nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie. Nawet niebiosa, których „obrót jest tak samo jak życie bezmyślny”.

Z tego źródła płynie niedowiarstwo i sceptycyzm Omara Chajjama. Nie uznaje on religijnych dogmatów każących wierzyć w niebo i piekło. Dobro i zło są wartościami umownymi i względnymi. Dlatego taki pesymizm wieje z czterowierszy. Świat w nich jest pełen smutku i niepokoju; poeta stwierdza: „Szczęśliwi, którzy przyszedłszy na świat odchodzą, ale stokroć szczęśliwsi, którzy nie zjawili się na nim wcale. Motyw przemijania i bezowocności wszelkich ludzkich starań odnajdujemy w wielu czterowierszach; bardzo charakterystyczne są czterowiersze o dzbankach lepionych z gliny, w jaką obraca się człowiek po śmierci. Przechodząc obok pracowni garncarskiej poeta słyszy, jak glina ubijana pięściami garncarza szepce: „Łagodniej, bracie, łagodniej, i ty będziesz gliną”. „Podobnie jak ja – mówi poeta – ten dzban kochał kogoś i był niewolnikiem włosów ukochanej. A to ucho, które widzisz przylepione doń z boku, było ramieniem opasującym szyję kochanka”. Inną wersję stanowią czterowiersze o trawie i kwiatach wyrastających z prochów ludzkich. „Ostrożnie stąpaj po zielonej darni – mówi Omar Chajjam – bo depczesz twarz pięknej dziewczyny”.

Stąd już blisko do tego co my określamy jako horacjuszowskie „carpe diem” i pewnej afirmacji życia. Wino pomaga zapomnieć o smutkach, o zmienności i nieuchronności losu i cieszyć się chwilą bieżącą. Czterowiersze sławiące wino są u Omara Chajjama bardzo częste. Wino, mówi on, jest lekarstwem na gorycz, ból i smutek. „Pij wino i bądź wesół” powtarza się raz po raz. Ortodoksyjne koła muzułmańskie, a także niektórzy z orientalistów dają suficką czyli mistyczną interpretację czterowierszy o winie. Według sufickich poglądów wino jest symbolem upojenia się duszy miłością bożą. Jednakże większość badaczy poezji Omara Chajjama skłonna jest czterowiersze o winie interpretować realistycznie. Suficka konwencja i symbolika do której zresztą Omar Chajjam rzadko się ucieka, służyła zapewne do zawoalowania naturalnej chęci do zakazanego przez Koran napoju pitego przez poetę zapewne w miarę i w gronie przyjaciół.

Sceptycyzm i pesymizm poety przesłaniają mu wszystkie inne sprawy dotyczące życia i działania ludzkiego. Dlatego w jego poezji o nastawieniu zasadniczo realistycznym nie znajdujemy tak charakterystycznych dla jego epoki dociekań sufickich obracających się wokół wzajemnych stosunków duszy ludzkiej do Boga. To samo dotyczy spraw miłości bądź wzajemnego stosunku dwojga kochanków, tematyki dominującej w poezji perskiej. Także element dydaktyczno-moralizatorski, tak typowy dla epoki, jest obcy poezji Omara Chajjama. Zagadnienia społeczne znajdują się również na marginesie jego czterowierszy; ograniczają się do piętnowania i wyśmiewania hipokryzji mułłów i fałszywej moralności aparatu administracyjnego.

Rubajaty

(Ze wstępu), Franciszek Machalski

Rubajaty (II)


*
Nie jest dzisiaj w twojej mocy dni jutrzejszych scheda,
I o jutrze myśleć próżno, tylko rośnie bieda....
Ty obecną chwilę chwytaj czuwającym sercem,
Bo za resztę twego życia, nikt grosza nie da.

*
Nie zgłębić nam odwiecznych tajemnic, niestety!
Nie przekroczyć przyrodą zakreślonej mety -
Wodzę okiem po uczniach i nauczycielach:
Słaby jest: kto się tylko narodził z kobiety.

*

Nikt nie zgadł co świat kryje za swą zasłoną,
Ani wie kto, jak duszę w niego złożono,
Nie odpocząć nikomu aż w ziemnym pyle,
… i tak się ten wątek snuje, bez końca pono -

*
Powołał mnie do bytu wśród mąk rodzenia,
Wobec życia postawił pełnym zdumienia,
Aż odchodzę - z urazą i nieświadom celu,
Tego przejścia, tego trwania, tego odchodzenia...

*
Przecóż troskę w tobie niecą przyszłych zdarzeń wici?
Kto daleko myślą sięga, ponad żal nie schwyci,
Nie zacieśniaj światu granic przed radosnym sercem,
Troski ciebie nie nakarmią i żal nie nasyci.

*

Przeto tylko niebiosa ludzi lepią z ziemi,
Aby ją znów zasypać kształt strzaskanymi -
Gdyby chmury zamiast wody proch z ziemi ssały,
Po dzień sądny by krwawiły łzami serdecznymi.

*
Smutną niebo zgotowało ludziom ziemską dolę,
Wciąż obsiewa i wciąż kosi obsiewaną rolę,
Gdyby ludzie przyszłych wieków wiedzieli co cierpim,
O, na pewno by nie zeszli żyć na tym padole!

*
Stwórca, który z nicości wywiódł ten świat cały,
Przecież własne swe twory rozbija w kawały,
Jeśli się nie udały, kogóż za to winić?
Ale dlaczego niszy, jeśli się udały.
*
Świat cały nie ukazał twoim oczom nic a nic,
Za nic wszystko co mówiłeś, i coś słyszał za nic,
Na nic ziemię zbiegałeś od granic do granic,
I to, żeś się przykulił w chacie, także na nic.

*
Widzę w pyłu pościeli pokotem śpiące,
Widzę zakryte ziemią mnogie tysiące,
Okiem wokół przebiegam pola nicości,
Pustka: tłumy nie nadeszłe tłumy, uchodzące...

*
Wietrzyk targnął róż płatkami w pojutrzenną chwilę,
rozkochany w kwiecie róży słowik kląska mile,
Siądź pod drzewem tym i pomyśl, ile takich róż,
Wzeszło z pyłu, by zakwitnąć, i zwiędnąć w pyle.

*
Wszystkich mi was druhowie zabrakło powoli,
Zdeptanych po kolei wieczną stopą doli,
Kielich obiegał wokół życia stół biesiadny,
I zwalił was nieprzytomnych, wcześniej po kolei...

*
A choćbyś miał żyć lat dwieście, trzysta, tysiąc cały,
Przyjdzie-ć w końcu opuścić ten świat zmurszały,
I czy żyłeś padyszachem, czy żebrakiem,
W tym samym prochu będą kości twe leżały.

Omar Chajjam
tłumaczenie: Andrzej Gawroński
,

poniedziałek, 17 listopada 2014

Nigdy nie dowie się, czym jest szczęście

Kto nie umie przysiąść na progu chwili, puszczając całą przeszłość w niepamięć, kto nie jest zdolny trwać w miejscu jak bogini zwycięstwa, nie doznając zawrotu głowy ani lęku, ten nigdy nie dowie się, czym jest szczęście.

 Nietzsche

Anatol Ulman - W ogrodzie


Staruszek, wcale nie łysy, lecz siwy, nadszedł od rogu alei i naszej ulicy, bo przy niej rósł ten klon, zresztą niejeden. Drobny i wielowiekowy człowiek nie stanowił zagrożenia dla żołnierzy kanclerza, którzy od niedawna wznieśli barak przy skrzyżowaniu, by sprawdzać wszystko, cokolwiek mogłoby być przydatne dla kanclerza lub stanowiło dlań zagrożenie. Dziadek, jak błędnie osądziłem, nie był ani przydatny ani groźny, przyznam też, że nie byłem specjalnie dumny, trafiwszy go pierwszą pestką w środek głowy, chłopcy znad stawu strzelali równie dobrze albo lepiej. Niewątpliwie starszy człowiek nie dostarczał takiej zabawy, jak na przykład pies, któremu można było przyczepić raka do jąder, życie w ogrodzie nauczyło mnie jednak poprzestawania na małym w pochmurne, ponure dni.

Właśnie Cigi, obdarzona dużym talentem pedagogicznym, postanowiła wysublimować moje skłonności do przykrych zabaw, zaszczepione udatnie przez chłopców z dzielnicy, i nadać im niepostrzeżenie charakter intelektualny, chociaż wątpię w takie intencje. Dziadek dowodząc swej bystrości wyśledził mnie wśród liści i krzyknął:

- Hej, chłopcze!

Cigi siedziała na gałęzi przy mojej głowie i szepnęła:

- Salve hospe.

Nie miało to sensu, więc powtórzyłem głośno. Wtedy dziadek zatrzymał się pod klonem, nie spoglądając wcale do góry, podziwiałem go za tę delikatność, następnie usiadł na trawie, jeśli była tam trawa, co dowodzi, że nie padał deszcz, ten człowiek nie usiadłby na mokrej murawie, chociaż była miękka i subtelna jak te w świerkowych lasach, by spytać albo tylko stwierdzić, że jestem szczęśliwy. Cigi kazała mi zapytać, co to jest szczęście, więc przystałem na tą zabawę, zbyt trudną w moim wieku, abstrakcyjne pojęcia nie miały w ogrodzie zastosowania. Starszy pan zaśmiał się suchutko.

- Siedzieć na drzewie i strzelać pestkami, to jest szczęście – powiedział.

Tak mi się zdaje, że powiedział, lub po prostu dzisiaj tak sądzę, bo cała rozmowa, z wyjątkiem śmierci, zależy teraz ode mnie, wtedy była powtarzaniem niezrozumiałych słów i zadań, takich jak o szczęściu, o którym nadal nie mam pojęcia, oczywiście nie mówię o definicji, których wiele, rzekłem tedy, co kazała powiedzieć Cigi, wtulając całą twarz w moje ucho:

- Dowiem się, czy było szczęściem.

Dopiero wtedy siwy, łysy staruszek spojrzał do góry na moje nogi, brodę i nos, nie dowierzając skromnemu ciału chłopca dźwigającemu tak wielki rozum. Stwierdził też głośno moją mądrość, a Cigi wymyśliła odpowiedź:

- Nie jestem mądry, proszę pana – powiedziałem: proszę dziadka – gdyż nie mógłbym być szczęśliwy.

Nie rozumiałem nadal owej zabawy, jednak szacunek w słowach staruszka sprawiał mi przyjemność, chociaż trudno było brać poważnie człowieka wątłego jak brzozowa gałązka, który stwierdził, że iż siedemset lat, może tylko siedemdziesiąt, dochodził do tej prawdy.

- Ile ty masz lat, chłopcze?

- Mogłem wreszcie udzielić własnej odpowiedzi:
- Pięćdziesiąt, panie.

A on ocenił:

- Dwanaście – dodając albo ujmując rok życia.

Byłem chudy i drobny jak on, tedy mogliśmy być w tym samym wieku. Poprawiłem go jednak, idąc myślami Cigi, że wiek zależy od rodzaju przestrzeni, bo Cigi miała na myśli teorię względności.

Potworny świat – wyszeptał starzec.

Wtedy dobiłem go: Atqui certe – powtarzałem powoli za Cigi, co sprawiało pozory namysłu – nihil omnium rerum melius est mundo nihil praestabilius nihil pulchrius.

Stary człowiek myślał w milczeniu, a potem – rzecz widziałem z góry doskonale – wychudłymi palcami prawej dłoni lub lewej, co jest chyba bez znaczenia, z góry trudno zorientować się, która jest która, sprawdził, czy żyje, a wtedy jeszcze żył, gdyż uszczypnął się w ciało, jeśli miał jakieś ciało na tych kościach: stary sposób stwierdzenia, czy nie działamy we śnie, i odpowiedział, również po węgiersku, jak sądziłem:

- Quid potest esse tam fictum quam tu puer.

Nie jestem pewien końcówek, gdyż wszystko zdarzyło się w starożytności, na szczęście Cigi objaśniła, że ja nie istnieję. W zasadzie miałem co do tego wątpliwości, nie znałem owej niesprecyzowanej treści zawartej w słowie istnieć, ale prztyknąłem drugą pestką w łysinę otoczoną białym puszkiem i przekonałem go o swej fizycznej obecności w tym życiu.

Stary człowiek starł palcem ślad po wilgotnej pestce z czaszki lub włosów, jest tedy faktem, że strzelałem nimi, następnie albo prawie równocześnie rzekł uroczyście:

- Tożbym się musiał wstydzić przed ludźmi mądrymi, gdybym takiemu jak ty człowiekowi nie folgował.

Otóż nie przytaczam pełnego zdania, bo zastanawiałem się nad słowem folgować i reszta przepadła na zawsze.

- Mam w dupie Platona – szepnęła szybko Cigi ze złością.

Powtórzyłem pięknie tą pierwszą jasną dla mnie myśl: mam Platona. Na ogół dorośli unikają takich wyrazów, wynika to z prostego faktu, iż widzą tylko przed sobą, dupa, znajdująca się z tyłu, bywa zapominana. Starzec zareagował inaczej, gdyż śmiał się skrzekliwie, może tak po raz pierwszy od siedmiuset lat, więc zadrżałem ze strachu, że się rozsypie w drobne kosteczki.

- Masz wspaniałe wykształcenie antyczne – wykrztusił.

- No, nie tylko antyczne – rzekła zarozumiale Cigi.

- No, nie tylko apteczne, dziadku – powtórzyłem.

Chyba już wtedy zaczęła niejasno kiełkować we mnie myśl, którą dziś ze smutkiem wykorzystuję, że aby sprawiać wrażenie człowieka rozumnego, wystarcza powtarzać za kimś niejasne zdania. Nabrałem jednak chęci do uczenia się łaciny, była to bowiem łacina, a nie węgierski, Cigi znała jedno i drugie, chociaż i tak nie urosła.

Błyszczałem wiedzą z tego drzewa jak żuk gnojownik swoją pokrywą z zasychającego gnoju. Istniała, jak sądzę, szansa, że staruszek przeprowadzi natychmiast moją habilitację, sam był bowiem profesorem wyłączonym przez żołnierzy z działania, co dowodzi przewagi żołnierzy. Wyszedł był z miasta na spacer po kontakt z wątłą przyrodą ogrodu, nigdy nie wiadomo, kiedy spacer jest ostatni. Był zbudowany tkwiącym we mnie fenomenem i obiecywał sobie wiele po przyszłości z takimi jak ja ludźmi, gdy dorosną, nigdy jednak nie dorosłem, chociaż już w ogrodzie opanowałem łacinę, zwłaszcza uczone cytaty, i uwielbiałem, niestety tylko przez pewien czas, opowiadania Cigi o antycznych munus, szczególnie o munera sine missione, na których ginęli wszyscy gladiatorzy, dowodziło to bowiem, że kultura Rzymian była kulturą żołnierzy. Ostatecznie uczono mnie szacunku dla kultury Rzymian. Cigi opowiadając nie angażowała się uczuciowo, zachowywała szlachetny obiektywizm naukowca relacjonującego suche fakty. Miałem nawet zamiar urządzić munus mrówek czarnych i czerwonych, oczywiście sine missione, przykre jednak doświadczenia ze ślimakami odwiodły mnie od wykonania.

Profesor, skoro był zagłodzonym profesorem żywiącym się wytworami ludzkiego ducha, poprosił o trochę tych owoców, które jadłem, by skłonić mnie do zejścia z klonu, spuściłem mu kilka w chustce zdjętej z głowy Cigi, na sznurku, nie istnieją bowiem chłopcy bez sznurka w kieszeni. Wszystko dokonane zostało pod warunkiem, że w tamtym momencie owoce nie były zjedzone, może nadal nie są zjedzone. Starszy człowiek z rdzawą plamą na szyi – tę wątpliwą ozdobę darowuję mu dla urealnienia i wyjęcia go z milionów staruszków – próbował zachować sceptycyzm wobec mojej erudycji: istniała ewentualność, że byłem debilem o chłonnej pamięci, starożytny dziadek nie czcił faktów wyłącznie, więc chciał mnie obejrzeć, bym nie stanowił jedynie hipotezy, ale skoro nie udał mu się wybieg, zjadł śliwkę i chciał pestką strzelić do góry, bez skutku. Kołnierzyk jego koszuli bielszy ponad śnieg, w którym zbielali Jakob Alte i Matthias Kusse pewnej zimy przedtem albo potem, nadawał mu trumienny wygląd. Spytał czym dla mnie jest świat, być może sądził, iż z wysokości klonu można dać lepszą odpowiedź na to pytanie, niż gdy się patrzy tylko z ziemi, nie potrzebowałem wyręki Cigi, świat był zbiorem wyrąbywanych lub umierających od mrozu drzew.

Cigi jednak nie pozwoliła rozczarować staruszka, rzekła, iż Ziemia, była bowiem ścisła, jest pierdnięciem Istoty Doskonałej. W tym wonnym gazie, zawierającym wszystkie pierwiastki materialne oraz duchowe, człowiek stał się centralnym produktem odchodu, najwyższą niedoskonałością lub, jak bym dziś musiał rzec ująć, doskonałością negatywną. We wspaniałej pożywce rozwinął się i rozmnożył niby szczep bakterii. Ten wulgarny żart odpowiada naturze Cigi i równie dobrze można twierdzić, że go wypowiedziała jak i nie, wśród niezliczonej liczby prawdopodobieństw wolno także założyć, iż rzeczywiście odkryła przyczynę rzeczy. Pewnik, iż tylko powaga gwarantuje prawidłowy wynik dociekań filozoficznych, powoduje, że idziemy tylko niektórymi drogami, zabezpieczając sobie poczucie godności. W każdym razie Cigi oraz starzec wiedzieli coś o początku i o celu rzeczy, ja uchwyciłem tylko trwanie, owo siedzenie na konarze klonu, liście, powietrze, wysuszoność staruszka, zewnętrzność świata. Z właściwości, jaką jest zapominanie, czynię sposób odkrywania minionego, dowolnie rozdzielam, co rzekł starzec, co Cigi i ja, bo nikt nie upomni się o prawdę.

Niewątpliwie Cigi stwierdziła lub dowiodła niezbicie poprzez moje usta jakiegoś podstawowego sensu bytu, gdyż stary człowiek był zdumiony prostotą prawdy, którą mu ogłosiłem, przekazując sformułowania przyjaciółki. Wstrząśnięty ich słusznością wyciągnął ku mnie rękę, bo sądził, iż ma do czynienia z mędrcem, a ja natychmiast zapomniałem to genialne zdanie, skupiając uwagę na kościstych palcach, nie było we mnie ciekawości celu istnienia i nie ma, można przecież przyjąć jedną z setek koncepcji, najlepiej obowiązującą. Wtedy na drzewie było mi wiadomo ze zgniłej książki pochodzącej z rozkisłej piwnicy, że wszechświat został stworzony przez Boga w niedzielę 23 października 4004 roku przed naszą erą, za przekonaniem takim stał autorytet biskupa Armagh w Irlandii, wielebnego Jamesa Usshera. Później dowidziałam się, że Ziemia liczy sobie cztery miliardy lat, tak twierdził inny człowiek. Otóż problem polegał na tym, w czyj autorytet uwierzyć, prawda była zagadnieniem drugorzędnym, posiadając odpowiednie narzędzia, najlepiej żołnierzy, mogłem dowieść, że wszystko miało swój początek w ogrodzie.

W zasadzie stary człowiek spełnił już życie, kiedy dowiedział się, ale obiecał sobie następną wizytę już nazajutrz. Pozwolił nawet sobie na siedzenie na drzewie, skoro nie chciałem zeń zejść, mówił o sprowadzeniu jeszcze kilku siwych staruszków i kto wie, czy w oszukańczy sposób, wspierany wiedzą Cigi, nie uzyskałbym poważnego stopnia naukowego siedząc na klonie, lecz żołnierze kanclerza z baraku na rogu wzięli inicjatywę w swe ręce, oczywiście nie wtedy, gdy profesor szedł w ich kierunku, tylko trochę później.


Anatol Ulman, Cigi de Mantbazon
s. 113-120
wyd. Iskry

niedziela, 16 listopada 2014

Piosenka jesienna

Łkanie bezsennej
Skrzypki jesiennej,
       Sierocej,
Serce mi rani,
Grąży w otchłani
       Niemocy.


Drżący i siny,

- Gdy brzmią godziny
       Tułacze -
Wspomnieniem tonę
W czasy minione
       I płaczę.


I idę smutnie

W wichr, co okrutnie
       Mnie miecie
Swymi podmuchy,
Niby liść suchy
       Po świecie.


Paul Verlaine
tłum. Leopold Staff

Pieśń beduińska

Kobieta wstaje i śpiewa
Wiatr ją swym czarem owiewa
I na ziemię ją składa
A ona w sen zapada.

Ta ziemia naga skała
Ta kobieta kochała
Ten wiatr dmie nieprzerwanie
Ten sen to umieranie.

Giuseppe Ungaretti
przełożył Władysław Lark

Niczym więcej niż znikającą nicością myślenia

Gdybyś ty mój bracie

Gdybyś wrócił do mnie żywy,
Z wyciągniętą ręką,
Mógłbym znowu,
Jakby nigdy nic, uścisnąć
Ci dłoń, bracie.
Ale nic twojego, nic twojego nie otacza
Mnie z wyjątkiem snów - migoczą
Wygasłe płomienie przeszłości.
Pamięć rozwija się tylko w obrazach
I w sobie tylko sobą jestem,
I niczym więcej
Niż znikającą nicością myślenia.

Giuseppe Ungaretti
przeł. Artur Grabowski

Przekleństwo

Zamknięty pośród rzeczy
śmiertelnych

(Zniknie również niebo
gwiaździste)

Dlaczego pożądam Boga?

Giuseppe Ungaretti
przekład Jarosław Mikołajewski

Znikomość

Nagle
w górze
nad kamieniami
światłość
zachwycająca
bezmiaru
I człowiek
schylony
nad zaskoczoną
słońcem
wodą
widzi że jest
cieniem
Rozchwianym i
nadłamanym

Giuseppe Ungaretti
przeł. Artur Grabowski

Bajka o Czerwonym Kapturku

Czerwony Kapturek szedł leśną drogą do babci. Podśpiewywał sobie ale nie dlatego, że było mu szczególnie wesoło, a raczej dla dodania sobie odwagi - BAŁ SIĘ WILKA! Taki wilk potrafi dobrze dopiec - zwłaszcza na starość - nawet schylić się nie można jak się za młodu zbyt długo przesiadywało na zimnych kamieniach...

Szedł zatem Czerwony Kapturek przez las - słoneczko przypiekało aż trawa na polanie zwijała się z pełnym wyrzutu skwierczeniem. Koszyczek z wiktuałami był cholernie ciężki, więc spod Czerwonego Kapturka gęsto płynęły krople potu, które obcierał batystową chusteczką z kunsztownie wyhaftowanym monogramem. Dostał ją w prezencie - babcia lubiła haftować po imprezach.

Ptaszki bezsensownie ćwierkały nie dostrzegając ciężaru egzystencji. Koniki polne z tętentem ganiały pod trawą za klaczami polnymi - ot, ruja i poróbstwo... Lecz Czerwony Kapturek tego nie widział - a gdyby nawet zobaczył i tak by nie zrozumiał - był za mały - dorośnie, to zrozumie... Muchy... - ale dajmy spokój muchom! Nie mają one żadnego znaczenia dla fabuły rozwijającej się raźnym truchtem i potykającej tu i ówdzie o korzenie, w miarę jak Czerwony Kapturek zbliżał się do polanki, na skraju której stał domek babci. Czerwony Kapturek wstąpił na działo, to jest - przepraszam - na ganek i pociągnął sznur od dzwonka. Rozległo się dyskretne pukanie na które nieco zachrypnięty baryton... babci, odpowiedział "proszę". Czerwony Kapturek nacisnął klamkę i wszedł.

W środku panował półmrok, niemniej jednak Kapturek mógł zauważyć, że spoczywająca w kuszącej pozie na kozetce ....babcia, przygląda mu się badawczo.

- Co ci się stało w głowę, Czerwony Kapturku? - zapytała.
- Potknęłam się o korzeń - objaśnił Kapturek - Dałem czołem w pień... ale babciu, dlaczego masz takie duże oczy?
- Byłam u okulisty i zakropili mi atrophinę - odpowiedziała babcia - czy naprawdę musimy przerabiać tekst w całości?
- Cóż, chyba nie - odparł Czerwony Kapturek - i tak wszyscy znają to już na pamięć. Jesteś więc wilkiem, nieprawdaż?
- Niesamowite Holmesie! Jak na to wpadłeś? - zaironizował wilk
- Elementarne - babcia nie stosuje wody po goleniu - rzekł Czerwony Kapturek
- Chyba powinnaś użyć czasu przeszłego - rzucił od niechcenia wilk

W domku jakby pomroczniało....

- Ty ją naprawdę... tego... - zająknął się Czerwony Kapturek
- Nie... - sprostował z niesmakiem wilk - ja ją zjadłem!

Nastała minuta ciszy.

- I co. Boisz się mnie dziewczynko? - zapytał wreszcie wilk
- Nie bardzo - odpowiedział Czerwony Kapturek - Sądząc zresztą po śladach walki jaką musiałeś stoczyć z babcią, jesteś cienki. Jak barszcz z uszkami.
Rzeczywiście - w pokoju walały się zmiecione niedbale pod ścianę połamane sprzęty, zgruchotane naczynia a nawet dwa kawałki marmuru które wyglądały jak Wenus z Milo.

Wilk poczuł się dotknięty...

- Ja cienki?!- wrzasnął, aż daszek chaty wzleciał nieco w górę - poczekaj chwilę a zaczniesz się bać! To rzekłszy zerwał się z kozetki, natężył nad Czerwonym Kapturkiem i wyciągnął ku niemu swe pazurzaste łapska.
- Powinieneś zrobić sobie manicure - zauważył Kapturek - a poza tym co z ostatnim życzeniem?
- Życzeniem? - Moim życzeniem jest cię pożreć i na pewno nie będzie ono ostatnie - wilk wyraźnie nie wykazał się wystarczająco wysokim poziomem intelektualnym.
- Ostatnim przedśmiertelnym życzeniem - wyjaśnił cierpliwie Kapturek - to znaczy moim życzeniem, bo przypuszczam że ja tego żarcia nie przeżyję.

Wilk przyhamował i zastanowił się.

- No, niech będzie - zezwolił ostatecznie.
- Choć więc ze mną...

Czerwony Kapturek skierował się do drzwi. Wilk szedł za nim przez klomby aż do pniaka drzewa zwalonego przez wichurę na którym babcia lubiła była... ale spuśćmy na to zasłonę niepamięci.
Czerwony Kapturek zatrzymał się przy pieńku i zwrócił do wilka:

- Czy mógłbyś pochylić się nieco i oprzeć głowę o ten kloc?
- Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem - wilk zarechotał basowo jakby udał mu się świetny dowcip, po czym przykląkł dwornie na jedno kolano i spełnił prośbę Kapturka.
Na dodatek przymknął oczy, jakby do drzemki, do której - trzeba przyznać - owe sielskie letnie popołudnie nastrajało w sposób wyjątkowy... Na to Czerwony Kapturek splunął w garście, zatarł ręce i ze zręcznością ekwilibrysty albo prestidigitatora... ale chwileczkę - skąd niby taka mała dziewczynka miałaby znać takie słowa... Zatem z właściwą sobie zręcznością wydobył z koszyczka wielki topór i za jednym ciosem uciął bestii kosmaty łeb.

Ptaszki na chwilę przestały ćwierkać a cały wszechświat zatrzymał swój bieg.
Następnie Czerwony Kapturek zachichotał złowieszczo i fachowym ruchem, dwoma palcami starł juchę z ostrza...

- Głupek - rzucił w stronę resztek wilka - A NIBY DALCZEGO NOSZĘ CZERWONY KAPTUREK??!!



bajka napisana przez Tomka Beksińskiego (prawdopodobnie) i odczytana przez niego w którejś ze swoich audycji w 1998 albo w 1999 roku.

Za →

widziałem Go

spał na ławce
z głową złożoną
na plastykowej torbie
płaszcz na nim był purpurowy
podobny do starej wycieraczki

ubrany w trzy swetry
czarny biały i zielony
(a wszystkie straciły kolor)
spał spokojnie jak dziecko
poczułem w sercu swoim
(nie pomyślałem lecz poczułem)
że to jest Namiestnik
Jezusa na ziemi
a może sam Syn Człowieczy
chciałem go dotknąć
i zapytać
czy ty jesteś Piotr?
ale ogarnęło mnie
wielkie onieśmielenie
i oniemiałem
twarz miał zanurzoną
w kłakach rudej brody
chciałem go obudzić
i spytać raz jeszcze
co to jest prawda
pochyliłem się nad nim
i poczułem zepsuty oddech
z jamy
ustnej
a jednak coś mi mówiło
że to jest Syn Człowieczy
otworzył oczy
i spojrzał na mnie
zrozumiałem że wie wszystko
odchodziłem pomieszany
oddalałem się
w domu myłem
długo i starannie ręce

Tadeusz Różewicz

sobota, 15 listopada 2014

Ci, którzy przeczytali pięć tysięcy najważniejszych w kulturze książek ...


My, Zatraceński, przeczytaliśmy pięć tysięcy najważniejszych w kulturze książek. W ten sposób przejmujemy od ludzkości wszystko, co ludzkie, i posiadamy mnóstwo niepotrzebnych informacji o czymkolwiek. Oczywiście, licząc się z człowieczą właściwością zapominania, gromadzimy te książki w naszym pokoju, by co pewien czas odświeżać szczegóły zawarte w licznych dziełach.

Książki poczynamy nabywać i czytać w odległym momencie przeszłości, kiedy po radościach dzieciństwa, jakich dostarcza nam wojna, i przyjemnościach młodości związanych z odkryciem pewnych właściwości dziewcząt i kobiet, zadajemy sobie odwieczne pytanie: Skąd przyszliśmy, kim jesteśmy i dokąd idziemy? Próbując w sposób pewny rozwiązać ostatecznie tak ważne zagadnienie, zdajemy się na autorytet mędrców oraz wybitnych pisarzy. Upływa sporo lat, zanim odkrywamy najważniejsze pożytki z posiadania znacznej liczby książek, w tym dużego formatu i w solidnych oprawach z płótna, skóry oraz tworzyw sztucznych. Stanowią bowiem one najbardziej praktyczny materiał do tworzenia potrzebnych w codziennym bytowaniu sprzętów, takich jak stół do spożywania posiłków, taboret lub tapczan. Odpowiednio układane pozwalają składać z siebie prawie nieskończoną rozmaitość fantazyjnych mebli. Na zgrabnym filarze z książek poświęconych zdobyczom archeologii, z uwagi na ich duży format, stoi właśnie nasza maszyna do pisania, dzięki której możemy zakomunikować ludziom, do jakich wrednych poglądów dochodzi cywilizacja krasnoludków, których przedstawiciele tak nieoczekiwanie wtargnęli do naszego domu, burząc te artykuły wiary we wspaniałość człowieka, jakie jeszcze w nas ostają po nazbyt obfitej lekturze.

On, Jakub Zatraceński, który tkwi w nas, tak jak on, Zatraceński Andrzej, wypełnia nasze biologiczne jestestwo, w szczególny sposób reaguje na obecność krasnoludków w naszym mieszkaniu, gdyż ich po prostu nie widzi. Jego racjonalny umysł, wykształcony przez te dyscypliny naukowe, których początek zawdzięczamy przypuszczeniom Demokryta, rachunkom Deskartes'a i geniuszom XIX wieku, do ostatka wierny pozostaje empirii i logicznym z niej uogólnieniom. Stąd mity oraz bajki ludowe nie stanowią dlań żadnego dowodu na istnienie kiedykolwiek ludzi o wysokości dwudziestu centymetrów, gdyż nawet Pigmeje i karły cyrkowe mają wzrost znacznie większy. Racjonalizm natomiast, dzięki konieczności pogodzenia się z praktycznymi wynikami nauk psychologicznych, w tym psychiatrii, nie wyklucza halucynacji oraz innych arieracji umysłu i stąd on, Jakub, godzi się, że ludzie ze zdezelowanym rozumem widzieć mogą mocą zepsutej wyobraźni, zjawiska oraz istoty przeczące rozsądkowi.

(…)

Cały nasz problem polega na niepoważnym stosunku do życia. Zdaje się, że cały nas problem polega właśnie na tym.

Ściślej biorąc nie potrafimy przyjąć na długo żadnej z funkcjonujących, zarówno starych jak i obecnie tworzonych, konwencji. Po trwającym krótki czas entuzjazmie dostrzegamy w różnych teoriach chwilowość, przemijanie. Sposób na życie może być wiekowy, jak taoizm i chrystianizm, lub zupełnie nowy, stworzony przez guru z rzadką brodą. Obowiązujący pod karą dużych dolegliwości, ewentualnie całkowicie dobrowolny jak uprawianie sportu. On, Jakub, dostrzega w nim prędzej czy później podstawowy błąd logiczny, tkwiący w aksjomatach budujących całą konwencję, tak jak on, Andrzej, pozbawiony jest wiary, by w pełni zaufać jednej, skoro równie dobrych są tysiące.

Wśród mnóstwa książek, rozsianych raczej bezładnie po naszym mieszkaniu, łatwo znaleźć najnowsze wykłady współczesnych kombinacji etycznych, psychologicznych i filozoficznych. Wystarczy kopnąć piętą, by przeczytać: „Ludzie tkwiący w głównym nurcie społeczeństwa technokratycznego podporządkowują się, ponieważ zostali schwytani w pułapkę ograniczonej rzeczywistości, która nie tylko uniemożliwia im dostrzeżenie realnych alternatyw, lecz także utrzymuje ich w przeświadczeniu, że niezadowolenie z czegokolwiek prócz drobnych niewygód jest niedopuszczalne i stanowi oznakę fatalnego nieprzystosowania albo zaburzenia umysłowego”. On, Andrzej, bywa podekscytowany krótko trafnością takiego twierdzenia i próbuje dostrzec realne alternatywy, by wydrzeć się z piekła alienacji i zintegrować swą psychikę, to znaczy, porozumieć się z nim, Jakubem. Lecz on, gdy szukamy właśnie dłuta, które zapodziało się pod warstwą wolumenów, bo potrzebne jest do wyprofilowania toczonego z drewna przedmiotu, podnosi inną książkę, w której dowodzi się niezbicie, że technokracja oraz ograniczenie wybujałego indywidualizmu jednostek za pomocą prymitywnej siły, w tym brutalnego terroru, jest jedyną metodą zapewnienia powszechnego szczęścia zbiorowości, a na szczęściu nam raczej zależy.

– Zdaje się – mruczy on, Jakub, w szumie silnika tokarki – że najlepszym rozwiązaniem dla większości ludzi jest porządne przeczytanie wyłącznie jednej książki i przyjęcie zawartych w niej prawd na całe istnienie.

Panna Nu-Nu zna jedną taką książkę i niezachwianie wierzy w wyłożoną w niej teorię. Nie znaczy to, że ją przeczytała. To my zapoznaliśmy się z każdym słowem tego dzieła. Panna Nu-Nu jest mądrzejsza od nas – nie czytając nie zaznaje wątpliwości, nie trwoży jej ani jedna sprzeczność. Przyjmuje cytaty z niej oraz zasady głoszone przez przykład rodziny. W sferze światopoglądu życie panny Nu-Nu jest od dzieciństwa jasne i proste. To my, Jakub Andrzej Zatraceński, wnosimy konflikty w porządek jej bytu.

Anatol Ulman, Potworne poglądy cynicznych krasnoludków

Skoro jesteś człowiekiem i chcesz zachować to miano ...


O wybredności
I ćwicz swoją duszę w nieubłaganym poczuciu wybredności. To jest najważniejsze. Masy są tylko chciwe, nie zaś wybredne. Ty pozostań umiarkowany i wymagający. Świat coraz bardziej upodabnia się do domu towarowego Woolwortha, gdzie za szóstaka jest do nabycia, w marnym wykonaniu, wszystko, co może zadowolić — szybko, tanio i w lichym gatunku — powszednie marzenia tłumów, skłonnych do rozkoszowania się byle czym. Niebezpieczeństwa owego zaspokajania tłumów już ujawniają się na wszystkich obszarach życia i ducha. Kultura nie tylko wtedy ginie, gdy na wykwintnych placach Aten i Rzymu pojawiają się barbarzyńcy z bojowymi toporami, ale również wtedy, gdy tacy sami barbarzyńcy pojawiają się na publicznych placach kultury i załatwiają sobie, bez jakiejkolwiek wybredności, podaż i popyt oraz wymianę towarową na wielką skalę. Wybieraj! Nie grymasząc i kręcąc nosem, ale surowo i bezlitośnie. Nigdy nie możesz być wystarczająco wybredny w kwestiach moralności i ducha. I nigdy nie możesz być wystarczająco konsekwentny, gdy mówisz — to jest szlachetne, a to fałszywe, to jest wartościowe, a to tandetne. Oto twoja powinność, skoro jesteś człowiekiem i chcesz zachować to miano.


Sandor Marai, Księga Ziół
przekład — Feliks Netz

Dialektyka „Odpoczynek czy praca?” czyli Fumy i Bobry


Fumy

Fum turystyczny, czyli inaczej Fum-turysta, a w zdrobnieniu Fumik lub Fumek, rzadziej Fumak - należy do odmiany podróżujących (animal transportera). Największe okazy spotyka się w okolicach dogodnych lub pozornie dogodnych do wycieczek i wczasów.

Fumy chodzą parami albo całymi rodzinami wydając przy tym charakterystyczne fumkanie i cipienie. Fumkanie jest oznaką niezadowolenia, natomiast w przypadku zadowolenia zwierzę cipieje.)

Fuma łatwo poznać po tym, że z dziewięciu rąk, jakie posiada, każdą ma czymś zajętą: trzymaniem torby, koca, materaca, ręcznej katarynki, olejku do opalania, plecaka albo liczeniem pieniędzy.

Wszystkie Fumy uważają, że głównym ich zajęciem jest wypoczywanie, w związku z czym usiłują wypoczywać z całych sił i bardzo je to meczy, ale ponieważ jedyną formą działania po zmęczeniu powinno być wypoczywanie, więc znów wypoczywają, co je bardzo męczy, i tak w kółko.

Jednak żaden Fum nie weźmie się do pracy w czasie odpoczynku, bo uważałby to za coś najbardziej niezdrowego.

Fumy nie posiadają specjalnie skomplikowanych obyczajów, czasem śpiewają jednak taką piosenkę:

Fum, fum, fum, fum, fum,
fum, fum, fum, fum, fum!
Do czego to podobne!
Do czego to podobne!
Jesteśmy zawiedzione,
jesteśmy złe i głodne!
Fum, fum, fum, fum, fum!
Fum, fum, fum, fum, fum!
Do czego to podobne!
Do czego to podobne!
Ach, kiedyż wypoczniemy łagodne
i wygodne!

Wcale nie są jednak takie łagodne, ponieważ ciągłe wypoczywanie bardzo je rozdrażnia i niepokoi.

Fumy żywią się wyłącznie konserwami i jajkami na twardo. Na drodze ewolucji przednie zęby wysunęły im się do przodu i służą jako klucz do otwierania konserw. Niestety, jednak do dziś nie wyrobił im się odruch zbierania rozrzuconych skorupek. Na ogół Fumy wędrują utartymi szlakami turystycznymi, ale zdarzyło się raz, że pewna fumia para zawędrowała przez pomyłkę nad jezioro zwane Jeziorem Bobrów.

- Mężu, mężu - zawołała Fumica - popatrz, jakie dziwne stworzenia.
- Nudne stworzenia - odpowiedział Fum - zupełnie nie rozumiem, co one robią.
Bobry piłowały drzewo na Wielką Tamę.
- Mój dobry zwierzaku - zwróciła się Fumica do Bobra, który pracował najbliżej – jak się nazywacie?
- Bóbr - mruknął Bóbr i dalej podcinał drzewo.
- Mój dobry Bobrze! Drzewa są niejadalne - powiedziała strofująco Fumica.
- Ja je podgryzam, ponieważ posłużą mi jako budulec na Wielką Tamę – odpowiedział już nieco uprzejmiej Bóbr, bo zrobiło mu się przykro, że ktoś może tak całkowicie nie rozumieć jego pracy.
- Ale to męczy - zauważył Fum.
- To dobrze - oświadczył Bóbr.
- Co wy też mówicie, mój Bobrze, to bardzo niedobrze - powiedziała Fumica.
- Trzeba wypoczywać.
- Po co? - zapytał zdziwiony Bóbr.
- Żeby się nie zmęczyć.
- Ja się lubię męczyć! - oświadczył Bóbr i przyjrzał im się podejrzliwie. - Nie lubię odpoczywać, a wy?
- My - Fumy popatrzyły na siebie - my wyłącznie odpoczywamy!

Bóbr wybałuszył oczy. Nie powiedział ani słowa. Tylko szybko pobiegł w kierunku swojej kolonii. Za chwilę wszystkie Bobry zebrały się na Polanie wokół Fumów, a najstarszy z nich zapytał:

- Czy to prawda, że wy wyłącznie wypoczywacie?
- Oczywiście, mój dobry zwierzaku - odpowiedziała Fumica.
- I nawet nie próbowaliście pracować? - upewnił się najstarszy.
- Przecież praca męczy - oświadczył urażony Fum.
A wtedy wszystkie Bobry zaczęły rozpaczliwie szlochać i załamywać łapki.
- Przestańcie, dlaczego tak zawodzicie? - wrzasnął zdenerwowany Fum.
- Bo nam was żal - oświadczył przez łzy najstarszy - nigdy nie pracujecie.
- A nam was żal - obraził się Fum - nigdy nie odpoczywacie.
Jeszcze długo obłe strony przekonywały się wzajemnie, że są nieszczęśliwe, ale nikt nikogo nie przekonał.

Pozostało tylko to przysłowie: „Płacze jak Bóbr nad Fumem”.

Maciej Wojtyszko, Bromba i inni