piątek, 30 czerwca 2023

W starości wszystko, co należy do życia, staje się nieważne

 

Myślący badyl

W lutym 1980 roku Jarosław Iwaszkiewicz opuścił podparyską wieś, gdzie miał dojść do zdrowia. Zaniemógł tam na dobre i zupełnie schorowany, niezdolny do chodzenia, został przewieziony do miasta, do hotelu „Cayré” przy Boulevard Raspail, gdzie zwykle się zatrzymywał.

Odwiedzili go tam przyjaciele, a po uprzedniej rozmowie telefonicznej, pani Ola Watowa.

Kiedy zapukała, nikt się nie odzywał. „Otworzyłam cichutko drzwi − czytamy w książce Wszystko, co najważniejsze − które prowadziły do małego korytarzyka, a dopiero z niego wchodziło się do pokoju. Poruszałam się na palcach sądząc, że może zasnął, tymczasem odezwał się jego głos, taki od razu intymny, domowy, prosty: «A kto tam się skrada?».

Leżał w łóżku. Zobaczyłam po latach, długich latach, Iwaszkiewicza starego, chorego, bezsilego. Ale od razu zmobilizował się i przyjął mnie jak gdyby w normalnych warunkach. Zachwycił się różami, zauważył, że noszę perły [...] «Olu», powiedział ze łzami w oczach, «wszystkie nieszczęścia chodzą w parze». I pokazał na uszkodzoną sztuczną szczękę.

I wtedy zakrzątnęłam się koło niego, płatkiem gazy nasyconej wodą kolońską obmyłam mu twarz i tors wyłaniający się z rozchylonej pidżamy. Oboje wiedzieliśmy, że pewnie nigdy się nie zobaczymy. Był ciężko chory i zrozpaczony po śmierci swojej żony”.

Rozmowa miała oczywiście na celu rozwianie smutku, który jak zatruta mgła wypełniał ten hotelowy pokój. Były naturalnie wspominki o przeszłości promiennej, szczęśliwej, tętniącej potęgą życia. Ale ciągle, niby Prastary Wąż wiła się po pokoju „czarna myśl”. „I jakże to możliwe − dodała pani Ola Watowa − żeby tak wszystko miało się skończyć w starości, w chorobie i w poczuciu tak wielkiej samotności”. I nagle, kiedy w świętym współczuciu ucałowała tę „biedną głowę”, „on zaszlochał. To nie był płacz, nie pozwolił wyrwać mu się ze ściśniętego gardła. Dlaczego tak przejmujący jest płacz mężczyzny?”.

Może dlatego, że w bardzo wielu przypadkach jest nie tyle ekspresją, ile informacją. Przede wszystkiem informacją. Ten szloch był bowiem reakcją na „czarne myśli”, którymi starość zatruwa umysł odchodzącego z życia człowieka.

Odreagowania na stres wieku podeszłego bywają bardzo różne. Jakiś czas temu pewien stary prozaik, w środku ożywionej i poważnej rozmowy, w której oprócz mnie brał udział jeszcze profesor Cari Stieff z Kopenhagi, nagle przerwał swą wypowiedź w pół zdania i zaczął bełkotać. Nie mówił językiem transmentalnym tak charakterystycznym dla radosnego uniesienia niektórych wspólnot religijnych. Nie wymawiał zdań niby poprawnych, a w gruncie rzeczy bezsensownych.
Było to obsesyjne, namolne zwielokrotnienie dźwięku, którym inteligencja polska od pewnego czasu oznacza pustą gadaninę, niepotrzebne mielenie ozorem; to, co kiedyś określano przez ple−ple. Grymasy twarzy, zirytowane oczy, popluwanie i nie kończący się szereg ble ble ble ble ble ble wyrażał dokładnie to, co Iwaszkiewicz powiedział o przeróżnych pretensjach, z jakimi w stosunku do niego wystąpiła pani Ola Watowa w telefonie: „Teraz to już nie ma znaczenia, teraz to już jest nieważne”. W starości wszystko, co należy do życia, staje się nieważne.

Odreagowanie Iwaszkiewicza nie miało nic z gombrowiczowskiego skrzeczenia. To nie mogła być błazenada. Podobno są mędrcy, którzy potrafią wykpić wszystko. Szydząc ze stłumionego szlochu, przemieniają się w hieny i zadowoleni z siebie odchodzą na swoją duchową pustynię.
Stłumienie szlochu jest sakralne i heroiczne. W salonie, w okopach czy w szpitalu trzeba trzymać fason. Nie wiadomo dlaczego, ale wiadomo dla kogo. Ten szloch Starego Poety, gwałtowny i niespodziewany, w geście, w mowie ciała, w języku pozawerbalnym, przekazał nam wiedzę o intymnym i tajemnym doświadczeniu starości.

Iwaszkiewicz zebrał tę wiedzę w swoich trzech niezwykłych tomach: Ogrody (1974), Mapa pogody (1977) i Muzyka wieczorem (1980). Spróbujmy więc skorzystać z jego przemyśleń. To się opłaca, nawet dwudziestolatkowi.

Z książki Baśń zimowa Ryszarda Przybylskiego

czwartek, 29 czerwca 2023

Sokrates i chęć ucieczki z "więzienia ciała"

 Wprowadzenie

Ponieważ nawet przygotowana mądrość objawia się niespodzianie, stary filozof staje niekiedy przed gawiedzią jak niepojęty pomyleniec.

Na procesie wytoczonym mu przez społeczeństwo Aten Sokrates zachowywał się wyzywająco. Oskarżano go o „nieuznawanie bogów, których uznaje państwo” i o „psucie młodzieży”, ale − jak pisze Irena Krońska − był to w gruncie rzeczy „proces o wrogość wobec demokracji i podważanie jej autorytetu, o mizodemię”. Polikrates bez ogródek nazywał później Sokratesa misodemos: wróg ludu. Z różnych źródeł możemy wnosić, że Sokrates rzeczywiście pogardzał systemem politycznym, umożliwiającym przejęcie władzy przez miernoty i różnego rodzaju szalbierzy, których działalność przekształca życie społeczne w oburzający bałagan. Trudno się temu dziwić, gdyż istotnie tłum nie jest klubem mędrców.

W czasie trwania procesu Sokrates świadomie prowokował najgorszy werdykt. Swoimi poglądami i zachowaniem sprawił, że sędziom pozostał „tylko wybór między uniewinnieniem -czytamy w rozprawie Ireny Krońskiej − i tym samym skompromitowaniem oskarżycieli a wyrokiem śmierci”. Sędziowie skazali go na pozbawienie życia. Toteż wszyscy komentatorzy tego wydarzenia, starożytni i nowożytni, są zgodni, że była to śmierć dobrowolna. Ksenofont pisał, iż „Sokrates doszedł do przekonania, że śmierć jest dla niego bardziej pożądana niż życie”. Fryderyk Nietzsche: „To, że Sokrates został skazany na śmierć, a nie wygnanie, przeprowadził on sam, zupełnie świadomie i bez naturalnego lęku przed śmiercią”. Władysław Witwicki uważał wręcz, że Sokrates zabijał się sam własnym mieczem ironii i konsekwencji.

Chciał więc umrzeć i wypadki po zapadnięciu wyroku potwierdzają ten sąd. Ze względu na pewną uroczystość religijną nie można było w Atenach przez jakiś czas przeprowadzać egzekucji. Sokrates przesiedział więc w celi śmierci trzydzieści dni, podczas których odwiedzali go codziennie liczni przyjaciele. Przebywali z nim czasem cały dzień, prowadząc rozmowy. Z łatwością mogli zorganizować ucieczkę do Tessalii, co najprawdopodobniej przyjęte by zostało przez władze ateńskie z ulgą. W końcu, jakby nie wykręcano prawdy, skazano go na śmierć za poglądy.

Sprawa była hańbiąca. Ale Sokrates nie myślał o ucieczce. „Kiedy przyjaciele − czytamy u Ksenofonta − chcieli go wykraść z więzienia, nie tylko się na to nie zgodził, ale nawet ich wyśmiał”.

„Wierzył głęboko − pisał Platon − że śmierć jest to «jakieś przeobrażenie», «przeprowadzka duszy stąd na inne miejsce»”. „Z pogodą na śmierć czekał − zrelacjonował Ksenofont − i w takim nastroju ją poniósł”.

Dlaczego z takim uporem dążył do śmierci? Czyżby z tęsknoty do rozpościerającej się za grzbietem nieba Rzeczywistości Istotnie Istniejącej przyspieszał upragnioną przeprowadzkę duszy?

Prawdziwą przyczyną jego niezwykłej decyzji była chęć ucieczki z „więzienia ciała”, które, zwłaszcza w starości, przyprawia człowieka na ogół o wiele cierpień, niekiedy bardzo strasznych.
Kiedy go skazano, liczył sobie siedemdziesiąt lat, ale do tej pory trzymał się znakomicie. Był to krzepki starzec. Prowadził bardzo aktywne życie i nic nie wskazuje na to, aby miał jakieś szczególne dolegliwości związane z podeszłym wiekiem. Jasność i bystrość jego umysłu była nadal uderzająca. Ciało miał sprawne, tyle że chodził powoli, „zwyczajnie jak starzec”, jak tłumaczył się przed trybunałem. Nawet Platon, który miał skłonność do przesadnie uduchowionych obrazów, przekazał jego trzeźwą uwagę, iż starość to właściwie powolne umieranie. „Jestem przecież u tego kresu, przy którym ludzie najwięcej wieszczyć zwykli, kiedy mają umrzeć”. Ksenofont stwierdził więc, że ta dobrowolna śmierć była formą ucieczki przed torturami niedołężnej starości. „Obecnie jednak, jeżeli jeszcze będę żył dłużej, będę musiał doznawać na sobie skutków starości, to znaczy będę coraz słabiej widział, gorzej słyszał, trudniej się uczył, łatwiej zapominał to, czego się nauczyłem. Jeżeli więc stwierdzam, że z każdym dniem coraz bardziej staję się niedołężny, jeżeli sam sobie wnet zacznę przyganiać, jak mógłbym powiedzieć, że chciałbym żyć dłużej? Bardzo możliwe − mówił − że to sam bóg okazuje mi taką łaskawość, abym nie tylko w odpowiednim czasie, ale i w najłatwiejszy sposób zakończył życie. [...] Zamiast już teraz rozstawać się z życiem, sam sobie przygotowałbym śmierć w mękach choroby lub starości, która jest sumą wszelkiego cierpienia i stanem pozbawionym radości”. Dla Sokratesa starość była zwieńczeniem koszmarnych stron doli człowieczej i okrutną zapłatą za cielesne zaistnienie. Zgroza starości wyznaczała więc granicę, której nie chciał przekroczyć.

Jak ogromna większość śmiertelników granicę tę przekroczył Immanuel Kant. Co prawda, odrzucając samobójstwo, po prostu nie miał wyboru. Mało jest bowiem ludzi, którzy nie czekają, aż z istnienia wygna ich czas. Sadowiąc się w łodzi Charona, swoją nową sytuację próbował Kant brać najpierw z humorem. Kiedy pojawiła się rozpacz, podjął walkę, chociaż wiedział, że ją przegra. Kiedy ją już przegrał, przyjął w pokorze cierpienia, jakimi świadomość płaci za swoje zaistnienie. Spróbujmy tedy prześledzić ten dramat, posługując się esejem Thomasa de Ouinceya Ostatnie dni Immanuela Kanta. Jedno czy trzy odstępstwa od rzeczywistego stanu rzeczy nie dotyczą sprawy stosunku wielkiego filozofa do procesu uwiądu organizmu, przeto tekst ten możemy uznać za przenikliwy obraz umysłu po jego wkroczeniu w okres ciągłego oczekiwania na wygnanie z czasu.

W zasadzie stary Kant miał wyborne zdrowie. W sześćdziesiątym szóstym roku życia był pełen wigoru. Na słynnych obiadach wydawanych dla przyjaciół, na swych „platońskich przyjęciach”, prowadził błyskotliwą konwersację, czuł się znakomicie usposobiony i promieniał intelektualną żywotnością. Kilka lat później zaczął podupadać. Najpierw osłabła mu pamięć. Kant zauważył to dość szybko i starał się opanować tę dolegliwość za pomocą całego systemu zapisów, aby przynajmniej wykluczyć kilkakrotne powtarzanie tych samych historii w ciągu jednego dnia. W siedemdziesiątym piątym roku życia w pełni uświadomił sobie, że nadszedł „mentalny schyłek”. Toteż przygotował się na każde zrządzenie Opatrzności. Pogodził się z tym, że jest już „stary, słaby i dziecinny”. Wszystkie czynności umysłowe zostały bowiem spowolnione. Po trzech dalszych latach zauważył, że czyta bardzo wolno. Często zapadał w drzemkę. „Głowa wielokrotnie podczas czytania opadała mu między świece, a wełniana szlafmyca, którą nosił, ciągle się zapalała i płonęła na jego głowie”. Z dolegliwości fizycznych trapiły go głównie dwie, które, co prawda, niekoniecznie musiały być związane ze starością: ból żołądka, mający wyraźnie za podłoże nerwicę, i ból głowy, następstwo wypadku w młodości. Starości natomiast zawdzięczał z całą pewnością depresję, słaby wzrok, ogólne zniechęcenie i w końcu koszmary senne, które zjawiły się pod koniec zimy, w roku 1803. Wybudzały go gwałtownie, kiedy udręczony bezsennością zasypiał nad ranem. Nawet jeśli zapadał w drzemkę w ciągu dnia, budził się nagle w przerażeniu. Jeden fantazmat powtarzał się stale. Do jego łóżka podchodził morderca. Racjonalny umysł − dodam − najwyraźniej nie przekazał podświadomości konwencjonalnego obrazu śmierci stworzonego przez chrześcijańską Europę. We śnie musiał mieć śmierć za bezlitosnego bandytę.

Do 8 października 1803 roku, kiedy „wspierający się wtedy na ramieniu siostry, padł nagle bez zmysłów na ziemię”, mógł Kant obserwować zachowanie własnego umysłu, mordowanego przez starzejące się ciało. Chociaż wieczorem tego dnia przyszedł do siebie i zaczął mówić zrozumiale; chociaż próbował jeszcze powrócić do swych towarzyskich przyzwyczajeń, jego myślenie zaczęło niebawem tracić kontakt z językiem. W grudniu tego roku nie był już w stanie się podpisać. Nie mógł „spamiętać liter, które składały się na jego nazwisko, a kiedy mu je powta-rzano, nie mógł w wyobraźni przedstawić sobie ich kształtu”. 

Nie ogarniał świata stanowiącego jego aktualną codzienność, chociaż przy pierwszej okazji niegdysiejszą wiedzę przechowywaną w mózgu, prezentował otoczeniu bardzo sprawnie. „Odpowiadał prawidłowo i dokładnie na każde pytanie dotyczące filozofii czy nauki, a zwłaszcza geografii fizycznej, chemii lub historii naturalnej”. Niebawem przestał rozpoznawać ludzi. Trwał wyobcowany ze świata. „Po cichu lub z dziecięcym paplaniem, zaplątany w sobie lub apatycznie oderwany i zobojętniały, czy też zajęty stworzonymi przez siebie zjawami i ułudami, budząc się dla głupstw, zapadał z powrotem na całe godziny w coś, co mogło pewnie być chaotycznymi fragmentami potężnych piekielnych rojeń”.

W końcu nie potrafił podać właściwej nazwy przedmiotów. Żył jeszcze tydzień, ale − dodam − zanim skonał przestał być człowiekiem, odebrana mu bowiem została adamiczna zdolność nazywania. W krainie, do której nie chciał wkroczyć Sokrates, to się zdarza. I trudno pojąć, czy ta utrata myślenia werbalnego była wyzwoleniem, jak sam zgon, który kończy udręki umysłu czekającego na to, co przerażające i nieuniknione. Chociaż Kant, kiedy jeszcze prowadził w swym salonie błyskotliwe rozmowy, wypowiadał się o własnej śmierci bardzo spokojnie i trzeźwo, jak o każdym innym zjawisku w naturze, to koszmary senne zdradziły, iż − zgodnie z tym, co o człowieku powiedział Thomas Stearns Eliot − był tylko strachem w garstce popiołu. Cierpienie starego człowieka przybiera więc często postać, wobec której myśl postronnego obserwatora jest bezsilna.

Kiedy pojawia się kryzys, pan doktor Michał Kapuza zawozi mnie do szpitala rejonowego, gdzie − jak większość rodaków − muszę odleżeć przepisowy tydzień w łóżku ustawionym na korytarzu. Proszę tylko nie pomyśleć, że coś wypominam ojczyźnie. W słynnym stanowym szpitalu Beth Abraham w nowojorskiej dzielnicy Bronx, prowadzonym przez światową sławę medycyny Olivera Sachsa, w bardzo bogatym kraju, chorzy − jak pisze Anna Bikont, która odwiedziła tę lecznicę − także leżą na korytarzach.

Taki korytarz jest właśnie granicą, której nie chciał przekroczyć Sokrates. Noc mija tu na dookolnyn tupaniu, płaczu i krzykach bólu, wśród zwożonych tu dziewczyn, przeważnie z przedmieść Warszawy, które „z miłości” podcięły sobie żyły i teraz cierpliwie znoszą wyzwiska pielęgniarek; wśród licznych staruszek, niemych papierowych istot z otwartymi oczyma, pustymi jak wszechświat, i w końcu wśród starców, którzy nie panują już nad własnym organizmem, upokorzeni nie skrywanym obrzydzeniem i powstrzymywaną wściekłością personelu, skądinąd wspa-lniałego. Nazajutrz dziewczyny wyrzuca się ze szpitala. Starzy ludzie z reguły nie przedostają się na pokoje. W lecznicy doktora Sachsa jest chyba podobnie. „Spacer po szpitalu Beth Abraham − czytamy u Anny Bikont − przez sale i korytarze zapełnione starymi, pokurczonymi ludźmi z niedowładami kończyn, z nieobecnymi oczami, uzmysłowił mi dopiero, jak trudno było w nich do-strzec coś więcej poza chorobą, cierpieniem i starością”.

Aby dostrzec człowieczeństwo w tych udręczonych umysłach, trzeba mieć serce i wiedzę doktora Sachsa. Serca to może by mi starczyło, ale wiedzy nie mam. O takiej fazie dolegliwości wieku podeszłego mogę więc powiedzieć tylko to, co Platon orzekł o swoim Absolucie. „A więc nie będzie o nim ani imienia, ani opisu, ani wiedzy, ani postrzegania, ani mniemania”. Nie wiem o czym myślą, jeżeli myślą, ci starzy ludzie ze szpitalnego korytarza. O tej fazie starości należy milczeć. Jak w Oświęcimiu. „Kiedy patrzę na pająka-korsarza − pisze Czesław Miłosz w Roku myśliwego − który porusza się po gładkiej posadzce na długich nogach, albo przypominam sobie senny a złowrogi ruch skręcającej się żmii, myślę o mojej śmierci. Opuścić tę ziemię, przeciąć moje z nią związki, jak to zrobić, ile mnie jeszcze czeka chorób i powolnego odpływu sił? Lepiej o straszności nie pisać i zadowolić się tym, że odbijałem się niejako od niej, wbrew niej dotykając dotykalne formy, niby dojrzały Cezanne”.

Zależność między oczekującym na śmierć ciałem a umysłem Hannah Arendt, najwyraźniej pod wpływem Hegla, potraktowała jako fundamentalne źródło życia umysłu. W ten sposób twórcą refleksyjnej świadomości stawał się czas. Człowieczeństwa nie da się oddzielić od historyczności. „To, że istnieje coś takiego jak życie umysłu, zawdzięczamy umysłowemu organowi do obcowania z przeszłością i charakterystycznemu dlań «niepokojowi». To wszakże, że jest to życie umysłu, zawdzięczamy śmierci, w której umysł przewiduje swój koniec. Śmierć wstrzymuje działanie woli i zamienia przyszłość w antycypowaną przeszłość − projekty woli zamieniają się w przedmioty rozmyślania, a oczekiwania duszy zamieniają się w antycypowane przypomnienia”. Starcze oczekiwanie na śmierć przypomina więc jakiś nie napisany utwór literatury średniowiecznej, jakąś Rozmowę umysłu z ciałem. Stary umysł słyszy ciągle ten sam tryumfalny krzyk ciała: „Ze mnie się począłeś i wraz ze mną się skończysz”.

W starości bowiem myśl słucha nieustannie odwiecznej pieśni materii: „Jam ciebie zrodziła i ja ciebie unicestwię”.

Tak wygląda muzyczne tło rozmyślań o starości, które z natury rzeczy przekształcają się w męczącą fantasmagorię. Teraz, kiedy już jestem stary, niekiedy o zmroku widzę otwarte drzwiczki od pieca, blask idący po brunatnoczerwonej podłodze, dwa fotele zbliżone do ciepła, prószący za oknem śnieg i słyszę matkę czytającą mi jakąś baśń. Koszmarny mord, ośmieszone cierpienie i spełnianie się losu. Ein Wintermdrchen.

Co z tym absurdem teraz począć mam –
Serce, stroskane serce − z tą karykaturą,
Z moją starością? Tak jest przyczepiona
Do mnie, jak ciężar do psiego ogona.
A nigdy bardziej namiętną i górną
Nie żytem wyobraźnią, nigdy wzrok i słuch
Na niemożliwość bardziej nie czekały.

W.B. Yeates. Wieża (Tłum. Cz. Miłosz)


Z książki Ryszarda Przybylskiego Baśń zimowa

czwartek, 22 czerwca 2023

Leksykon wynalazków językowych Irzykowskiego


Adamici - efekt zrywania wątków dyskusji i rozpoczynania jej od początku, ignorowania dotychczasowego dorobku, czyli odkrywania Ameryki ponownie (inaczej: „ludzie z drzwiami na plecach) (Swp, s. 63-66).

Barykadyzm - postawa, która po przekroczeniu Rubikonu czyni niemożliwą dyskusję, spór; redukcja do relacji: „albo-albo”; wojna jest przykładem barykadyzmu (również umy­słowego). (Pr 1936-1939, s. 238).

Blask metaforyczny - proces metaforyczny rozpatrywany z perspektywy jego techniki to dwa szeregi krzyżujące się; wyobrażenia podążają w jednym kierunku, „nagle na po­przek poeta rzuca inny szereg, powstaje zator psychiczny, wyobraźnia podnieca się, wzdyma i przewala poza prze­szkodę” (Wot, s. 65). Otóż blask metaforyczny to ujęcie pro­cesu metaforycznego od strony treści, to owo wcześniej­sze „granie w duszy”, które oplata, opływa, wciąga w wir ludzi, zwierzęta, przedmioty i stwarza nową, metaforycz­ ną jakość.

Charakterologia - jak powiada Irzykowski, „nie istniejąca jeszcze nauka o charakterze ludzkim”; charakter wyłania się z tego, czego nie rozumiemy w drugim człowieku; owo niezrozumienie pokonujemy, jak przeszkodę, za pomocą nazwy, jakieś nowej, „zróżniczkowanej” nazwy; takie są źró­dła charakterologii, jej praktycznym wymiarem jest „tech­nika stosunków międzyludzkich (Czis, s. 658-660).

Cud miękkiego mózgu - okoliczność występująca często obok lub wraz z perfidią, gdy ktoś dowodząc przeniewierstwa X-a, wierzy we własne kłamstwo, „wyobraźnia słucha w nim woli i na poczekaniu stwarza mu pożądaną fikcję, pożąda­ne pseudoprzypomnienie”; Irzykowski wskazuje studium nowelistyczne Dukat jako ilustrację tego „cudu” (Pr 1923- 1931, s. 29).

Filozofia koralowa - lekceważenie śmierci jednostki moty­wowane jest faktem wiecznego życia gatunku, narodu; „Je­steśmy wieczni, bo jesteśmy przecież społeczeństwem ko­rali, które narastają wciąż jedne na drugich i rozgałęziają się jak drzewa w oceanie bytu”; konsekwencją akceptacji filozofii koralowej jest bagatelizowanie śmierci i uznanie praw wojny (Lk, s. 510).

Garderoba duszy - miejsca, w którym kryją się wpół świa­dome, wpół wymuszone myśli kompromitujące nas, które ubieramy w „płaszczyk”, odkrywamy w postaci już akcep­ towalnej (P, s. 174).

Hienizm - wyczekiwanie na cudzy upadek (Pr 1897-1922, s. 413).

Horlizm - Irzykowski formułuje program Czym jest Horla? i odpowiada: „poezja jest Horlą”; w nawiązaniu do noweli Maupassanta akcentuje odświętność, metafizyczny dreszcz, ogłuszające wrażenie doznawane zwykle w samotności; to odkrycie, że świat jest cudem, a poezja pozwala na chwilę powrotu do tego cudu (N, s. 81-86).

Imponderabilia - rzeczy trudno uchwytne, ale odgrywające istotną rolę w organizmie społecznym, mające znaczny wpływ na ludzkie życie; Irzykowski powiada o nich, że to komórki organizmu, zwykle uciążliwe, jak marnie działa­jąca poczta, które jednak trzeba oswoić, a nade wszystko cierpliwie przyjąć ich obecność (Pr 1897-1922, s. 464- 468).

Instrument insynuacyjny - charakterystyczna dla marksizmu (ale też na inny sposób choćby dla freudyzmu) technika wmawiania, perswadowania właśnie treści pożądanych dla operatora insynuacji (Swp, s. 302); występuje też jako me­toda insynuacyjna - obosieczna, nie przekonywa, ale bu­dzi protest i oburzenie, wstrząsa i wywołuje powoli we­ wnętrzne, nieprzyjazne zmiany.

Interpretacja kleksów - tzn. konstruowania rozbudowanych często subtelnych wykładni na podstawie przypadkowych „plam”-informacji.

Kalejdoskopiczne wirowanie - „technika wypadków”, ale tak­ że kategoria teoriopoznawcza; wydarzenia zmieniają się nieustannie, więc moment decyzji, chwile rozpoznania są rodzajem dogodnego zwykle przystanku, z którego wyła­niają się różne współmotywy, poprzedzające decyzję lub rozpoznanie bądź projektujące ich przyszłą postać (P s. 237- 238).

Kasta krytynów - grupa na przykład urzędników w Polsce, których główną troską jest, aby być „krytym”, by w razie czego mieć się czym zasłonić (Pr 1897-1922, s. 610).

Kategorofobia - sens zawiera w słowotwórczej konstrukcji wyrazu; oznacza nieufność, rzecz jasna, do wielkich kwantyfikatorów, np. „klasyczny”, „romantyczny”, „realistycz­ny”. Przykładem „kategorofoba” jest, zdaniem Irzykowskie­go, Croce.

Klapiarstwo - konieczna funkcja psychologiczna, która ogra­nicza pewne maksimum brania świata na serio; rodzaj in­stynktu samozachowawczego, pozwalającego otworzyć kla­pę bezpieczeństwa i nie dać się sterroryzować ideałowi. (P, s. 462-464)

Klerkizm (klerkowstwo) - kluczowe dla Irzykowskiego po­jęcie, choć do samej nazwy przekonywał się z oporami, nie zgadzał się wersją znaczenia tego terminu nadaną przez Bendę; twierdził nawet w dzienniku, że w nazwie klerko­wie „tkwi lekka ironia historii”; wolał, jak pisał w liście do Konińskiego, nazwę intelektualista albo wyspiarz. Krytyk raczej określał znamiona, atrybuty, własności klerkizmu niż definiował pojęcie, a jeśli formułował coś na kształt defini­cji, to wielokrotnej, wykorzystującej paradoks, sięgającej po aforyzm. Ważną częścią procesu „definiowania” była polemika ze stereotypami. „Dotychczas, przynajmniej tu w Warszawie, z wyobrażeniem »klerka« łączono zawsze niedołęstwo, chęć ciszy, umywanie rąk od wszystkiego, pantoflarstwo” - jasno rzecz przedstawił krytyk w liście do Ko­nińskiego. Ale to właśnie z zarzutów o zdradę, dwulico­wość, hamletyzm, skłonność do dyskutowania i słabość okazywaną szczególnie wówczas, gdy na horyzoncie poja­wi się szantaż „czynem”, należy uczynić siłę klerkizmu, jego zaletę. Wszystkich tych przymiotów nie należy odrzu­cać, trzeba je przekuć na aktywne rozpoznawanie świata ludzkiego, różniczkowania, komplikowania wiedzy, która jest nieustającą walką statyki z dynamiką. Wyzwaniem za­sadniczym dla programu klerkizmu w wersji Irzykowskie­ go było zintegrowanie bierności, której patronuje Benda (kontemplatywność, namysł, rozdzielanie włosa na czwo­ro itd.) z aktywizmem w wersji K. Hillera, żądającego „czyn­nego udziału »ludzi ducha« w polityce”. Rzecznicy „czynu”, politycy skompromitowali się podczas wojny i niezbędna jest nowa jakość postawy, rozumienia, bycia w świecie. Pod­stawowym dziełem, w którym Irzykowski wykładał swój projekt, był oczywiście tom Mosty, z którym wojna obeszła się brutalnie. Jednakże z zachowanych fragmentów ręko­pisu wyłania się wizja. Krytyk przedstawił „instrumenty i narzędzia klerkowskie”; wizja realizuje się w przyjaźni, która w postaci klerkowskiej miałaby przybrać postać:

Zgodność zapatrywań i upodobań, wciąż na nowo odkrywana i stwierdzana, albo niezgodność dla obu stron twórcza i uzupeł­niająca się, niezbyt zacieśnione stosunki, tak aby zawsze pozosta­wało jeszcze coś do zacieśnienia, zainteresowania losami i myśla­mi partnera bez natręctwa...

w  s a m o t n o ś c i :

[...] gdy materiałem są wrażenia z życia, z pożycia z ludźmi, wspo­mnienia, marzenia, sny, zagadnienia psychologiczne i społeczne, literatura, w ogóle rzeczy klerkowskie, wówczas samotność od­grywa rolę więcej niż formalną - ona jakoś należy do tych rzeczy, one wysterczają, zanurzają się w nią, wołają i słyszą wołania, przyciągają do siebie odpowiedzi.

w  i n t y m n o ś c i (dzienniku):

Klerkowstwo powinno być bezinteresowne, osobiste jak religia, unikać rozgłosu, jego czyny i gesty mają ginąć w nieskończono­ści. [...] Sama już myśl o publikacji i publiczności fałszuje i parali­żuje samotność, albo też wywołuje osobliwe pasowanie się ze sobą.

Może i to właśnie należy do intymnych zagadnień klerkowstwa, może ta wstrętna kolizja może i powinna być przezwyciężona, bo przecież i słowo, i pismo są sprawą socjalną. [...] Szczerość (we­wnętrzna) u klerka nie jest zasługą, lecz namiętnością. Można by powiedzieć (z Wahlem), że przecież każdy człowiek żyje z samym sobą na stopie szczerości. Ale rzecz ma się inaczej: jak centrum oka jest ślepym miejscem, tak centrum duszy pozostaje wciąż nie­określone i naokoło niego drgają, wahają się w tę i ową stronę różne nurty: równowaga chwiejna. To jest stan naturalny: przy­ciemnienie. Szczerość wymaga pewnych zafałszowań, i jest sta­nem sztucznym. Pojawia się wtedy, gdy człowiek chce się od cze­goś wyzwolić i przejść do czegoś innego, gdy coś „burzy” i coś zaczyna - szczerość jest substantivum inchoativum.

w  s ą d z e n i u :

Sąd jest w ogóle instytucją klerkowską, o ile nie jest instytucją zemsty lub instytucją zabezpieczającą, a więc utylitarną. [...] Ale takie sądy, które by umiały orientować się w imponderabiliach, które by wiedziały, co to są krzywdy nie objęte kodeksem, co to są delikatne podłości, szantaże, perfidie...

w  „ m ę c z y d u c h o w s t w i e ”:

[...] nie daję w rękę instrumentu absolutnie pewnego, nieobosiecznego, tak jak nie dałem go w rozprawach o perfidii i szantażu. Na to nie ma rady. Ale ja przynajmniej wiem o tym i staram się nie mę­czyć, nie ciężyć nad odbiorcą myśli moich jak zmora. Wolę przybrać rozmyślnie pozę raczej niedbałą, rozlazłą, amicochońską, byle mu nie imponować. I robię to z chytrości, nie z łapichłopstwa. Próbuję tylko po ciemku, to w tę, to w ową stronę, jak to być klerkiem.

w  b a n a l n o ś c i - szczególny obszar wyzwań dla klerka, „obowiązek” nieustannego monitorowania i polemiki. Klerkizm w przekonaniu Irzykowskiego to ciągłe, pełne niepo­koju poszukiwanie, nie inaczej mogła wyglądać dokony­wana tu próba scharakteryzowania, czym jest ów klerkizm: bez konkluzji i w drodze... (L, s. 308-309; D 1916-1944, s. 541; Pr 1932-1935, s. 83-84; Pr 1936-1939, s. 537-563).

Komedia charakteru - „schowek” na wytwory umysłu naj­bardziej umiłowane, „skarby duszy”; preferowanie w my­śleniu określonego sposobu ujmowania zdarzeń, zjawisk, rzeczy i postaw; rdzeń myśli, z którą człowiek tak bardzo się zżyje, że „pomimo podejrzeń, iż może się myli, nie chce się jej pozbyć” (P, s. 441-442).

Krytyka syntetyczna - polega na empatii, „wżywaniu się” w duszę, czyli myśli, uczucia i wyobrażenia autora; to od­krycie formuły („formułki”) określającej istotę twórcy, to także oddanie nastroju, smaku, zasady, błysku syntetycz­nego; generalnie zainfekowana redukcjonizmem (Czis, s. 632-636).

Krytyka tabutyczna - zakłada uznanie jakiegoś tabu, jakiejś tajemnicy, np. natchnienia czy talentu; w efekcie krytyka tabutyczna unika analizy, uzasadnienia ocen i wyroków, wy­siłku zrozumienia; Irzykowski proponuje też formy: „tabutyzowanie” i „tabuteria”, które, jak sam przyznaje, bez należytej reklamy, nie przyjęły się; przyjęło się natomiast słowo „brązownictwo” zaproponowane przez Boya-Żeleń­skiego, ale o innym zakresie znaczeniowym, mimo pozor­nego podobieństwa (Swp, s. 196-200).

Kwarglizm - wplatanie szczegółów drastycznych lub ordy­narnych (SwP, s. 134).

Mamuty - najprzezorniejsi pasażerowie „arki Noego, uno­szącej się na falach potopu”; przezornie ewakuujący się, by przeczekać wojnę (i każdy inny kataklizm), bez poczucia odpowiedzialności za nią, ale z głębokim przekonaniem, że należne miejsce w społeczeństwie jest gwarantowane i czeka na nich (Pr 1897-1922, s. 404).

Maniera peryskopiczna - chwytanie na pozór wszystkiego, co się przesuwa przez „peryskop” obserwacji, i zapis tych­że obserwacji oderwanymi zdaniami, czyli tworzenie wra­żenia, że widzi się wszystko, podczas gdy przestrzeń ob­serwacji jest ograniczona przez „peryskop” (SwP, s. 134).

Merytoryzm - ostrzem skierowany przeciw perspektywizmowi i ramiarstwu; jest żądaniem, by ideał puszczony w świat pokazywał się też w konkretnych zastosowaniach; by nie miał „stempla” uniwersalności, ale był udramatyzowaną wizją pewnych form życia (Swp, s. 268-271).

Morloki - (z Podróży w czasie Wellsa) pokolenie, które za­pomniało o dawnych odkryciach, wynalazkach i nie potra­fi zrozumieć ich przeznaczenia; Morloki literackie ataku­ją tradycję, chcą burzyć muzea, ale nie rozumieją znaczeń obiektu destrukcyjnych działań.

Mosty i wysepki - terminy te uzupełniają się nawzajem; lite­raci czują się wysepkami, bo wzajemnie o sobie nie wie­dzą albo nie chcą wiedzieć, brakuje ciągłości wiedzy, po­wraca się do punktu wyjściowego, choć zagadnienia bywa­ ją już przemyślane; stąd potrzeba mostów, które by łączy­ły, spinały dyskusję, nadawały ciągłość, łączność myśli; „Praca myśli się nie sumuje” (Wot, s. 8).

Niewidzialna aureola - „wynalazek” Hofmannsthala, przejęty przez Irzykowskiego, a oznaczający doświadczanie cudowności rzeczy, doznawanie przejmującego wzruszenia, uczu­cia wzniosłości czy dreszczu obecności Nieskończonego w spotkaniu ze zwyczajnym (Pr 1897-1922, s. 586-587).

Nowoczesna Sparta - państwo żelazne, zbrojne, obronne na wszystkie strony; w Polsce ówczesnej, wedle Irzykowskie­go, były nastroje, skłonności i warunki do powstania takie­go państwa (Pr 1923-1931, s. 192).

Pacyfizm - idea i projekt polityczny rezygnacji z użycia siły w rozwiązywaniu sporów międzyludzkich i regulowania politycznych kontrowersji środkami wojny; to także kon­cepcja antropologiczna respektująca indywidualizm i pra­wa konkretnej jednostki oraz etyczne przesłanie nakazu­jące poszanowanie cudzego życia, każdego życia (liczne artykuły na ten temat, np. Z tajników pacyfizmu czy Głów­ne zagadnienia pacyfizmu).

Pakierstwo - typ pisarstwa polegający na „pakowaniu” do li­teratury „kawałków życia”, spotykanych postaci, nawet z ry­zykiem skandalu (a czasem głównie po to); przykładem twórczość JKB (Pr 1923-1931, s. 468-506).

Pałuba - wyraz o kilku sensach; Irzykowski, odwołując się do Słownika Lindego, podaje trzy znaczenia: „1) zasłona, nakrycie wozu; 2) pniak, kadłub (okrętu); 3) stara, złośli­wa kobieta”; dla Pawełka Pałubą była Angelika, potem oka­zała się nią Kseńka; zderzenie wizerunku Pałuby-Angeliki z Pałubą-Kseńką było dla Pawełka doznaniem dreszczu nie­zwykłości entropicznego, by tak powiedzieć, świata (P, s. 371— 372).

Paszportyzm - zasada, wedle której każdy z nas powinien wylegitymować się określonymi poglądami, mieć wyraźne oblicze ideowe; owa jednoznaczność „firmowego nadru­ku” wymagana bywa również (np. przez Witkacego) od ar­tystów: ten realistą, ów impresjonistą, jeszcze inny futury­stą; Irzykowski przeciwstawia temu wymaganiu ideę klerkowskiego chadzania własnymi ścieżkami ponad narzuco­nym dystryktami; dopełnia objaśnienia zjawiska paszportyzmu postscriptum: „Właśnie dowiadujemy się z gazet, że w Niemczech mają być ustanowione paszporty rasowe” (Pr 1932-1935, s. 414-421).

Perfidia - definiować ją trzeba z różnych stron. Po pierwsze, przez refutację: perfidia nie jest, jak się sądzi powszech­nie, tylko przewrotnością, obłudą, zdradą, kłamstwem, złą wolą, prowokacją, podstępem czy wyrafinowaną złośliwo­ścią ani też „bukietem tych wszystkich cnót razem”, lecz czymś odmiennym. Po drugie, przez argumentowanie, któ­re perswazyjnie „zaleca się” zwięzłością, jasnością i w efek­cie - wiarygodnością: istnieją powszechnie uznane poglą­dy A, jakiś X wygłasza zapatrywania według normy a, któ­ra pozostaje wobec zasady naczelnej w niewyraźnym sto­sunku kontynuacji, sporu, dywersji („Często a bywa też czymś niemoralnym, zezowatym, ale zawiera jakąś słusz­ność innego rzędu, jakiś odwet, przymus albo przesadę, i przez to miewa wartość wskaźnika, bywa objawem przej­ ściowym na drodze ku wyższym formom współżycia”); pojawia się osobnik Y (może to być też np. partia politycz­ na), który podnosi alarm i atakuje X w imię jedynie słusz­nego A; w prostej postaci tej relacji mielibyśmy obłudę czy zwykłe kłamstwo, komplikacje dotyczą chwiejnego stosun­ ku A do a i zawikłanych związków X z Y. Otóż przy dobrej woli wydawałoby się niejasności można teoretycznie porozplatać, ale do tego potrzeba chcieć i mieć zaufanie do drugiej strony, o tym zaś w wypadku perfidii mowy być nie może. Wyjaśnienia domaga się jeszcze kategoria „zaufa­nia”, której zwyczajowo przypisujemy, zgodnie ze wskaza­niami etyki, pozytywne znamiona; jednakże, według Irzy­kowskiego, nieodłącznym składnikiem perfidii jest nieuf­ność, czyli „szacunek dla człowieka, to przeczucie jego ta­jemniczości, jego odrębnej atmosfery, to przeciwieństwo obleśnego i obśliniającego duszę ‘kochajmy się”’, i dodaje, by nikt nie miał wątpliwości, co myśli o zaufaniu: „Czym bowiem jest to »zaufanie«, o którym tu była mowa? Tchó­rzostwem, naiwnością, tolerowaniem tolerancji”. Perfidia zatem w wersji zredukowanej jest prostym świństwem, kłamstwem itd., w zamyśle krytyka jest to jednak nowa ja­kość zróżniczkowanego życia indywidualnego i społeczne­go, pożądana jakość. Po trzecie, Irzykowski zebrał 22 przy­kłady różnych typów i odcieni perfidii, w tych przykładach najlepiej rozpoznać sedno „wynalazku” Irzykowskiego, za który powinien, jak perfidnie powiadał, dostać Nagrodę Nobla (Pr 1923-1931, s. 9-31).

Pierwiastek pałubiczny - „polega między innymi na inkongruencji (nieprzystawaniu) obrazu w duszy, myśli, fantazji, teorii z odnośną rzeczywistością”; zmierzwiona, „nieucze­sana” postać życia, która skrycie, ale i uporczywie rozbija różne szablony, konwencje, idees fixes (P, s. 208).

Prawo psychicznego zatoru - (według Lippsa) zjawisko charakterystyczne dla dowcipu i humoru, ale też kluczowe dla funkcjonowania metafory; zwyczajność, powszedniość przedmiotów, ludzi, zjawisk i relacji między nimi stabilizu­je, oswaja i czyni pasywnym proces rozpoznania. Nieocze­kiwanie zestawienie, zmiana stosunków między nimi staje się przyczyną psychicznego zatoru, tzn. uniezwyklenia i na­rodzin dodatkowej energii psychicznej (komicznej bądź od­nawiającej, odświeżającej znaczenia) (Wot, s. 34).

Prawo nie nasmarowanych drzwi - inercyjne przyzwolenie na trwanie drobnych (choć czasem uciążliwych) trudno­ści, przeszkód, „imponderabiliów”, które łatwo usunąć, a jednak okazują się nieusuwalne (Pr 1897-1922, s. 399- 401).

Procedyzm - wtajemniczanie publiczności w sekrety rzemio­sła artystycznego; z racji marnej jakości dzieł, by pokryć słabości, wzbudzanie zainteresowania skomplikowanym mechanizmem twórczości (Pr 1932-1935, s. 244).

Punkty wstydliwe - drobne i sztubackie motywy, często po­pędowe, którym nie chcemy przypisywać istotnego znacze­nia, ponieważ mogą nas kompromitować czy też przypusz­czamy, że mogą być dla nas zawstydzające (P, s. 174).

Puryzm językowy - ma postać mechanicznego „czyszczenia” języka wedle reguł, które częstokroć uzurpują sobie pra­wo powszechności; tę postać puryzmu Irzykowski zdefi­niował tak: „Szczególna mieszanina zardzewiałej wiedzy i zrezygnowanej bezsilności”. Puryzm ma także postać po­zytywną, o ile wyprząta dziennikarską stajnię Augiasza, wy­pełnioną potworkami językowymi (Lk, s. 433-457 i Pr 1897-1922, s. 324-338).

Ramiarstwo - skłonność do taksonomii, podziałów, układa­nia na przykład rzeczywistości literackiej w „izmy”.

Sceptyk - pojawia się w podtytule tomu Czyn i słowo - Glosy sceptyka; we Wstępie do Walki o treść Irzykowski wyjaśnia: sceptyk wobec literatury to uważny i krytyczny czytelnik, wnikliwy interpretator; sceptyk ani nie jest pesymistą, ani nie cechuje się rezygnacją. Raczej czytelnicy-krytycy skłon­ni do pochwał i „patronatu” zasługują na takie określenia.

Spryt rabulistyczny - pomijanie naturalnych i łatwo widocz­nych wątków wyjaśnień jako zbyt powierzchownych i przez to podejrzanych (Swp, s. 307).

Szkoła Szczekających Bocianów - metoda „odgrzewania” znanych i starych treści w niezrozumiałej formie (SwP, s. 134).

Styl orzechowy - obowiązujący w tzw. poezji awangardowej, daje czytelnikom twarde orzechy do zgryzienia, a właści­wie do zrozumienia; formuła ta wszak jest jeszcze jedną próbą sygnalizowania problemu niezrozumialstwa (Pr 1932-1935, s. 406).

Świat bezimienny - przywołuje w Walce o treść Irzykowski „wizję” Vaihingerowską, w której „mowa jest dla niego na­rzędziem na równi z innymi narzędziami, ale nie cudow­nym zwierciadłem rzeczywistości” (Wot, s. 24). Natural­nie wskazuje tu autor Pałuby istotny problem reprezenta­cji, kluczowy problem języka: konwencjonalność i funda­mentalny aspekt naszego poznania: pośredniość.

Tapir - przymioty gruboskórności i prostactwa przypisane pewnemu typowi krytyków (np. A. Sternowi) (Pr 1897-1922, s. 630).

Teoria bezimienności - „wielka część słów, zwłaszcza w dzia­le zjawisk psychicznych, jest nie tylko niewystarczająca, ale często fałszywa”; nie należy więc poddawać się inercji tych „znaczników”, ale rozsadzać konwencję słów, przeła­mywać ich uroszczenia, nieustannie różniczkować (P s. 352- 354).

Teoria wszystkojedności - początkowo akceptowana przez Irzykowskiego, wedle którego zadaniem poezji jest spro­wadzić każde zdarzenie do „horlizmu”, co oznacza, że owe zdarzenia staną się straszne przez swoją bezpośredniość; potem uznał praktyczną różnorodność faktów, lokalny ko­loryt, zatem, jak twierdził, „nie można pojmować wszyst­kiego, jakby się trzęsło i migotało” (P, s. 363-364 i 451).

Wieżyczka nonsensu - chaotyczne myślenie na krawędzi wy­wołuje różnorodne błędy umysłowe, bujające gdzieś „mię­dzy tym, co nieznane, a tym, co jest rzekomo załatwione”; nowe, „świtające dopiero pojęcia, formy uchwycenia, po­równania, obrazy, próby, bańki” (P, s. 363).

Włażą w swoje korzenie - powrót do faktycznego bądź fik­cyjnego dziedzictwa, do tego, co ma decydować o sile i od­rębności współczesnych (Czis, s. 413-422).

Zasada komplikacji - skomplikowany mechanizm rozumie­nia, które jest podstawowym warunkiem porozumienia; idea komplikacji i idea życia tworzą antagonistyczną parę, o ile „życie” rozumiane jest jako tajemna energia, która za­łatwia problem inkongruencji wyników do zamiarów (ży­cie bywa zwane przez Irzykowskiego „wielkim świństwem, oszustwem, a co najmniej eskamontażem intelektualnym”); idea komplikacji zakłada postawę porządkującą na prze­kór bierności i uproszczeniom, ułatwieniom (myślowym), ale w sporze z niepotrzebnymi „gmatwaczami”; zasada kom­plikacji w wersji Irzykowskiego ma charakter „narzędzia”, pozwalającego opisać bieżące zjawiska społeczo-polityczne i kulturalne, jest kategorią antropologiczną, ale również, że tak powiem, metodologiczną, przybiera postać diagno­zy bądź postulatu; ściśle wiąże się z postawą klerka (Pr 1923-1931, s. 603-608).

Zawalidrogi - gatunek partaczy, którzy wyniesieni na stano­wisko względami towarzyskimi czy protekcją, na mocy to­lerancji społecznej, trwają na pozycjach (Pr 1897-1922, s. 404).

Ułożył Jan Jakóbczyk
Źródło Szachy literackie?
Rzecz o twórczości Karola Irzykowskiego

Ostatnie dni Kanta

 Z wolna odchodziła go pamięć i bielmo przesłoniło lewe oko. Na próżno pochylał się nad wygasłym źródłem pamięci – w nikłej zamulonej strudze trzepotały się strzępki wyobrażeń:

czerwień murów, obłoki, ramy okienne i skrawek zielonej firanki. Pocieszał się (nie bez słuszności) wzmożoną sprawnością drugiego oka, ale szedł już niepewnie. Wpół odwrócony przezornie chronił prawe ramię jak złamane skrzydło. Podobny do rysunków egipskich sunął aleją lipową płaski jak własny cień. Jesienny blask złocił zeschły profil. Po lewej ręce była ciemność, w błękitnych cieniach tonęła skroń i czerwieniły obwódki powiek przymkniętych nad zgasłym okiem. W kalekim spojrzeniu pole widzenia zwęziło się jak księżyc w pierwszej kwadrze: w wąskim sierpie światła czerniły się gałęzie i trzepotały żółte listki. Obojętny i osowiały mijał dobrze znajome drzewa i domy. W mieszczańskich ogródkach bluszcz wspinał się po ceglanych ścianach i w ciemnej zieleni, stłumione rozrostem bluszczu, krwawiły się schnące róże. Na grządkach dojrzewały dynie, dalie szamotały się w spalonej trawie wydzierając z ziemi pękate korzenie i słoneczniki przewieszały ciężkie głowy przez sztachety. W okrągłych tarczach odsłoniły się już kręgi dojrzałych ziaren i złoty kurz sypał się pomiędzy cienie sztachet skrzyżowane pod nogami przechodnia. Na drżących nogach szedł po kracie z czerni i złota, znudzony i smutny.

,.Piękne to bardzo... i zieleń i kwiaty, ale zawsze to samo... to samo..." W oczekiwaniu wielkiej przemiany zbrzydził sobie niezmienną kolej przyrody. „To samo... zawsze to samo" – powtórzył na wiosnę roku 1802. Bez żalu żegnał swój świat:

„Dlaczegóż to wzbraniam się ustąpić miejsca nowemu światu, który nadchodzi i po co wlec wśród prywacji żywot słabowity i ponad wszelką miarę długi? Po cóż przykładem swym wprowadzać zamieszanie do wykresów śmiertelności... od siły woli uzależniać to, co dotąd zwało się losem?” Zapisał tę myśl jakby nie gęsie pióro trzymał w dłoni, ale rylec Marka Aureliusza. Bez żalu żegnał świat i zdawało się, że czekał tylko okazji, aby „ustąpić”.
Zdarzyło się kiedyś na przechadzce, że upadł. Dwie damy, które mijał właśnie, pomogły mu wstać. Jakież może być niebezpieczeństwo przy upadku tak lekkiego ciała? – pocieszał żartobliwie stroskane panie i uprzejmie odsunął życzliwe ramiona. Z czerwoną różą w zeschłej dłoni podobny był do strawionego czasem posągu Arnobiusza, przed którym Condillac na próżno powiewał krwistą różą, aby obudzić życie w miedzianej czaszce. Wsparty na lasce zamyślił się głęboko, jakby miał powziąć ważną, ostateczną decyzję i po chwili gestem pełnym staroświeckiej elegancji wręczył różę jednej z dam. I tak rozstał się z przeszłością. Zostało tylko oczekiwanie.

Rok 1803 zastał go smutnym i znużonym: „...być jedną nogą tutaj a drugą w wieczności, to tak, jakby się było aniołem z Koranu, którego jedna brew oddalona jest o 8000 mil od drugiej” – skarżył się. W ciągu dnia drzemał na fotelu, a wieczorem gdy prowadzono go do łóżka: „ach, panowie – wzdychał – młodzi jesteście i silni. Widzicie moją nędzę... gdy dożyjecie moich lat, słabi będziecie jak ja… Mówi Biblia: życie ludzkie trwa lat siedemdziesiąt najwyżej, a i to co w życiu najlepsze jest tylko zmęczeniem i pracą”. Noce miał niespokojne i nawiedzały go złe sny! Złe sny wylatywały z Homeryckiego piekła bramą z rogu, podobne do nietoperzy.

W sypialni o wiecznie zamkniętych okiennicach powiewały błoniaste skrzydła i świeciły okrągłe rubinowe oczy. Budził się przerażony i znów zasypiał. W strudzonej wyobraźni – jak liście na wietrze – płynęły obrazy poplamione krwią, jakby stronice wydarte z Króla Leara. Śmiał się o świcie, pokpiwał z nocnych widziadeł i zapisywał w dzienniczku: „Wystrzegać się złych snów". Niestety, wracały uporczywie wieczorem. W nocy osłabione hamulce psychiczne nie panowały nad wyobraźnią – za dnia zawodziła strudzona pamięć. Umiał co prawda recytować bezbłędnie – mechanicznie – tablice logarytmów Keplera, ale plątał się już w najprostszych rachunkach i brakło mu nieraz słów codziennego użytku. Przy obiedzie powtarzał w kółko te same anegdoty i tak zamiast ubawiać, zasmucał współbiesiadników obrazem umysłowego niedołęstwa. Na próżno, zawsze pedantyczny, spisywał na ćwiartkach papieru ucieszne dykteryjki o Lampem, Napoleonie i Fryderyku – notatki wymykały się z drżących dłoni, jąkał się, zamyślał i gubił wątek. Wreszcie – „macie ot, panowie, przed sobą bezsilnego starca” – mówił i zapadał w milczenie. Wyczerpana pamięć wyrzucała już tylko odpadki: strzępki ludowych melodii zasłyszanych w dzieciństwie i resztki szkolnej łaciny. Ze szczególnym uporem wracały pierwsze słowa bajki z uczniowskich wypisów: Rusticus senex cum adpropinguantem mortem sentiret... Nie pamiętał dalszego ciągu, więc recytował na wspak: sentiret, mortem, adpropinquantem, cum, senex. Potem kojarzył już bez sensu: forceps – krowa, rusticus – wąsy, nebulo – to Ty.

W miarę gasnącej pamięci rozluźniało się poczucie jedności psychicznej, zaćmiewała świadomość i czas biegł coraz szybciej. Eheu... fugaces... fugaces... Słowa uciekały i dni uciekały, że nadążyć już nie mógł w pogoni. Płynęły dni jak stronice wertowanej w pośpiechu książki, której koniec przeziera z daleka. Gdy filiżanka czarnej kawy rozjaśniała świadomość, zamyślał się nad bliskim rozwiązaniem zawikłanej akcji: co dalej? Nie wiedział, co sądzić o życiu przyszłym. „Nic, albo nic pewnego” – zwierzył się jednemu z przyjaciół. A że świadomość rozjaśniała się coraz rzadziej, coraz to częściej i natarczywiej domagał się kawy. Napierał się jak dziecko i prosił składając ręce. Witał dymiący imbryk okrzykiem marynarzy Kolumba: „Ziemia! ziemia!” Zdawało mu się, że na czarnej powierzchni oceanu dostrzega zarys łodzi Charona i bielejący żagiel – znak nadziei. Pochylony nad filiżanką widział już odległe kontury drugiego brzegu.

Zdarzyło się, że zasnął w fotelu. Płomyk świecy zapalonej o wczesnym mroku rozwiewał się jeszcze w żółtym blasku, który płynął przez szyby i w brunatnych cieniach połyskiwała ciemnowiśniowa politura krzeseł. Z wolna mrok gęstniał w kątach gabinetu – w dogasającym świetle zimowego słońca ostrzej rysowało się nad lichtarzem złote koło. Blask świecy odbity od ram portretu Rousseau rozsypywał po ścianie świetlisty pył obrzeżając czarny profil.

Cień zachwiał się, przesłonił na chwilę światło – i zapłonął. Oto głowa opadła na piersi, pochyliła się nad stołem i płomyk świecy liznął bawełnianą szlafmycę. W nikłym płomyku, w swądzie spalonej bawełny płonął świat: płonęły drzewa, morza, góry. Pożar obejmował niebo gwiaździste i sczerniałe od dymu gwiazdy, jak ptaki krążące nad płonącym domem, opadały w ogień i noc. Ogień ogarniał gmach wzniesiony z takim trudem: Trzeszczały potężne wiązania pojęć – osmalone, żarem strawione więzie kategorii waliły się z hukiem – zapadały. W czerwieni i złocie, w burych skrętach dymu opuszczał dom, samotny i wygnany jak Król Lear.

Szalejcie wiatry, dmijcie, aż policzki
wam pękną! Dmijcie!
Wy płomienie z siarki
co ćmicie myśli, gońce gromów, które
dąb łupią w drzazgi, siwy włos mój spalcie!
Pryskaj płomieniu!
Ja was, żywioły, o dobroci brak nie winie.,
jam wam królestwa nie dał nigdy
...oto stoję
przed wami wasz niewolnik, biedny i słaby 
bezsilny starzec! Przecież pomocnikami 
zwę was służalczymi, że łączycie wasze
w górze zaczęte ataki przeciw takiej starej,
siwej jak moja, głowie.
(Król Lear)  

* * *  
...westchnął, twarz mu zbladła
i łez się zalał strumieniem, 
i pocałował zwierciadło,
i cały stał się kamieniem.
(Dziady) 

U schyłku życia zapisał w swym dzienniczku:

Dzień każdy ma swe troski,
A miesiąc dni trzydzieści.
Rachunek więc stąd prosty,
I rzec można pewnie,
Że najszczęśliwszy miesiąc
To luty.

A luty miał dla Kanta już tylko dni dwanaście. Siódmego lutego – pisze Hasse – zaprosił nas po raz ostatni. 

Przyniesiono go do stołu, ale zaledwie przełknął łyżkę zupy, prosił, aby go odniesiono z powrotem do łóżka. Był to już tylko szkielet i wymęczone ciało opadło na łóżko jak w grób.

Jedenastego wieczorem oczy miał szkliste i twarz spokojną.

Spytałem go – opowiada Wasiański – czy mnie poznaje. Nie odpowiedział, lecz wydął wargi jak do pocałunku. Chwyciło mnie głębokie wzruszenie. Nie widziałem, aby kiedykolwiek ucałował którego z przyjaciół. Raz tylko, na krótko przed śmiercią, uściskał swoją siostrę i mnie, ale nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co robi. Patrzyłem na ruch jego warg jak na pożegnanie przyjaźni: był to ostatni znak świadomości.

Nadchodziły oznaki bliskiej śmierci. Około pierwszej nad ranem przyszedł jakby do siebie i mógł zbliżyć usta do szklanki, a że sił już nie miał, aby płyn w ustach utrzymać, zamknął je ręką i gdy przełknął, rzekł wyraźnie: es ist gut.

Takie były jego ostatnie słowa. Członki były już zimne i tętno przerywane, o czwartej nad ranem tętno nie było już wyczuwalne ani w ręku, ani w nogach, ani w szyi. O dziesiątej twarz zmieniła się wyraźnie: oczy były osłupiałe i zgasłe, bladość śmiertelna odbarwiła twarz i wargi. Około jedenastej zbliżyła się chwila krytyczna. Siostra jego stała w nogach łóżka, siostrzeniec przy wezgłowiu, a ja klęczałem obok, usiłując dostrzec jeszcze iskrę życia w oczach. Oddech stawał się coraz słabszy, zaledwie powiew lekki znać było na wargach.

Minęła godzina jedenasta. Gdyby Wasiański zbliżył do ust Kanta otwartą kopertę zegarka, aby złowić na niej ostatnie tchnienie filozofa, ujrzałby w niezmąconej oddechem powierzchni jakby w lustrze odbite sklepione czoło, błękitne powieki, kościsty nos i zwiędłe wargi – twarz Emanuela Kanta.

Fragment Portretu Kanta
autor Bolesław Miciński  

Dziennik filozoficzny Constntin Noica - wypisy

 

Słuchem Heideggera dwukrotnie przez godzinę, w odstępie dwóch lat. Mówił to samo; albo te same rzeczy, które niezawodnie musiał powiedzieć już w pierwszym wykładzie. Spytałem tych, którzy słuchali go już dawniej: nie, nie, ich zdaniem, nie powtarzał się.

Jego myśl, nie wiem jakim sposobem, biegła po spirali opadającej. Prawomocnie myśleć można nie tylko linearnie i do przodu. Owszem, chyba nigdy linearnie, lecz po spirali, jak gdyby drążąc, na kształt świdra. Coś wiesz już od samego początku i powtarzasz to wiele razy, bezustannie w innej formie - aż przemówi samo.

*
Jestem świadkiem seminarium Heideggera. Ciekawe, że nawet on nie potrafi się ustrzec profesorskich odruchów. Chce odpowiedzi poprawnych: nie oczekuje od ucznia myślenia, to znaczy aproksymacji; chce, żeby zrozumiał. Sednem profesorstwa jest wysiłek, by myślenie nie stało się poszukiwaniem, lecz było dążeniem do ścisłości.

Czyżby nie dało się inaczej?

*
Czytam stronice pióra V. poświęcone jedynemu wielkiemu człowiekowi jakiego mogliśmy tu poznać. (Ukażą się, mówi on, dopiero za 50 lat. Cóż za niebywała rozkosz, móc z pięćdziesięcioletnim wyprzedzeniem czytać ważną książkę o kimś - o człowieku po prostu.)

Raz jeszcze się przekonuję, że kogoś wielkiego nie sposób naśladować. A to właśnie ma na celu wszelki humanizm: podsuwanie wzorców do naśladowania, w taki bądź inny sposób. Jest to skrajny absurd pedagogiki, jako że nawet w życiu świętego nic nie jest "wzorcowe", do naśladowania. Każde życie, jeżeli nie realizujemy go na własny rachunek, jest porażką, odroczeniem.

[Prawda ważna tylko na pewnym poziomie. Większość ludzi bynajmniej nie posiada w sobie ducha oryginalności, a zatem tak czy tak skazana jest na naśladowanie i przejmowanie gotowych wzorców. To nie jest żaden problem. Problem tkwi w umiejętności wybrania sobie odpowiednich wzorców a także na naszej własnej jakości, czy potrafimy się uszlachetnić naśladując wielkich, czy też, naśladując ich popadamy li tylko w małpowanie pewnych zewnętrznych form, bez uszczerbku dla naszej wrodzonej ignorancji, usunięcie której jest podstawowym celem naśladowania wielkich i szlachetnych istot.]

*
W Szkole czekam na młodzieńca nieśmiałego. Jest w nieśmiałości coś bezcennego: ona zachowuje. Zwłaszcza w narodach, w których dojrzewa się łatwo, jak - dajmy na to - w łacińskich, nieśmiałość jest niezrównanym czynnikiem wychowawczym. Najważniejsze to przedłużać młodość, wszelkimi środkami, a zatem właśnie poprzez nieśmiałość. Jakoż wszystkie zwierzęta "wyższe" mają długą młodość. (To wiem na pewno z biologii).

Skąd się bierze walka między prawdziwym nauczycielem i rodzicem. Zwykli profesorowie konspirują z rodzicami, by przyspieszyć dojrzewanie młodego człowieka - wyposażając go w niezbędną wiedzę, mówią jedni; przygotowując go do życia, mówią drudzy. Wówczas interweniuje nauczyciel. Młody sam nie potrafi się bronić, samotnie bronić tego, co w nim najlepsze - własnej młodości, bo wszak są w nim bodźce pokusy, po prostu instynkty popychające go w dojrzałość. A przecież trwa w jego sercu tęsknota za jakością, więc pragnie być uczniem, szuka nauczyciela.

O jakże piękne rzeczy dzieją się teraz, między dwudziestym i dwudziestym piątym rokiem jego życia! Rodzice przynaglają go, by wchodził w życie, profesorowie wypisują mu dyplomy, otaczający go ludzie, otwierają przed nim drzwi; afirmatywne instynkty dają mu szturchańce. A on? On jeszcze się waha. Ależ to jasne - mówią oni - zobacz sam, tu jest posada, tu partia, a tam, zobacz, może się jakoś zaczepisz. Na co czekasz?

Nie; on czeka. Czeka na coś w nim. Coś w nim się ociąga. Szczęśliwi, którzy w takiej rozstrzygającej chwili spotykają wielkiego opóźnialskiego!

*
Pewien filolog ma sugestwną teorię: teorię luk. Weź na przykład - mówi on - czasownik "śpiewa"; natychmiast powstaje szereg luk: kto? z jakiego powodu? jak?

Jakże głęboki tu sens metafizyczny. Tworzysz coś i wywołujesz braki. Tworzenie zubaża rzeczywistość, gdyż wprowadza różnorodność w jednolitość nicości.

Zostawiaj nicość w spokoju, jeśli nie chcesz, by odsłoniła ci swoje przepaście.

*
Widziałem coś zaskakującego: oto człowiek miłosierny dziękował żebrakowi za przyjęcie jałmużny. W gruncie rzeczy czynił słusznie, bo dobroczyńca istnieje dzięki temu, kto przyjmuje dar. Jak wdzięczny musi być lekarz choremu, którego uleczył!

Nie wiadomo, kto daje, a kto otrzymuje.

[ Obecnie znaczna część lekarzy wdzięczna jest Big Pharmie, to ona odpowiednio motywując "lekarzy" daje coraz to nowe trucizny pogarszające choroby. Czy ci psychopaci są wdzięczni swoim pracownikom? Wątpliwe, Arcydiabły pogardzają pomniejszymi diabełkami. Destynacją obu jest piekło, choć pomniejsze diabełki pewno wyjdą z niego pierwsze. Ostatecznie iluż ludzi może zabić zwykły lekarz, w porównaniu do na przykład Bila Gatesa; który i tak ma nad sobą jeszcze wyższe siły ciemności, skromnie pozostające w cieniu.]

*

Mój młodzieniec się oburza, że w naszej kulturze tyle miejsca zajmuje literatura, podczas gdy nauka i inne poważne zatrudnienia są w niej nieobecne. Wolno ci nie wiedzieć, kim był Kekulé, ale chańbą jest nie przeczytać Rimbauda.

A jednak ... Po pierwsze, jeśli go interesuje filozofia, powinien też zainteresować się człowiekiem. Nauka mówi o rzeczach, a tylko w najlepszym razie o ideach. Jednakże nawet idee nie są materiałem dla filozofii, lecz duch, duch żywy, emitujący idee.

I jeszcze jedno: jest sporo materiału przynależnego jedynie literaturze. Co byśmy wiedzieli o pogrzebie królowej Wiktorii bez Sagi rodu Forsyte'ów Galsworthy'ego? Albo o petersburskiej socjecie z początku XIX wieku bez Wojny i pokoju? Opisałby nam je historyk? Wolne żarty.

Przyznaję, że literatura to wielka strata czasu. Ale jakaś wielka strata czasu może również zrodzić wielki zysk. Tymczasm inne...

*
Staliśmy jeden naprzeciw drugiego, napięci, ze wzrokiem utkwionym w siebie nawzajem, jakby na obu końcach owej naprężonej nici spojrzenia, co związała nas - jego, psa, ze mną, człowiekiem. Czułem, że on się mnie boi, ja zaś nie mogłem pozbyć się lęku przed nim. Żaden z nas się nie ruszył, aby nie zakłócić ustalonej między nami równowagi. Coś niejasnego, pierwotnego spoiło nas w całość, że czuliśmy się - on, pies, i ja, człowiek - przejawieniami tego samego aktu egzystencjalnego.

Bierdiajew ma słuszność: człowiek może mieć relacje metafizyczne z psem.

Z książki Dziennik filozoficzny
Constntin Noica
Tłumaczenie Ireneusz Kania

środa, 21 czerwca 2023

Wielcy bohaterowie

 Mówimy, że rozumiemy stopień miłości, nienawiści, woli lub uczucia — pojmowanie to jednak polega wyłącznie na psychologicznym przekształceniu, skondensowaniu lub osłabionym odzwierciedleniu owych afektów — pisze Georg Simmel w swojej Filozofii historii. — Kto nigdy nie kochał, nie zrozumie kochającego — choleryk nie zrozumie flegmatyka. Odtworzenie odbywających się w umyśle innych aktów świadomości polega więc na pojmowaniu swoich własnych”.

Dzieci, które psychoanaliza określa jako twory stuprocentowo „perwersyjne” i „kryminalne” — nie znają uczucia miłości w całym jego powikłaniu, choć, jak nas zapewnia św. Augustyn, uczucie zazdrości nieobce jest nawet niemowlętom. Biedne małe „potworki” nie mogą jeszcze odtworzyć w swoich brudnych duszyczkach tych zawiłych stanów, które są wyłącznym przywilejem „pewnego” — jakby powiedział Pan Pickwick — wieku.

Miłość jest dla nich jeszcze słowem tajemniczym (bo warunkiem zrozumienia jest uprzednie doświadczenie danej sprawy psychicznej) i dlatego z takim zaufaniem wspierają się na nim mali czytelnicy Trylogii. Podobnie urok niewyczerpalnych zasobów materialnych lorda Glenarvana (Dzieci kapitana Granta) i niespożytości energii psychicznej Old Shatterhanda (Karol May) związany jest z absolutną nierzeczywistością ich dziejów i schematycznym uproszczeniem psychologicznym. Jest to najjaskrawsza fantastyka, przerastająca o niebo wizje Wellsa i bajeczny świat Grimma — jedyna w swoim rodzaju, niezrównana fantastyka psychologiczna.

Badacz utworu literackiego znajduje najciekawszą deformację rzeczywistości w tej dziecinnej beletrystyce, która z sumienną precyzją oblicza każdy drobiazg i z pierwszej ręki czerpie wiadomości o świecie (atlasy, potężne tomy geografii, podręczniki fizyki itd.). Nie dziwią nas bynajmniej wynalazki inż. Cyrusa Schmita, który wylądowawszy na bezludnej „Wyspie Tajemniczej” skonstruował z paroma przyjaciółmi (Gedeon Spillet, Pankroff, Nab) telegraf, telefon, drogi żelazne, nitroglicerynę i patefon, mając za jedyne narzędzia psią obrożę i szkiełko od zegarka. Dziwi nas inż. Cyrus! Zdumiewa jego osobowość! Bo i jakże to, ani chwili wahania, załamania, zwątpienia? Nawet bohaterowie Homera poddani byli ludzkim słabostkom: Tetis w odmętach morskich słyszała lamentujące wrzaski Achilla („dziecię, dlaczego płaczesz, dlaczego w łzach się nurzasz”), ileż to łez wylał niezłomny Odyseusz, Ajaks w obłędzie rzucił się na trzodę baranów!

Nad otchłanią cierpienia, słabości i zła stoją tylko posągowo niezmienni, pewni, uczynni, zawsze uśmiechnięci w gąszczach wąsów i bakenbardów bohaterowie Verne’go i May’a: Lord Glenarvan, major Mac Nab, Paganel, Tom Austin, John Mangles, kapitan Nemo, Old Shatterhand i Winetou.

Ci ludzie XIX w., dostojni brodacze w surdutach i vicemundurach o głowę przerośli homeryckich pół-bogów. Istnieją poza czasem, jak idee, jak abstrakcje, zawsze niezmienni. I na tym właśnie polega zupełna deformacja rzeczywistości. W „życiu” bowiem Old Shatterhand choć raz powinien byłby dostać porządnie w skórę od Kurdów czy Komanczów, Paganel choć raz powinien byłby się zdobyć na chwilę koncentracji i skupienia. W naszym czterowymiarowym świecie nie ma bowiem niezmiennych idei „siły”, „bogactwa”, „roztargnienia”, „męstwa” i „dobroci”, podobnie jak nie ma ich w platońskim niebie.

Nie imają się ich ni cierpienia, ni choroby; Kara-ben-Nemzi przeszedł dżumę (Karawana śmierci) tak jak my przechodzimy katar lub lekką grypę. Są to ludzie wolni od urazów psychicznych, a zdarzenia zewnętrzne spływają po nich jak bezsilne strugi deszczu z pomnika Horacego, nie żłobiąc trwałych bruzd.

Rozpatrzmy dzieje pasażerów „Duncana”: ziemia drży pod ich stopami w Kordylierach, zalewa ich powódź w Pampasach, toną w odmętach Indyjskiego Oceanu, w sercu Australii, osaczeni przez bandytów, przeprawiają się przez rwące nurty rzeki Snowy, po to aby po rozbiciu brygu „Mackarie” wpaść w ręce ludożerców, a przecież w najcięższych opresjach z zapałem „naturalistów” dyskutują zawile o „kiwi” (apterix), przedziwnym ptaku zelandzkim i o topografii brzegów Wajpy. Oto heroizm! Nawet Olbinett, lokaj lorda Glenarvana, posiada wszystkie cechy mitycznych pół-bogów: „śniadanie na stole” — mówi Olbinett, podając strudzonym wędrowcom, którzy znaleźli schronienie na szczycie wybuchającego wulkanu, ochłapki z uczty śmiertelnej zamordowanego ludożercy. Wierny sługa mógłby się choć raz załamać po tylu, tylu dramatach. Ale Olbinett o niebo przerósł Eneasza, który ze zgrozą („animus meminisse horret”) opowiadał biednej Dido o upadku Troi.

Niestrudzeni poszukiwacze kapitana Granta nie znali „nerwów”, psychoanalizy ani bromuralu. W ich niestrudzonych organizmach prąd nerwowy przebiegał niezmiennie z „przepisową” szybkością 120 metrów na sekundę, wzdłuż pięknych, białych włókienek, owiniętych w świeżutkie osłonki mielinowe. Ci ludzie — schematy, przypominają szklany model człowieka w Anatomicum, z jego nienaganną i przejrzyście zaznaczoną siecią systemu nerwowego, z błękitnie barwionym nerwem błędnym, z precyzyjnie zaznaczonymi ośrodkami bólu, lęku, głodu, rozkoszy i pragnienia.

Ale szklany automat nie oglądał nigdy swymi szklanymi oczyma ani fregat pochylonych na falach Pacyfiku, ani potężnych drzew eukaliptusowych, ani Krzyża Południa. Szklany człowiek widział tylko raz wypchaną sowę i wiewiórkę na drucianym szkielecie. I dlatego my, ludzie, którym macki nerwów oplotły serce jak gałązki okrutnej jemioły, z zapartym oddechem śledzimy peregrynacje bohaterów „Duncana”, niezmiennych idei bez psychicznych urazów.

Jeden tylko (Ayrton) wyłamał się z tych boskich ram: zmienił się. Ale na lepsze. Oto lektura pocieszenia!

Drugą, obok niezmienności, cechą idei, jest, jak wiadomo, ich wieczność. Wystarczy jednak prześledzić bliżej dzieje niezrównanego Karola May’a, aby się przekonać, że i ten atrybut nieobcy jest naszym bohaterom.

Wierny Halef — niewątpliwy odpowiednik Sama Wellera — nie będzie kroczył za dromaderem niosącym trumnę ze zwłokami jego pana. W przeciwieństwie bowiem do Pickwicka Old Shatterhand vel Kara ben Nemzi, bytuje poza czasem i dobrze wiedzą o tym mali, pilni czytelnicy jego dzieł. Ten niezrównany poliglota, któremu nieobce było żadne narzecze Indian (Komanczów, Szoszonów, Siuksów, Apaczów, Irokezów), przed którym filologiczne zawiłości Wschodu nie kryły żadnych tajemnic, ten nieporównany znawca historii i subtelny badacz religii porównawczej, niezawodny strzelec, wielbiony przez cow-boy’ów „Westmann”, wieki chyba musiał strawić nad zgromadzeniem zasobów swojej wiedzy i doświadczenia, nad ugruntowaniem swojej sławy, która gromkim echem brzmiała od Kurdystanu po Chiny i Kordyliery!

Widzimy go: na dromaderze, z rozwianą brodą filologa niemieckiego uniwersytetu, w vicemundurze c. i k. dostojnika, potrząsa sztućcem Henry’ego i, recytując suraty Koranu, niesie sławę swego imienia cichym ludziom dobrej woli.

*

Niezmienność... wiecznotrwałość... oto warunki szczęścia absolutnego, a więc tej wartości, której żadną, ale to żadną miarą nie możemy zrealizować w naszym czterowymiarowym świecie. Istotę jego bowiem określił już Heraklit: Panta rhei, czyli tout passe, tout casse, tout lasse.

„Wszystko przemija, a ziemia na wieki stoi” — mówił Eklezjasta. Niestety, ten ostatni punkt oparcia w świecie rzeczywistym wymknął się już nam w wieku XVI. I dlatego, znużeni podróżą do kresu nocy, wędrujemy do głębin dnia i chętnie ruszamy w osiemdziesięciodniową podróż dokoła radosnego świata fikcji razem z p. Phileasem Phoggiem.

Marzenie rozwija się poza ograniczeniami rzeczywistości, przelatuje nad piekłem i nie broczy skrzydeł w falach Acherontu.


Bolesław Miciński

Podróże do piekieł

O żydach i bezbożnikach czyli Sprawa Hohmanna


Przeglądając w czytelni czasopism biblioteki uniwersyteckiej stare numery „Znaku”, w numerze z lutego 2011 roku natrafiłem na tekst „Długi cień Hitlera” autorstwa historyka i politologa Arkadiusza Stempina, a w nim na następujące zdanie: „Kiedy chadecki poseł Martin Hohmann w przemówieniu w jednym z heskich prowincjonalnych miasteczek w 2003 roku mówił o Żydach biorących udział w rewolucji bolszewickiej, że należą do narodu oprawców (Tätervolk) został natychmiast zaliczony do antysemitów, a następnie decyzją Angeli Merkel wyrzucony z partii“.

Warto może starą „sprawę Hohmanna“ przypomnieć, ponieważ ukazuje realne mechanizmy życia polityczno-medialnego w Niemczech. 3 października 2003 roku poseł do Bundestagu z ramienia CDU Martin Hohmann wygłosił w swoim okręgu – gmina Neuhof (wschodnia Hesja) przemówienie czy może raczej pogadankę na tematy historyczno-polityczne. Słuchało jej ok. 120 członków lokalnej organizacji partyjnej. Została później opublikowana na stronie internetowej CDU w Neuhof. Pod koniec października rozpoczyna się kampania medialna, czyli, mówiąc dosadniej, medialna nagonka na Hohmanna zainicjowana w programie pierwszym telewizji publicznej przez główne wydanie dziennika telewizyjnego „Tagesschau“ a następnie przez magazyn „Tagesthemen“ na tym samym kanale. „Tageschau” poinformował milionową widownię, że „poseł CDU nazywa Żydów narodem sprawców” – nawiasem mówiąc Stempin określenie Tätervolk przetłumaczył błędnie jako „naród oprawców”, wyostrzając tym samym jego znaczenie. „Oprawca” to dosłownie Schinder; niemieckim odpowiednikiem może być ewentualnie Henker (kat) lub ogólniej Verbrecher, czyli „przestępca” lub „zbrodniarz”. Gdybyśmy tytuł wydanej w 1959 roku książki historyka Hermanna Lutza Verbrechervolk im Herzen Europas?, przełożyli jako Naród oprawców w sercu Europy?, byłoby to dopuszczalne tłumaczenie. Natomiast Täter ( ang. perpetrator) to po polsku nie „oprawca”, lecz „sprawca”, zwykle występujący w parze Täter (sprawca) – Opfer (ofiara).

Do nagonki na reprezentującego katolicko-konserwatywne środowisko w CDU posła – był ostatnim przedstawicielem tego nurtu o tak mocnych, wyrazistych poglądach – włączyły się liczne media prasowe oraz politycy wszystkich partii, łącznie z CDU. Przewodnicząca partii Angela Merkel skarciła posła, jego mowę nazwala „antysemicką”, złożyła wniosek o wykluczenie go z klubu parlamentarnego CDU/CSU, co też się stało, i zapowiedziała jego wykluczenie z partii. Zarząd krajowy CDU w Hesji zastosował się do sugestii przewodniczącej i po przeprowadzeniu partyjnego dochodzenia wyrzucił Hohmanna.

Według Stempina Hohmann „mówił o Żydach biorących udział w rewolucji bolszewickiej, że należą do narodu oprawców [sprawców]”. Nie, wcale tak nie mówił, wystarczy sięgnąć do oryginału, żeby się o tym przekonać. Hohmann rozważał kwestię, czy całkiem liczny udział Żydów w bolszewizmie, ich obecność w Czeka i NKWD upoważnia kogokolwiek do nazywania narodu żydowskiego „narodem sprawców”. I stwierdził wyraźnie, że Żydów, mimo iż ich rodacy brali aktywny udział w zbrodniach bolszewizmu, nie wolno nazywać „narodem sprawców“. Czyli powiedział coś dokładnie odwrotnego niż to, o co oskarżali go dziennikarze i politycy. Inna sprawa, że oskarżenie o „antysemityzm” pojawiło się niejako automatycznie, ponieważ według ideologii panującej już samo tylko, możliwie najdelikatniejsze, napomknięcie, że współtwórca zbrodniczego, bolszewickiego systemu zniewolenia Lew Dawidowicz Trocki urodził się jako  Lejba Bronsztajn,  może zostać poczytane za „antysemityzm”.

Zakładając, że podstawą oskarżenia o „antysemityzm” są dziś pewne przyjęte przez oskarżycieli odpowiednie konwencje semantyczne i regulacje językowe, to oczywiście pogadanka Hohmannaa była „antysemicka”. Jak słusznie zauważył rabin Daniel Lapin, „antyliberalizm” (antylewicowość) przedefiniowano na „antysemityzm”. Cytuję Lapina: „Przyszedł czas, aby oskarżenie o antysemityzm rozpoznać jako to, czym naprawdę jest: bronią polityczną mającą zamknąć usta krytykom liberalizmu [lewicy]”.

Dodajmy jeszcze, że Hohmann podstawowe zło XX wieku upatrywał w „bezbożności” (Gottlosigkeit). Zgodnie z jego diagnozą prawdziwymi sprawcami i „wykonawcami zła” są „bezbożnicy ze swoimi bezbożnymi ideologiami“”. Być może to właśnie tak zdecydowana krytyka „bezbożności” spowodowała, że katolickiego posła napomniał biskup Fuldy; najwidoczniej w przekonaniu biskupa „bezbożność” nie zasługuje na aż tak negatywną ocenę.

Jednakże z drugiej strony, czy poseł nie podważył swojej własnej argumentacji , obciążając pewną kategorię ludzi („bezbożnicy”) zbiorową winą (odpowiedzialnością) za zło? Wszak sam stwierdził dobitnie, że tego typu wnioskowanie jest niedopuszczalne. Czymże jednak bylibyśmy, gdybyśmy nie mieli uprzedzeń na przykład do „bezbożników”? Jakimiś robotami pozbawionymi ludzkich odruchów.

Sprawę Hohmanna następująco podsumował Michael Klonovsky:
Przemówienie, który spowodowało wykluczenie z partii posła CDU Hohmanna, media Republiki Federalnej Niemiec cytowały prawie tak samo tendencyjnie i tak samo wypaczając jego treść jak prasa narodowosocjalistyczna cytowała mowę Tomasza Manna o Ryszardzie Wagnerze, która ostatecznie doprowadziła do pozbawienia go obywatelstwa. Człowiek jakoś się uspokaja, widząc pewne stałe składniki charakteru narodowego.

Tomasz Gabiś

Antoni Czechow - Zagadkowa natura 


Przedział klasy pierwszej.

Na kanapie, krytej aksamitem barwy amarantowej, na wpół leży przystojna kobietka. Drogi wachlarz z frędzlą trzeszczy w jej nerwowo ściśniętej pięści, binokle co chwila spadają z jej łagodnego noska, broszka na piersiach to się podnosi, to opada, jak czółno wśród fal... Jest podniecona... Naprzeciw niej, na kanapie, siedzi urzędnik do szczególnych poruczeń przy gubernatorze, młody, początkujący literat; autor, drukujący w „Wiadomościach Gubernialnych" niewielkie opowiadania albo, jak je sam nazywa, „nowele" z życia eleganckiego świata. Patrzy na jej twarz przenikliwie, z miną znawcy, przygląda się podróżnej. On obserwuje, studiuje, przenika jej ekscentryczną, zagadkową naturę, rozumie, chwyta...

– O ja panią rozumiem! – mówi, całując ją w rękę koło bransoletki. – Dusza pani, subtelna i wrażliwa, szuka wyjścia z labiryntu... Tak, to jest straszna, chimeryczna walka, ale niech pani nie upada na duchu! Pani zwycięży! Bezwarunkowo!

– Opisz mnie pan, panie Woldemarze – mówi dama ze smutnym uśmiechem. – Życie moje jest tak pełne, tak wielobarwne, takie rozmaite... A co najważniejsze – jestem nieszczęśliwa! Jestem męczennicą w stylu Dostojewskiego...

Niech pan pokaże światu moją duszę. Pan jest głęboki. Nie ma jeszcze godziny, jak tu siedzimy i rozmawiamy, a pan już mnie zrozumiał zupełnie, całkowicie!

– Niech pani mówi, błagam, niech pani mówi!

– Więc proszę słuchać. Urodziłam się w biednej urzędniczej rodzinie. Ojciec, dobry człowiek, inteligentny, ale... duch czasu i środowiska... vous comprenez, nie oskarżam mego biednego ojca. Pił, grał w karty... brał łapówki... Matka zaś... co tu mówić! Bieda, walka o kawałek chleba, świadomość własnej nędzy... Ach, niech mnie pan nie zmusza do przypominania! Musiałam sama sobie torować drogę... Potworne wychowanie w instytucie, czytanie głupich romansów, błędy młodości, pierwsza nieśmiała miłość... A walka z otoczeniem? Okropne! A wątpliwości? A męki rodzącej się niewiary w życie, w siebie?... Ach! Pan jest literatem i zna nas, kobiety. Pan zrozumie... Na nieszczęście, jestem naturą szeroką... Oczekiwałam innego szczęścia! Pragnęłam być człowiekiem! Tak! Być człowiekiem – w tym upatrywałam szczęście!

– Cudowna – bełkocze literat, całując rękę koło bransoletki. – Nie panią całuję, urocza istoto, lecz cierpienie ludzkie! Pamięta pani Raskolnikowa? On tak całował.

– O, Woldemarze, byłam spragniona sławy, rozgłosu, blasku, jak każda, po co udawać skromnisię, jak każda, nietuzinkowa natura. Pożądałam czegoś niezwykłego, niekobiecego! I oto... i oto... nawinął się na mej drodze bogaty staruszek, generał... Zrozum mnie pan, panie Woldemarze!
Przecież to była ofiara, było to wyrzeczenie się siebie, niech pan zrozumie! Nie mogłam inaczej postąpić. Zbogaciłam rodzinę, zaczęłam podróżować, pomagać ubogim... A jak cierpiałam, jak nie do zniesienia wstrętne były dla mnie objęcia tego generała, chociaż, trzeba mu to przyznać, w swoim czasie walczył mężnie. Bywały chwile... okropne chwile! Ale podtrzymywała mnie myśl, że staruszek dziś-jutro umrze, że zacznę żyć, jak chciałam, oddam się ukochanemu człowiekowi, będę szczęśliwa... A mam takiego człowieka, Woldemarze! Bóg świadkiem, jest taki!

Dama porusza gwałtownie wachlarzem. Twarz przybiera płaczliwy wyraz.

– Ale oto staruszek umarł... Zostawił mi coś-niecoś i jestem wolna, jak ptak. Teraz mogłabym żyć szczęśliwie... Czy nie tak, Woldemarze? Szczęście stuka do mego okna, trzeba je tylko wpuścić... ale nie! Słuchaj mnie pan, panie Woldemarze, zaklinam pana! Teraz właśnie oddać się kochanemu człowiekowi, stać się jego towarzyszką, pomocnicą, wyznawczynią jego ideałów, być szczęśliwą... odpocząć... Ale jak wszystko jest wstrętne, niskie, głupie na tym świecie! Jak wszystko jest podłe, Woldemarze! Jestem nieszczęśliwa, nieszczęśliwa, nieszczęśliwa! Na drodze mojej znowu stoi przeszkoda! Znowu czuję, że szczęście moje daleko, daleko! Ach, gdyby pan wiedział, ile męczarni, ile męczarni!

– Ale cóż takiego? Co stanęło na drodze pani? Błagam panią, niech pani powie! Co?

– Drugi bogaty staruszek...

Połamany wachlarz zasłania ładniutką twarzyczkę.

Literat podpiera ręką głowę, pełną głębokich myśli. Wzdycha i z miną znawcy-psychologa zamyśla się.

Parowóz świszczy, skrzypi, a firanki w oknie czerwienią się od zachodzącego słońca.

Antoni Czechow - Opowiadania calkiem smieszne -

sobota, 17 czerwca 2023

Eksperyment epistolograficzny Irzykowskiego


Korespondencje (z Brandówną i Konińskim)

Irzykowski pisze o listach dwukrotnie; w artykule Nieofi­cjalna literatura z roku 1913 i w recenzji książki Stefanii Skwarczyńskiej Teoria listu, recenzji zatytułowanej prowo­kująco - Czy list umiera? O zlekceważeniu życia indywidualnego (1938)44 . Sceptycznie opisuje zasadność współczesnych diagnoz przyczyn upadku epistolografii, której zaszkodzić miały doskonalsze pod względem technicznym formy komu­nikowania, „niestrawna receptywność” człowieka, ciągle spragnionego nowych wrażeń zewnętrznych i nieskorego do skupionego pochylenia się nad kartką papieru. Ma bowiem nadzieję, i formułuje ją w zwieńczeniu obu tekstów, nadej­ścia takiej formacji kulturalnej, której ośrodkiem będzie list rozumiany jako istotny dialog.

Dominuje niestety - w surowej ocenie Irzykowskiego - po­zorny list, który w istocie jest monologiem, pamiętnikiem pisanym „z dnia na dzień do drugiej osoby”. Akceptowany przez autora Czynu i słowa żywioł listowy stanowi natomiast taka postać listu, w której zachodzi „pisemne obcowanie ze sobą dwóch ludzi”4 5 . Wymiana korespondencji, jeśli cechuje się dorywczością i dominuje w niej komplement czy dowcip, redukuje się do zdawkowej „pocztówki”. Rzetelny dialog wy­ maga żywego dramatu, „który trzeba nie odegrać, ale roze­grać z p o c z u c i e m  s c e n i c z n o ś c i ”4 6 . W propozycji au­tora Dziesiątej muzy projekt koncepcji listu ma wymiar wła­ściwie antropologiczny:

Prawdziwy gracz listowy nie będzie więc pisał na oślep, uważając swego partnera jedynie za naczynie wynurzeń, lecz będzie wycze­kiwał skutku swych słów i swych przemilczeń, będzie ciekawy drugiego człowieka, jego charakteru i istoty, uruchomi całą swoją finezję i pomysłowość, aby owładnąć drugą duszą, bo wie, że gra idzie tu o najwyższą stawkę, jaką jest człowiek dla człowieka47.

Listy Irzykowskiego zebrane przez Winklową to tylko część jego obfitego dorobku epistolograficznego, przetrze­ bionego przez dwie wojny48 . Znajdziemy tu również doryw­cze interwencje listowe. Z ocalałych szczątków zrekonstruo­wać spróbujmy „dramat rozegrany z wyczuciem sceniczności”, w którym uczestniczyć będą prócz autora Pałuby: Erna Brandówna i Karol Ludwik Koniński. Uczestniczyć będą o tyle, o ile ich projekt - typ obecności, charakter „relacji chiazmatycznej, więc współkształtującej, opartej na obustronnym oddziaływaniu”49 - okaże się skuteczny. Irzykowski, sięgając do sfer nader intymnych, realizuje w korespondencji z Brandówną i Konińskim eksperyment epistolograficzny, którego ośrodkiem jest teoria gestu. Gest - w interpretacji Irzykow­skiego - to inna postać czynu, rodzaj „energii potencjalnej” wobec „kinetycznej”, to „oświadczenia, groźby, nadzieje, noty, manifesty, przechwałki, obietnice, obawy, w ogóle tysiące czynności symbolicznych”50 . Jak sądzę, autor Pałuby chciał raczej wyrazić w pojęciu „gest” to, co w języku Johna Lang- shawa Austina oznacza „moc illokucyjną" („wykonanie czyn­ności kryjące się w powiedzeniu czegoś”), „czynność perlokucyjną” („wykonanie czynności »zadysponowanej« w wypo­wiedzeniu”) i „perlokucję” (czynność wykonana „zadyspono­wana” w wypowiedzeniu)51 , niż klasyczne performatywy (choć te ostatnie zapewne również zmieścić się mogły w „przestrze­ni gestu”)52.

Irzykowski wielokrotnie zrzędził na obyczaj publikowa­ nia listów wybitnych postaci w jednym bloku, jednym woluminie (bądź w kilku), co poza przejawem niedyskrecji i wścib­stwa, ma także skutek narzucenia przez edytora - „dzisiej­szy przemysł literacki” - kształtu lektury53. Zanika bowiem „wartość chwili, kiedy adresat, czytając list, jest nim wzruszo­ny, przejęty, pod jego wpływem zmienia postanowienie i kie­dy na tle tych uczuć świta mu myśl, że ten list jest przez wra­żenie, jakie wywarł - także piękny, pięknem dyskretnego za­pachu”54 . Bez wątpienia wydobycie owego „zapachu” z za­chowanych 7 listów do Brandówny i ponad 30 do Konińskie­go okaże się nader trudne, może niewykonalne, ale analiza „gestów”, które stworzyły epistolograficzny spektakl, to z pew­nością zadanie interesujące.

Korespondencja Irzykowskiego z Brandówną była efektem prowokacyjnego, finezyjnego i sprytnego anonsu w wiedeń­skiej „Neue Freie Presse”, który skłonił 38 osób do nadesła­nia odpowiedzi. Celem eksperymentu było „przeprowadzić pewien dramat, budzić dusze” (D 1916-1944, s. 252), a może, jak uprzednio odczytano ów wyraz w rękopisie dziennika, „brudzić dusze”, której to próbie ostatecznie poddała się tyl­ko Brandówna. Zachowanych 7 listów poświadcza założe­nie, które najpewniej stało u źródeł strategii epistolograficznej przyjętej przez Irzykowskiego: pisać w opozycji do „donżuanerii korespondencyjnej”, drażnić, ironizować, prowo­kować, brutalizować, próbować odporności adresatki na za­czepki. Typ relacji z Brandówną nazwie krytyk komitywą; perspektywę narodzin uczucia uprzedzająco skontruje: „sie­bie kocham najwięcej”; z ochotą skonfuduje partnerkę kore­spondencji słowami: „nie uważam Panią za zdolną do odpo­wiedzenia tym wszystkim kolosalnym wymaganiom i kapry­som, które by musiała zadowolić moja towarzyszka życia”; perfidnie wyzna: „gdyby Pani zresztą wiedziała, jaka ze mnie
Świnia”; by wreszcie na okoliczność pocałunku skonstato­wać: „nie będzie smakowało, bo z ust mi śmierdzi jak z gno­ jówki”55.

Kontekstem będzie tu, rzecz jasna, obyczaj prowadzenia dialogu męsko-damskiego, historycznie określony i nieustan­nie przekraczany, pewna „norma intymności” przyjęta w tych okolicznościach, ale permanentnie naruszana, wreszcie gombrowiczowska w istocie, choć realizowana w latach, gdy ten jeszcze się nie narodził, gra z formą. Niechęć bulwersowa­ nia jest wszakże motywem zasadniczym dyskursu prowadzo­nego przez Irzykowskiego, raczej wciągnięcie partnerki w pułapkę słów, które są „gestem”, ustanawiają nową jakość stosunków, realizują akt psychologiczny56. Jednym ze spo­sobów kreowania owych „spotkań” człowieka z człowiekiem były dekonstrukcje fragmentów listów Brandówny. Gest swo­body i dezynwoltury, potwierdzający podział ról przez ich odrzucenie, zawierający się w ustępie: „Dziwny Pan jest, prze­cie to lepiej, że już Pana nie kocham i gadam jak człowiek do człowieka, a nie jak zakochana małpa do Mistrza [...]”, został przez Irzykowskiego skomentowany następująco: „Ale Pani lubi tylko umysłową onanię, czyli flirt, lubi być Pani koło baletu itp., ale zresztą jest Pani correct” (L, s. 34). Czynność illokucyjna zawiera się tu w upomnieniu, by zrezygnować z paplaniny niby wyzwolonej półdziewicy, kryje się w strofo­waniu partnerki, która próbuje nadać dogodną dla siebie postać i poziom dyskursu. Czynność perlokucyjna wyraża się w ustanowieniu zasady: to ja określam strategię dialogu, typ relacji interpersonalnych, głębokość intymnego wyznania.
Mówiąc słowami E. Rybickiej: „»Ja« epistolarne [czytaj: Irzy­kowski - J.J.] jest personą interpersonalną, relacyjną i działa­jącą, z tego powodu przede wszystkim, że gest epistolarny i komunikacja są zarazem - wynajdywaniem siebie i innego oraz siebie poprzez innego”57. Z taką personą niełatwo było korespondować Ernie Brandównie i choćby z tych przyczyn nie można jej odmówić oryginalności.

Do Konińskiego Irzykowski napisał pierwszy (5 lipca 1931), „kwitując” szkic krytyczny o Pałubie: „Czułem się niejako podglądniętym, czułem, że Pan się wdarł w te sfery, o które, znając literatów polskich, byłem spokojny, że nikt się tam nie potrudzi” (L, s. 215); ostatnią natomiast wiadomość przesłał na początku 1940 roku. Zatem dekada znajomości, dekada korespondencji, w której troska o zdrowie i kulejące finanse przeplatała się z dzieleniem się refleksjami o przeczytanych książkach, intelektualnych modach i wyzwaniach, zawirowa­niach w kręgach literackich głównie, politycznych okazyj­nie. I niespodziewanie kojący był ton listów adresowanych do Konińskiego, jakby Irzykowski potrzebował zwierzyć się bez charakterystycznego dlań najeżenia. I pewnie tylko „życz­liwa neutralność wobec Hitlera” pobudzała do sprzeczki, która wszakoż nie rozwinęła się, a krytyk pojednawczo za­ mknął sprawę: „Nie chcę się kłócić z Panem, nam obu to szko­dzi na zdrowiu” (L, s. 344)58 . W listach tych dominuje atmos­fera łagodnej pokory, niekiedy wręcz czułego zaintereso­wania partnerem (innym); raz przeczytamy w liście życze­nie: „Proszę zawsze jak najgorliwiej wykonywać swoją mi­sję »przyjaciela od prywatnych szykan« - przyda mi się to” (L, s. 334); innym razem po recenzji Paluby Irzykowski za­stanowi się nad rolą dobroci w krytycznoliterackim pro­cederze: „Dobroć w tych rzeczach jest zawsze połączona z wnikliwością: do im delikatniejszych warstw się sięgnie, tym grzeczniejszy staje się i sam krytyk, gdyż i on z kolei potrzebuje świadka” (L, s. 215), by po latach podobnie sko­mentować recenzję tomu Lżejszy kaliber: „Kłócąc się ze mną [chodzi ciągle o „życzliwą neutralność” - J.J.], przeszkadza mi Pan w podziękowaniu za Pański dobry - dobry pod kilko­ma względami - artykuł o Irzykowskim” (L, s. 332).

I jeśli nawet nieobce są Irzykowskiemu w tych relacjach pisarskie interesy („Pan mnie pochwali, ja Pana wypromuję, będziemy się cytowali”), to najważniejsze jest zbliżenie, ro­dzaj czułej uwagi, z którą wsłuchuje się krytyk w myśli, „me­lodię” słów partnera. Jest wrażliwym kamertonem. Gdy Ko­niński pisze w liście o spowiedzi59 , autor Słonia wśród por­ celany „spowiada się”, ale nie z zawirowań swego biosu, lecz z pojmowania spowiedzi, ujętej w planie instytucjonalnym oraz indywidualnym. Spowiedź tedy uzna za „klerkowską, utopijną instytucję, która nie wiadomo skąd znalazła się w katolicyzmie” (L, s. 349), wartość spowiedzi upatruje w ja­kości spowiednika, wspomina o przykrym przymusie gim­nazjalnym, o trudnościach, zagrożeniach związanych z prze­kraczaniem progu ekshibicjonizmu, by w końcu podnieść kwestię przebaczenia. Napisze tak:
Przebaczenie! - przebaczenie jest zubożeniem duszy, zemsta jest jej amplifikacją metafizyczną, zemsta jest czymś nierealnym, prze­baczenie jest z rzędu korzyści praktycznych. Żyli ludzie, których kości wykopałbym z grobu, aby się zemścić. (Czy to ta dzika Litwa mnie tak usposabia?). L, s. 350 Irzykowski ceni partnera, zdawkowe skwitowanie jego wyznań byłoby nielojalnością, stąd pełne zaangażowanie w przemyślenie problemu, stąd z całą szczerością rozsnucie w korespondencji kilku myśli, które aż się proszą o postać obszernego eseju, bo warte są tego. I to nie grzeczna uprzej­mość dyktowała słowa: „Nie mogę zakończyć nie podzię­kowawszy Panu za rozsnucie mi swoich myśli o spowiedzi” (L, s. 350), ale przekonanie o wzajemnym, wrażliwym nasłu­chiwaniu opinii, myśli, drgnień emocji.

W listach do Brandówny i Konińskiego poznajemy różne oblicza Irzykowskiego, ale jedno jest wspólne: zaciekawie­nie innym, kreowanie „scenicznego napięcia” w epistolograficznym spotkaniu.

43 Irzykowski doskonale rozumiał różne aporie związane z zapisem in­tymności. O Trenach Kochanowskiego przeczytamy: „W jego poemacie na każdym kroku znać pasowanie się z formą, ze swą erudycją, z konwenansa­ mi literackimi i nawet towarzyskimi!”. K. I r z y k o w s k i : Nurt uczucia w „Trenach”..., s. 359.

44 Symptomatycznym przypadkiem zapewne jest, że w dwóch artyku­łach -E . R y b i c k i e j : Antropologiczne i komunikacyjne aspekty dyskursu epistolograficznego, oraz M. P o p i e l : List artysty jako gatunek narracji epistolograficznej. O listach Stanisława Wyspiańskiego, opublikowanych w „Tekstach Drugich” 2004, nr 4, poświęconych listom, portretom i repre­zentacji - punktem wyjścia rozważań stały się refleksje Irzykowskiego. Tym samym nieoczekiwanie zyskał on rangę czołowego teoretyka sztuki episto­lograficznej.

45 Nieoficjalna literatura. Pr 1897-1922, s. 206.
46 Ibidem, s. 208.
47Ibidem.
48 Zob. B. W i n k l o w a : Posłowie. L, s. 419-432.
49 E. Ry b i c k a: Antropologiczne i komunikacyjne aspekty dyskursu epi­ stolograficznego..., s. 53.
50 Nieoficjalna literatura. Pr 1897-1922, s. 207.
51 Zob. J.L. A u s t i n: Mówienie i poznawanie. Rozprawy i wykładyfilo­ zoficzne. Przeł. B. C h w e- d e ń c z u k . Warszawa 1993, s. 645 i passim. Por.
także J. Z i o m e k : Retoryka opisowa. Wrocław 1990, s. 66-69.
5 2 E. Rybicka ujęła to zagadnienie tak: „Irzykowski zarysował w tym szkicu performatywną, jak powiedzielibyśmy dzisiaj, koncepcję komuni­kacji epistolarnej jako działań symbolicznych”. E. R y- bi c ka : Antropolo­giczne i komunikacyjne aspekty dyskursu epistolograficznego..., s. 45. Rzecz jest - jak przypuszczam - bardziej skomplikowana.
53 O perypetiach związanych z rolą edytorów w kształtowaniu recepcji listów Wyspiańskiego zob. M. P o p i e l : List artysty jako gatunek narracji epistolograficznej...
54 Czy list umiera? O zlekceważeniu życia indywidualnego. Pr 1936-1939, s. 415. Por. także opinię krytyka zirytowanego obyczajem pośmiertnego publikowania listów zamieszczoną w korespondencji z K.L. K o n i ń s k i m (w liście z 24 kwietnia 1938 r.; L, s. 327-328).
57 E. R ybi c ka : Antropologiczne i komunikacyjne aspekty dyskursu epistolograficznego..., s. 52.
58 Wcześniej wątek „życzliwej neutralności” pojawił się w listach nr 144, 145 i 146.
59 Tych zapisów, niestety, nie znamy. W liście z 8 marca 1940 r. Irzykow­ski informuje Konińskiego: „Podczas gdy Pan uratował moją podobiznę, ja nie uratowałem, ani nie ratowałem, Pańskich listów, spaliły się razem z moi­mi meblami, biblioteką, obrazami, notatkami, mieszkaniem”. L, s. 351.

Z książki Szachy literackie?
Rzecz o twórczości Karola Irzykowskiego

autor Jan Jakóbczyk


czwartek, 15 czerwca 2023

Orwell - Wspomnienia sprzedawcy książek

 


Czy chciałbym wykonywać zawód księgarza? Ogólnie rzecz biorąc, choć pracodawca traktuje mnie dobrze, a w księgarni spędziłem sporo miłych chwil – nie.

*

Kiedy pracowałem w antykwariacie – co ludzie, którzy nigdy tego nie robili, wyobrażają sobie jako swoisty raj, gdzie szarmanccy starsi panowie spokojnie przeglądają oprawione w skórę wolumeny – zaskakiwało mnie głównie to, jak niewielu klientów naprawdę kocha książki.

*
Mieliśmy wyjątkowo ciekawy towar, ale wątpię, czy nawet co dziesiąty klient potrafił odróżnić dobrą książkę od złej.

*
To nieprawda, że mężczyźni nie czytają powieści, ale prawdą jest, że są całe działy beletrystyki, których unikają. Ogólnie rzecz biorąc, powieści ze średniej półki – zwyczajne, dobre i trochę gorsze książki Galsworthy’ego oraz popłuczyny po nim – wydają się domeną wyłącznie kobiet. Mężczyźni czytają albo powieści godne szacunku, albo kryminały.

*
Po ulicach zawsze chodzi mnóstwo lekko niepoczytalnych wariatów. Zwykle ciągną do księgarni, bo to jedno z niewielu miejsc, gdzie można długo przebywać i nie wydać ani grosza. Po pewnym czasie człowiek uczy się błyskawicznie ich rozpoznawać. Mimo napuszonej gadki jest w nich jakaś zatęchłość i bezcelowość.

[Od czasów Orwella sytuacja trochę się zmieniła. Być może służba zdrowia zajęła się „lekko niepoczytalnymi wariatami”, którzy uprzykrzają innym życie, a może znaleźli sobie inną, równie tanią rozrywkę. Mamy jednego czy dwóch klientów, którzy pasują do opisu, ale znacznie częściej odwiedzają nas ludzie, którzy wpadają na kilka minut, po czym wychodzą z pustymi rękami, mówiąc: „Można by tu spędzić cały dzień”, albo młode małżeństwa, które parkują olbrzymi, pancerny wózek tam, gdzie zawadza najbardziej, i wyczerpani zasiadają w fotelach przy kominku. Dziś, kiedy klient ma „bezcelowy” wyraz twarzy, prawie na pewno czeka, aż farmaceuta (trzy budynki dalej) zrealizuje jego zamówienie, albo miejscowy mechanik zadzwoni, że samochód po przeglądzie jest już gotowy do odbioru.] Z książki Pamiętnik księgarza Shaun Bythell

*
Istnieją dwa rodzaje szkodników, które zatruwają życie wszystkim antykwariuszom. Pierwszy to degenerat, który roztacza woń spleśniałego chleba, przychodzi codziennie, a czasem nawet kilka razy dziennie, i usiłuje sprzedać ci bezwartościowe książki. Drugi to człowiek, który zamawia duże ilości książek, choć nie ma najmniejszego zamiaru za nie płacić.

*
Jak większość sklepów z używanymi książkami sprzedawaliśmy na boku wiele innych rzeczy, na przykład stare maszyny do pisania czy znaczki, też używane. Filateliści to dziwne, milczące, przypominające nieco ryby plemię. Należą do niego ludzie w każdym wieku, ale jak wynika z moich obserwacji, wyłącznie płci męskiej – najwyraźniej kobiety nie mogą pojąć, jak bardzo urokliwe może być wklejanie do albumu kawałeczków kolorowego papieru. Sprzedawaliśmy też horoskopy za sześć pensów sporządzone przez kogoś, kto rzekomo przewidział trzęsienie ziemi w Japonii. Horoskopy były w zaklejonych kopertach. Sam nigdy żadnej nie otworzyłem, ale klienci, którzy je kupili, często wracali, żeby powiedzieć nam, jak bardzo okazały się „prawdziwe”. (Niewątpliwie każdy horoskop wydaje się „prawdziwy”, jeśli dowiadujesz się, że jesteś niezwykle atrakcyjny, a twoją największą wadą jest szczodrość).

*
Sporo handlowaliśmy książkami dla dzieci, głównie starymi. Te wydawane teraz są okropne, zwłaszcza kiedy ogląda się je en masse. Osobiście wolałbym dać dziecku Satyrikon Petroniusza niż Piotrusia Pana, ale nawet Barrie wydaje się męski i pouczający w porównaniu z jego epigonami.

*
Snobów kupujących wyłącznie pierwsze wydania było znacznie więcej niż prawdziwych miłośników literatury. Jeszcze liczniejsi byli orientalni studenci, którzy targowali się o podręczniki, natomiast najliczniejszą grupę stanowiły niezdecydowane kobiety szukające prezentów urodzinowych dla siostrzeńców.

*

Z dobrym pomysłem i odpowiednią ilością kapitału każdy wykształcony człowiek powinien być w stanie zarobić na chleb, prowadząc księgarnię. Pod warunkiem, że nie pójdzie się w „rzadkie” książki, fachu wcale nie tak trudno się nauczyć, a ogólne oczytanie od razu stawia w uprzywilejowanej pozycji (większość księgarzy w ogóle się w tym nie orientuje. Można się o tym przekonać, przeglądając gazetki branżowe, gdzie ogłaszają, co chcą kupić. Aż roi się tam od sprzedawców, którzy szukają Zmierzchu i upadku Boswella czy Młyna nad Flossą T.S. Eliota). Jest to też branża z ludzką twarzą, która raczej nie zejdzie poniżej pewnego poziomu.

*
W okresie świątecznym przez dziesięć dni gorączkowo walczyliśmy z bożonarodzeniowymi kartkami i kalendarzami. Sprzedawanie ich jest udręką, ale w sezonie przynosi niezły dochód. Dawniej z zainteresowaniem obserwowałem brutalny cynizm, z jakim wykorzystuje się tradycje chrześcijańskie.
Nagabywacze z firm sprzedających kartki zjawiali się już w czerwcu. Do dziś pamiętam frazę z jednej faktury: „2 tuziny Jezusków z królikami”.

*
Antykwariusz musi kłamać o książkach, a to sprawia, że czuje do nich niesmak. Jeszcze gorsze jest to, że cały czas je odkurza i przenosi. Kiedyś naprawdę kochałem książki – to, jak wyglądają, jak pachną, jakie są w dotyku, oczywiście jeśli miały co najmniej pięćdziesiąt lat. Nic nie sprawiało mi większej radości niż zakup całego księgozbioru za szylinga na wiejskiej wyprzedaży.

*
Wielkie kombinaty nigdy nie unicestwią niezależnych sprzedawców książek*, tak jak unicestwiły drobnych sklepikarzy czy mleczarzy. Godziny pracy są jednak bardzo długie – ja byłem zatrudniony na niepełny etat, ale mój pracodawca harował siedemdziesiąt godzin w tygodniu, do czego dochodziły nieustanne wyprawy po towar w czasie wolnym. Nie jest to higieniczny tryb życia. Zimą w księgarniach i antykwariatach z reguły jest przeraźliwie zimno, bo jeśli za bardzo się nagrzeje, zaparowują okna, a to wystawy przyciągają klientów. Poza tym kurz na książkach jest znacznie paskudniejszy niż inne rodzaje kurzu, a każda mucha marzy o tym, żeby po śmierci spocząć na okładach książki.

George Orwell, Bookshop Memories

Cały esej po angielsku

* Okazało się, że „kombinaty”, o których pisze Orwell, praktycznie wysiudały z rynku niezależnych księgarzy. Właśnie taki był zamiar trzech gigantów: Ottakar’s, Waterstones i Dillons. Teraz dwójka z nich sama przestała istnieć, natomiast przyszłości ostatniego na polu bitwy, Waterstonesa, zagraża arcykombinat, czyli Amazon. Właściciele Waterstonesa próbowali wejść w układ ze „sklepem ze wszystkim” i zaczęli sprzedawać u siebie czytniki Kindle. Do jedzenia z diabłem potrzeba jednak długich łyżek, a żadna łyżka – nawet najdłuższa dostępna w dziale „kuchnia i dom” na Amazonie – nie jest na tyle długa, żeby Waterstones trochę za bardzo nie zbliżył się do Amazona.

Z książki Pamiętnik księgarza Shaun Bythell