poniedziałek, 12 czerwca 2023

Panna Lespinasse i salon

 Julia de Lespinasse urodziła się w r. 1732. Nazwisko to, pomieszczone w metryce, było zmyślone; w istocie Julia była nieprawą córką wielkiej pani rozwiedzionej z mężem, hrabiny d’Albon, oraz — jak to nowsze badania ustaliły z niezmiernym prawdopodobieństwem — hrabiego Gasparda de Vichy. Zapatrywania epoki na tego rodzaju nieprawidłowości były nader pobłażliwe; toteż Julia chowała się pod dachem matki, bez żadnej niemal różnicy pomiędzy nią a innymi dziećmi, tak iż zaranie dzieciństwa upłynęło dla niej szczęśliwie. W r. 1739 zaszedł fakt, który wywarł na dalsze losy Julii stanowczy wpływ; mianowicie małżeństwo Diany, córki hrabiny d’Albon, z tymże samym Gaspardem de Vichy, z którym hrabina d’Albon miała córkę — Julię de Lespinasse. W kilka lat później umiera hrabina d’Albon, dręczona wyrzutami i zgryzotą, przewidując smutny los córki swej, Julii, po daremnych próbach uregulowania jej pozycji i zapewnienia przyszłości: obie legalne córki, poza którymi stał wpływ zięcia — zarazem ojca Julii de Lespinasse! — sprzeciwiły się stanowczo intencjom matki. Hrabina umiera w r. 1748, zostawiając Julii jedynie drobny legat oraz wręczoną jej do rąk sumkę pieniężną, którą młoda dziewczyna w młodzieńczym przystępie szlachetności i dumy zwróciła rodzinie d’Albon. Znalazłszy się sama bez opieki, 16-letnia Julia nie ma innego wyboru jak przyjąć schronienie w domu przyrodniej siostry Diany de Vichy, gdzie dowiaduje się (może tylko częściowo?) o tajemnicy swego urodzenia i gdzie pędzi smutne życie na podrzędnym i zależnym stanowisku, śledzona bacznym okiem przez rodzinę, zawsze lękającą się, aby Julia nie powzięła chęci upomnienia się o swoje prawa. Tak płynie życie jej aż do spotkania, które miało wywrzeć stanowczy wpływ na losy panny de Lespinasse — spotkania z margrabiną du Deffand.

Słynna pani du Deffand jest jedną z najciekawszych i najbardziej znamiennych postaci kobiecych pierwszej połowy XVIII w. Z domu urodzona de Vichy, margrabina była siostrą Gasparda de Vichy, domniemanego ojca Julii i męża Diany d’Albon. Urodziła się w r. 1697; młodość jej, pierwsze lata małżeństwa, czysto zresztą konwenansowego, przypadają na pełnię Regencji. Znalazłszy się w tym świecie, rzuciła się z całą nieopatrznością młodości w szał orgii wypełniających życie Regenta (którego pani du Deffand była nawet przelotną kochanką) oraz jego najbliższego kółka. Ten okres starała się pani du Deffand później pogrążyć w zapomnieniu; jakoż w oczach tak współczesnych, jak potomnych przesłoniła go zupełnie późniejsza jej fizjonomia. Po tych latach więcej niż lekkich przyszedł czas przesytu, niesmaku oraz zwrot ku bardziej spokojnemu i godnemu życiu. Drogą do takiego ustalenia się oraz naprawienia nadwerężonej reputacji było, wedle pojęć epoki, zdobyć sobie kochanka, którego stałość, pozycja i przymioty osobiste „postawiłyby” nawróconą grzesznicę w oczach towarzystwa. Tego rodzaju związki były szanowane jak małżeństwo (a raczej o wiele wyżej), a wierność w nich dawała tytuł „cnoty” wysławianej ze łzami rozczulenia. Takim odkupicielem grzechów młodości stał się dla pani du Deffand sławny prezydent Hénault — pyszny typ oświeconego epikurejczyka XVIII w. — a stosunek ten, zrazu miłosny, przeszedł późnej w długoletnią i dozgonną przyjaźń. Prezydent Hénault, jeden z bel-ésprit paryskich, ocierający się o naukę i literaturę, otworzył pani du Deffand świat myśli, inteligencji, etc., a wrodzony smak, dowcip i talenty dały jej niebawem zdobyć w tym świecie pierwszorzędne stanowisko. Skupiwszy resztki uszczuplonej fortunki, pani du Deffand osiedla się, obyczajem wdów i starszych panien ówczesnych, przy klasztorze św. Józefa, i tam tworzy sławny salon, jeden z tych, które w owej epoce były w Paryżu niemal instytucją.

Istotnie osobliwą i godną uwagi jest rola, jaką odgrywa w XVIII w. w Paryżu salon. Niezmiernie towarzyskie usposobienie Francuzów, miejsce, jakie zajmuje w ich życiu kobieta, czynią zjawisko to zrozumiałym; ale w XVIII w. nabiera ono szczególnego charakteru i zabarwienia. Był to wiek olbrzymiego wrzenia myśli, przemian, dążeń, reform; temu wszystkiemu nie mogła dawać wyrazu prasa, która istniała w niezmiernie szczupłych rozmiarach, a przy tym była we wszystkich żywotniejszych punktach spętana cenzurą. Po trosze rolę jej obejmowały listy, stąd ten olbrzymi rozwój korespondencji w owym czasie, daleko wybiegającej poza prywatną wymianę myśli i nowin. Listy wybitniejszych korespondentów były niby gazetą odczytywaną publicznie, kopiowaną, obiegającą z rąk do rąk. Ale i listy nie dawały pełnej swobody, jeśli chodziło o wyrażenie prawdziwej myśli, zwłaszcza w cokolwiek drażliwszych przedmiotach (a cóż nie było wówczas drażliwym przedmiotem!). Istniały wielce uzasadnione podejrzenia, że wszystkie listy prywatne, otwierane i przebierane na poczcie, stanowią codzienną rozrywkę dla znudzonego króla oraz cenny materiał informacyjny dla naczelnika policji i ministrów. Stąd prawdziwe krążenie myśli mogło się odbywać jedynie z ust do ust i to w zaufanym kółku. Salon staje się jakby Żywym dziennikiem, codziennie redagowanym, mającym wszystkie jego rubryki: od wstępnych artykułów, aż do drobnej kroniczki i ulotnego wierszyka. Wobec tłoczących się każdego dnia nowych idei, zdarzeń i poglądów oraz braku poddającej ton myślenia prasy przeciętny światowy Paryżanin w salonie dowiadywał się co i jak myśleć; warunkiem każdego prawdziwego salonu było mieć swojego filozofa, który by codziennie dawał hasło dnia. Stąd te zabiegi, te rywalizacje w zdobywaniu i podziale między siebie wybitnych ludzi, które wypełniają egzystencję ambitnych dam paryskich. Takim nadwornym filozofem był Diderot u baronowej d’Holbach, długo Fontenelle u pani Geoffrin, Grimm u pani d’Epinay (po daremnych próbach „obłaskawienia” na ten cel Jana Jakuba Rousseau), d’Alembert u pani du Deffand, a potem u panny de Lespinasse. W salonie urabiało się i niweczyło reputacje. Echa jego wybiegały daleko poza Paryż, do wszystkich zakątków oświeconej Europy, przede wszystkim zaś na dwory panujących, którzy wszyscy pokładali ambicję w tym, aby być duchowymi obywatelami Paryża. Czym mógł być dla kobiety postawiony na odpowiedniej stopie salon, przykładem jest bieg życia pani Geoffrin, córki bardzo skromnego paryskiego mieszczanina, a żony zbogaconego fabrykanta1, która od najmłodszych lat postanowiła mieć „salon” i wszystkie zabiegi życia skierowała do tego celu. Powiodło się jej tak dobrze, iż dom jej stał się na parę dziesiątków lat jedną z potęg Paryża, miejscem, do którego starali się zdobyć wstęp najświetniejsi cudzoziemcy. Bywał w nim jako poufały gość Stanisław Poniatowski za pobytu swego w Paryżu; panią Geoffrin, która istotnie okazywała mu macierzyńską dobroć i pobłażliwość, lubił nazywać „mamusią”, a tradycja — mimo iż niezupełnie pewna w tym szczególe — głosi, że bezpośrednio po elekcji przesłał jej te słowa: „Przybywaj, mamusiu, twój synek jest królem”. Istotnie wybrała się pani Geoffrin, mimo podeszłych lat, do Warszawy, a podróż tej sześćdziesięcioparoletniej mieszczki paryskiej przez Europę jest istnym tryumfalnym pochodem. Cesarz Józef II przedstawia się jej podczas przejażdżki w Praterze; za przybyciem do Warszawy pani Geoffrin zastaje umyślnie dla niej zbudowany i przygotowany dom będący najwierniejszą kopią jej domu w Paryżu, wedle zdjętych potajemnie przez architekta planów. Inna rzecz, że ta sielanka psuje się niebawem, gdy pani Geoffrin stara się mieszać do polityki polskiej, nie mając o niej oczywiście pojęcia, i pobyt jej w Warszawie kończy się rozstaniem dość chłodnym.

Salon pani du Duffand był jednym z pierwszych w Paryżu, tak dzięki błyskotliwemu, ostremu dowcipowi i inteligencji pani domu, jak również dzięki stałej obecności d’Alemberta, filaru Encyklopedii, słynnego geometry, pisarza i filozofa, człowieka — po Wolterze — najgłośniejszego wówczas w Europie. Rozległa korespondencja, w której wszystko co było najświetniejszego we Francji i za granicą — z Wolterem na czele — cisnęło się o zaszczyt wymiany listów z panią du Deffand, dodawała jeszcze smaku tym biesiadom duchowym.

W tym okresie pani du Deffand liczyła lat około 50; o dawnych wybrykach z czasów Regencji zapomniała doszczętnie, i świat zapomniał o nich również, pogodziwszy się z tą nową fazą jej egzystencji. Równocześnie przychodzi na margrabinę ciężka próba: stopniowo zaczyna tracić wzrok. W tym stanie ducha, przejęta lękiem przed starością ociemniałą i samotną, pani du Deffand poznaje w czasie bytności u brata Julię de Lespinasse, a ujęta wdziękiem, żywością umysłu i serca oraz inteligencją młodej dziewczyny, uzyskuje po dość długich walkach i wahaniach to, aby przeniosła się do Paryża i zamieszkała przy niej w charakterze towarzyszki. Nastąpiło to w r. 1754; Julia miała wówczas lat 22. Pierwsze lata tego stowarzyszenia upływają bardzo dobrze i mają dobroczynny wpływ na Julię, której wrodzone bogactwa duchowe rozwijają się i dojrzewają pod wpływem zetknięcia z elitą umysłową Paryża. Niebawem zyskuje powszechną sympatię, a nawet i żywsze uczucia: d’Alembert, żyjący dotąd samą geometrią, rozkochuje się w Julii niemal od pierwszej chwili, uczuciem, które przetrwa wszystkie próby i gorycze i pozostanie jej wierne aż do zgonu.

Ciekawy to, jak gdyby ręką świadomego artysty skomponowany kontrast tych dwu postaci kobiecych. Przeszłość i przyszłość. Dwie epoki, dwie fizjonomie tego tak bogatego wieku XVIII. Pani du Deffand, o młodości więcej niż burzliwej, wyhodowana na oschłej nieco grze mózgu i dowcipu, przyjaciółka Woltera i jemu duchowo pokrewna, świadoma wszystkiego i znudzona wszystkim, bez złudzeń w stosunku do ludzi, trawiona nieugaszoną nudą; panna de Lespinasse, natura szlachetna, czysta, naiwna, wychowana na Russie, entuzjastka pełna wiary i rozciekawienia życiem. Jeżeli dodamy jeszcze kontrast, jaki tworzyła różnica wieku, a pogłębiało kalectwo pani du Deffand, łatwo pojmiemy, iż ta ostatnia we własnym salonie hodowała sobie niebezpieczną współzawodniczkę. Odczuła to niebawem; zwłaszcza po odmianie w usposobieniu najulubieńszego jej beniaminka, d’Alemberta, który od czasu poznania Julii mimo woli oddalił się od starej margrabiny. Mimo to dzięki obustronnemu taktowi dwu kobiet współżycie to utrzymywało się przez całych lat kilka bez zbytnich tarć. Ale na koniec bomba pękła, a stało się to w r. 1764, a więc w 10 lat po wejściu panny de Lespinasse do domu. Pani du Deffand, trapiona bezsennością, żyła i przyjmowała późnym wieczorem aż głęboko w noc, a rozpoczynała dzień również późno; otóż utarło się, iż korzystając z tego, gromadka bliższych jej gości, będących zarazem wiernymi entuzjastami Julii, zbierała się w pokoiku tej ostatniej na godzinkę przed wstaniem pani du Deffand, tworząc w ten sposób, ukradkiem — z całym urokiem tajemnicy i zakazanego owocu — mały ustronny salonik przy wielkim salonie. Najczęściej bywał tam d’Alembert, Turgot (późniejszy minister), Chastellux, Marmontel i parę innych również wybitnych osobistości. Nie da się opisać furii, jaka ogarnęła starą, ociemniałą margrabinę, skoro przypadkowo wpadła na trop tych niewinnych zebrań. A więc wyhodowała — wedle klasycznego porównania — „żmiję na łonie”, złodziejkę, która odkrada jej przyjaciół i — o zgrozo! — zgarnia jej pierwszą, najdelikatniejszą „śmietankę konwersacji”! Nastąpiła gwałtowna scena, w której Julia też nie pozostała dłużną swej chlebodawczyni, a zarazem — ciotce. Wszystkie żale, wszystkie gorycze jej krzywdy, jej nieprawidłowej, upokarzającej sytuacji, w jakiej trzymano ją dla interesu, wszystkie lata cierpliwie znoszonych kaprysów i despotyzmu wypłynęły jej na usta. Była to jedna z tych scen, od których nie ma powrotu. Julia musiała opuścić dom pani du Deffand, a wszyscy „wierni” salonu margrabiny stanęli wobec alternatywy wyboru: „ja albo ona”. Przede wszystkim tyczyło to d’Alemberta, który bez wahania przeszedł do obozu Julii.

Zajście to stało się wypadkiem dnia w paryskim światku, który podzielił się na dwa stronnictwa; na ogół jednak głosy przechylały się raczej na stronę panny de Lespinasse. Wszystko co było najwybitniejszego wśród wspólnych znajomych — od prezydenta Hénault począwszy — pospieszyło nazajutrz wyrazić Julii swoje współczucie i sympatie. Ten i ów przyszedł z pomocą, aby ubogiej dziewczynie ułatwić pierwsze trudności i koszta instalacji. Marszałkowa de Luxembourg (ta sama, która taką rolę odgrywa w Wyznaniach Russa) ofiarowała kompletne umeblowanie. Pani Geoffrin, serdecznie nielubiąca pani du Deffand jako groźnej „konkurentki”, sprzedała z wielką ostentacją cesarzowej Katarzynie swoje najpiękniejsze obrazy Van Loo, aby z uzyskanej sumy utworzyć dla panny de Lespinasse dożywotnią rentę; ba, nawet wykołatano dla niej pensyjkę ze szkatuły królewskiej! Ogółem wziąwszy, dary te, wraz z małym legatem pani d’Albon, utworzyły pannie de Lespinasse dochód ośmiu tysięcy pięciuset franków rocznie, co jak na owe czasy pozwalało jej żyć bez zbytku, ale przyzwoicie. Osiedliła się niedaleko od pani du Deffand, przy tej samej ulicy św. Dominika, i tam siłą faktów, zrazu dzięki magicznemu wpływowi nazwiska d’Alemberta, później dzięki osobistym zaletom i urokom Julii, powstał nowy salon, który przez 12 lat ściągał między 5 a 9 wieczór wszystko co było najświetniejszego w Paryżu i Europie, mimo że ubóstwo gospodyni nie pozwalało jej raczyć gości czym innym niż rozmową. Elle donne à causer, pisał o tym osobliwym salonie Grimm2.

Pobyt na nowej siedzibie rozpoczął się fatalnie. Zaledwie rozgospodarowawszy się u siebie, Julia zapadła na gorączkową chorobę, która niebawem zdeklarowała się jako ospa — „Z przyjemnością widzę — pisał Hume do pani de Boufflers — iż d’Alembert w tej okoliczności zapomniał o swojej filozofii”. Istotnie, d’Alembert z bezgranicznym poświęceniem czuwał dzień i noc u łoża przyjaciółki i niemało staraniami swoimi przyczynił się do ocalenia jej życia. Wyszła wreszcie, ale wynosząc na twarzy niestarte ślady przebytej choroby. Panna de Lespinasse nigdy nie była piękna, ale miała miłą powierzchowność; obecnie rysy zgrubiały, płeć zatraciła się, ślady ospy pokryły twarz. Musiał być potężny jej urok wewnętrzny, skoro pozwalał zapomnieć do tego stopnia o jej powierzchowności, iż najsilniejsze uczucia, jakie obudziła, przypadają po tej chorobie.

Zaledwie Julia wyzdrowiała, zapadł z kolei d’Alembert, wyczerpany długim czuwaniem i wzruszeniami. Z kolei panna de Lespinasse pełniła przy nim rolę najoddańszej3 siostry miłosierdzia. Co więcej, skoro przyszedł nieco do sił, nie zgodziła się, aby miał nadal pozostać sam, bez opieki, w odległym i niewygodnym mieszkaniu; postanowiła, aby zamieszkał przy niej. W ten sposób, aż do śmierci Julii, utworzyło się to oryginalne stadło, które cały Paryż akceptował i otaczał szacunkiem, niewolnym zresztą od żarcików, gdyż publiczną tajemnicą było, że przyjaźń d’Alemberta nie może być dla kobiety kompromitująca i że skazana jest na charakter platoniczny.

Pochodzenie d’Alemberta posiada wiele podobieństwa z losami Julii. I on był nieprawym dzieckiem wielkiej damy, głośnej pani de Tencin, siostry kardynała; matka jednak nie tylko nie przyznała się do niego, ale wręcz kazała go porzucić na stopniach kościoła św. Jana. Naturalny ojciec, kawaler Destouches4, odszukał dziecko, umieścił u poczciwej kobiety, pani Rousseau, i umierając niebawem, zapisał mu niedużą rentę. To powinowactwo losów wpłynęło może na obudzenie głębokiego uczucia, jakie d’Alembert powziął dla Julii de Lespinasse, która odpłacała mu je szczerze, nie przekraczając jednak granic szacunku i przyjaźni. Dodajmy, iż mimo osobliwych warunków, mimo szerokich pojęć ówczesnych w tych sprawach, trzeba było jednak wyjątkowych praw, jakie umiała sobie zdobyć panna de Lespinasse, aby cały Paryż przyjął tę, bądź co bądź niezwykłą, sytuację.

Stała obecność d’Alemberta stała się podwaliną salonu Julii. Wiadomym było w Paryżu, iż tego tak poszukiwanego filozofa nie spotka się nigdzie indziej, z wyjątkiem dwa razy na tydzień na obiedzie u pani Geoffrin, z którą stadło przyjaciół zachowało najlepsze stosunki i w której domu było jak w swoim własnym. Julia de Lespinasse była zresztą jedyną kobietą dopuszczoną na te sławne obiady pani Geoffrin, gromadzące najtęższe głowy stronnictwa Encyklopedystów.

Ale, jeżeli d’Alembert był tym, który ściągnął Paryżan do skromnego mieszkania przy ul. św. Dominika, Julia, ta „wielka czarodziejka”, jak ją nazywano, miała zasługę, iż umiała ich zatrzymać. Do szerokiej inteligencji, rozmowy pełnej ognia, błyskotliwości, entuzjazmu, dowcipu, łączyła wielką sztukę: poddawania się urokowi innych, stwarzania dla nich sposobności błyszczenia, głaskania nader zręcznie wszystkich miłości własnych, interesowania się drugimi. Duch jej salonu umiał uniknąć zacieśnień i wyłączności; wrażliwość i dar entuzjazmu pozwalały jej wciąż się odnawiać, być w swoim salonie wszędzie obecną duchem i wydobywać z każdego co w nim najcenniejsze. „Umiała — pisze Grimm5 — kojarzyć najróżniejsze zasoby duchowe, niekiedy najsprzeczniejsze, bez najmniejszego wysiłku; jednym zręcznie rzuconym słowem podtrzymywała rozmowę, ożywiała ją i odmieniała do woli. Nie było rzeczy, która by jej nie obchodziła i której by nie umiała uczynić miłą dla innych. Duch jej obecny był wszędzie; można by powiedzieć, iż urok jakiejś niewidocznej potęgi sprowadzał bez ustanku wszystkie zainteresowania do wspólnego środka”. — „Rozmowa jej — pisze Guibert6 — nie była nigdy powyżej ani poniżej osób, z którymi rozmawiała: zdawała się posiadać tajemnicę wszystkich charakterów, miarę i ton wszystkich umysłów”.

Salon Julii — jak to wynikało już z patronatu d’Alemberta — był przede wszystkim obozem grupy tzw. „Encyklopedystów”. „Muza Encyklopedii”, tak nazywali pannę de Lespinasse jedni ironicznie, drudzy ze szczerym podziwem. A był to obóz bardzo liczny, bardzo solidarny, tą solidarnością młodego, wojującego jeszcze i prześladowanego kościoła. Stopniowo duch „Encyklopedii” ogarniał coraz więcej umysłów, a tym samym stanowisk; sympatyzowali z nim tacy ludzie, jak pierwszy minister książę de Choiseul, jak Malesherbes i in. Stanowisko tej grupy w Akademii wzmocniło się osobliwie, odkąd d’Alembert został stałym sekretarzem instytucji; toteż w rączkach panny de Lespinasse spoczywały losy niejednej kandydatury do fotela dającego — wedle jej dowcipnego określenia — „dożywotnią nieśmiertelność”.

Stosunek „wiernych” z salonu przy ul. św. Dominika do gospodyni domu jest zarazem cieplejszy niż w innych salonach. „Boją się” pani Geoffrin, która trzymała krótko swoich filozofów, kiedy zanadto chcieli folgować językom; podziwiają przenikliwy, ostry dowcip pani du Deffand; — kochają Julię de Lespinasse. Umiała być nieporównaną przyjaciółką, budzącą ufność, oddaną i mającą cenny dar kojarzenia wszystkich tych, którzy ją kochali, tak że tworzyli jak gdyby zwarty kościółek.

W tym otoczeniu, w tej wysokiej atmosferze umysłowej płynęło życie Julii, życie, które po smutnej młodości, po latach wypełnionych przymusem i upokorzeniami na podrzędnym stanowisku „towarzyszki” musiało się jej wydać rajem. Toteż oddaje mu się w całej pełni, z żywiołowym pędem entuzjastycznej natury. „Znam tylko jedną przyjemność — pisze — żyję tylko jednym uczuciem: przyjaźnią; ona mnie podtrzymuje i pociesza... Istnieję tylko po to, aby kochać i cenić moich przyjaciół. Ach! jacy oni mili! jacy zacni! i jacy szlachetni! Ileż im jestem winna!”7. A pamiętajmy, że ci przyjaciele, którzy znaleźli się u stóp biednej, długo poniewieranej dziewczyny, bez majątku i stanowiska, to elita umysłowa i towarzyska Paryża i Europy.

Wśród tego zachodzi w życiu panny de Lespinasse fakt, który nadaje inny kierunek jej wrażliwej duszy. Dotąd Julia jest tą osobą, jaką znali i której pamięć utrwalili w licznych wzmiankach współcześni: ową nieporównaną „czarodziejką”, doradczynią dyskretną, roztropną i oględną. Ale dla potomności, dzięki odsłonięciu zakrytej współczesnym tajemnicy, Julia de Lespinasse żyć będzie pod zupełnie inną postacią: pozostanie najdoskonalszym typem owych „miłośnic”, których życie pochłania, trawi, zżera ta jedna namiętność ze wszystkimi jej wzruszeniami i udręczeniami, czyniącymi z jej listów „najsilniejsze — jak o niej powiedziano — uderzenie serca całego XVIII wieku”.

Pośród wybitnych cudzoziemców, którzy ze wszystkich stron Europy cisnęli się do światła encyklopedycznej jutrzenki, jednym z najbardziej zwracających uwagę był młody Hiszpan, margrabia de Mora. Potomek jednego z najstarszych rodów hiszpańskich, ożeniony — dynastyczną modą — w dwunastym roku życia, owdowiały w dwudziestym, przybył jako dwudziestoparoletni młodzieniec do Paryża, gdzie ojciec jego, hr. de Fuentès, sprawował funkcje ambasadora Hiszpanii. Mile przyjmowany na dworze i w najlepszych towarzystwach, rozrywany przez kobiety, młody margrabia de Mora, niezwykle poważnie myślący na swój wiek, garnął się jednak najchętniej do centrów świata umysłowego, w którym spodziewał się znaleźć rozwiązanie tylu kwestii poruszających wówczas całą Europę. Oczywistym jest, że w świecie tym musiał poznać „Muzę Encyklopedii”, pannę de Lespinasse; poznanie to nastąpiło w r. 1766. Mora miał wówczas lat 22, Julia — jak to stwierdza nieubłagana metryka — liczyła ich 34. Wrażenie, jakie wywarł na niej młody Hiszpan, było nader silne; był on w jej oczach ucieleśnieniem ideału, jaki gorąca jej wyobraźnia utworzyła sobie pod wpływem lektury Russa i Richardsona. Zanim jednak wrażenie to mogło się rozwinąć, Mora, wezwany sprawami rodzinnymi do Madrytu, opuszcza Paryż.

W Hiszpanii wówczas nadstawiano pilnie ucha na echa prądów filozoficznych płynące z Paryża, tłumaczono dzieła Woltera, Diderota, Russa. Książę Aranda, teść pana de Mora, był twórcą dekretu wypędzającego jezuitów z Hiszpanii, a młodego de Mora, przybywającego z Paryża po głośnych sukcesach w salonach Encyklopedii, przyjęto jako świecznik „postępu”, przyszłego zbawcę kraju. I znowuż kobiety rzuciły się na świetnego młodzieńca, a jednej z nich — księżnej de Huescar — powiodło się przykuć go do siebie na czas dość długi.

W r. 1767, Mora, przeszedłszy ciężkie wstrząśnienia moralne z powodu śmierci nieletniego syna, przybywa znowu do Paryża, aby tam, w świecie myśli, szukać ukojenia. Wraca inny niż za pierwszym pobytem, dojrzalszy, poważniejszy, przesycony łatwymi zdobyczami, przede wszystkim jednak już sięgnięty chorobą piersiową, która tak przedwcześnie miała położyć kres jego życiu. W tym samym czasie Julia de Lespinasse przechodzi znamienny przełom. Oswojona ze swą nową pozycją, nacieszywszy się niezależnością, tryumfami w świecie, kołem przyjaciół, zaczyna odczuwać pustkę tej egzystencji. Natura jej gorąca, namiętna, przeznaczona wyłącznie do kochania rozpraszała się dotąd na przyjaźnie, sympatie, nie zaznawszy jeszcze prawdziwego, głębokiego uczucia. Poprzednio podrzędne jej stanowisko, podejrzliwy wzrok rodziny lękającej się, aby w razie jakich małżeńskich zamiarów Julia nie upomniała się o udział w nazwisku i majątku, nie pozwalały jej myśleć o miłości. Młodzieńczy sentyment — wzajemny, jak się zdaje — do młodego hrabiego Taaffe, został brutalnie przecięty przez panią du Deffand. Życie jej uczuciowe chroniło się tedy w świat wyobraźni, atmosfera zaś romansowo-namiętna, wydzielająca się z nowej literatury współczesnej, stwarzała w Julii ten stan, który tak przekonująco opisuje Rousseau w Wyznaniach w epoce tworzenia Nowej Heloizy, gdy serce jest pełne miłości, nie znając jeszcze jej przedmiotu.

To nowe spotkanie margrabiego de Mora i panny de Lespinasse, tak dobrze przygotowanych do głębokiego uczucia, było niby iskra elektryczna. Miłość chwyta ich jak huragan. Dla Julii rozpoczyna się nowe życie; wszystko, czym wypełniała je dotąd, blednie w jej oczach i przestaje istnieć; cała tonie w tym potężnym uczuciu, do którego serce jej i dusza tak bardzo były stworzone. Przez kilka lat pobytu pana de Mora w Paryżu — pobytu przerywanego wprawdzie kilkakrotnymi wyjazdami — miłość ta trwa z obu stron w jednakim stopniu nasilenia i entuzjazmu. Kiedy zaproszenie króla zmusiło pana de Mora do dwutygodniowego pobytu w Wersalu, panna de Lespinasse otrzymała odeń przez ten czas 21 listów, a ona sama spędziła czas rozłąki, nie wychodząc z mieszkania, zajęta — jak sama mówi — „pisaniem doń albo czytaniem jego listu”.

Nastręcza się pytanie, które na pozór wydawałoby się czcze, a które mimo to jest bardzo uzasadnione: mianowicie jakiej natury był stosunek łączący Julię de Lespinasse z panem de Mora? Zdawkowa opinia biografów sądzi, wnioskując z nasilenia objawów tej miłości u dwojga ludzi wolnych, nieskrępowanych przesądami, że był to stosunek miłosny w pełnym znaczeniu słowa; natomiast najkompetentniejszy z historyków panny de Lespinasse, margrabia de Ségur, ma w tej mierze poważne wątpliwości. Istotnie, jawność, z jaką Julia obnosi swoją miłość, swoboda jej w stosunku do rodziny pana de Mora, plany małżeństwa z ukochaną, jakie ten ostatni do samego końca buduje ku wielkiemu zaniepokojeniu swych bliskich, przede wszystkim jednak wyraźne i wielokrotne wynurzenia w tej mierze w listach panny de Lespinasse do pana de Guibert — wynurzenia, których szczerości nie mamy powodu podejrzewać — wszystko to każe raczej przypuszczać, iż był to stosunek wzięty bardzo z wysoka, bardzo egzaltowanie i który zachował charakter czystego jak gdyby narzeczeństwa. Tam, gdzie kobieta wyczuwa w mężczyźnie ten stopień miłości, tam instynkt kobiecy umie podyktować jej linię postępowania najsposobniejszą, aby utrzymać tę miłość w podnieceniu niesłabnącej egzaltacji, tam żal jej jest uszczuplać napięcie tej miłości przez jej zaspokojenie — zwłaszcza gdy na dalekim horyzoncie majaczy możliwość małżeństwa, jakże ponętna tutaj, nawet dla istoty tak szlachetnie bezinteresownej jak Julia! W poważnym, głębokim uczuciu takiego jak pan de Mora człowieka, ileż upojeń dla miłości własnej osoby tak doświadczonej życiem, tak obolałej, sponiewieranej w ambicji! Bohaterka Nowej Heloizy upadła, ponieważ Saint-Preux był tylko korepetytorem (cóż więcej panna z dobrego domu może mieć z korepetytora?) — zdobyłaby się zapewne na opór, gdyby przy tym samym stopniu rozkochania był np. księciem krwi.

Kilka lat, przez które trwała ta czarowna miłość, nazywa Julia najszczęśliwszym czasem swego życia; nie był on jednak zupełnie wolny od chmur. Rodzina stara się oderwać pana de Mora od Paryża i Julii, używając w tym celu dróg urzędowych. Mora służy wojskowo; w 26 roku jest generałem brygady. Mimo iż ta wielkopańska służba nie stanowi bezwzględnej niewoli, i tak jednak wyrywa go często z Paryża; niecierpliwy kochanek ciągle stara się o dymisję, w czym napotyka umyślne trudności. Przy tym zdrowie pana de Mora podupada: nawiedzają go częste krwotoki; lekarze wyprawiają go raz po raz do cieplejszego klimatu; nowe miesiące rozłąki, tym boleśniejszej, że wypełnionej niepokojem o życie ukochanego! Wreszcie 7 sierpnia 1772 r. pan de Mora z nakazu lekarzy opuszcza Paryż z nadzieją rychłego powrotu do tej, którą bardziej niż kiedykolwiek spodziewa się nazwać swą żoną, w rzeczywistości jednak po to, aby nie ujrzeć jej już nigdy.

Wśród tych przejść, szarpanin, miesięcy smutku sprowadzonych rozłąką i niepokojem, charakter Julii zmienił się bardzo. Usposobienie jej, zawsze nerwowe i nierówne, zrobiło się przykre, niecierpliwe; to znowuż trwała dnie całe bez ruchu, apatyczna, oczekując godziny pocztowej. Najwięcej cierpiał na tym oczywiście biedny d’Alembert, jedyny zresztą człowiek, który nie wiedział nic o miłości Julii do pana de Mora i zainteresowanie jej tłumaczył sobie żywym stopniem przyjaźni. Zacny filozof wstawał nieraz o świcie i biegł na pocztę, aby Julia miała wcześniej upragniony list. „Nie znalazłoby się w całym Paryżu biednego posłańca — pisze Grimm — który by załatwiał tyle posyłek, tyle utrudzających zleceń, ile pierwszy geometra w Europie, szef towarzystwa encyklopedycznego, dyktator naszych Akademii uskutecznia ich co rano w służbach panny de Lespinasse”. Wreszcie pod wpływem humorów Julii d’Alembert doszedł do takiego przygnębienia i rozstroju, iż przyjaciele zmusili go niemal do podróży do Włoch. Podróż ta, której koszta podjął się pokryć Fryderyk pruski skończyła się zresztą na kilkutygodniowym utknięciu w Ferney u Woltera.

A teraz wchodzimy w drugi akt dramatu Julii de Lespinasse, jak gdyby skomponowanego przez pierwszorzędnego artystę. Trzeba nam poznać nowego aktora, który niebawem przesunie na dalszy plan wszystkie inne postacie. Był nim człowiek w danej chwili najgłośniejszy i najbardziej rozrywany w Paryżu, hr. de Guibert.

Przypisy:

1. pani Geoffrin (...) żony zbogaconego fabrykanta — mąż ten, człowiek rozsądny, ale mało lotnego umysłu, spędził dziesięć czy dwanaście lat przy stole żony jako niemy słuchacz filozoficznych biesiad. Jednego dnia miejsce jego pozostało próżne. „Kto był ów starszy pan, który zajmował to miejsce, i co się z nim stało?”, zapytał jeden ze stałych gości. „To był mój mąż, umarł”, odparła pani Geoffrin, i oto jedyna mowa pogrzebowa, jakiej nieborak się doczekał za swoje pieniądze. [przypis tłumacza]2. pisał o tym osobliwym salonie Grimm — [w:] Correspondance litteraire. [przypis tłumacza]3. najoddańszy — dziś popr.: najbardziej oddany. [przypis edytorski]4. Naturalny ojciec [d’Alemberta], kawaler Destouches — ojcostwo przypisywano także i samemu kardynałowi, bratu tejże pani de Tencin; legenda, mimo że tutaj bez podstaw, charakterystyczna dla epoki i osób. [przypis tłumacza]5. pisze Grimm — [w:] Correspondance littéraire. [przypis tłumacza]6. pisze Guibert — [w:] Pochwała Elizy. [przypis tłumacza]7. Znam tylko (...) pisze (...) — [w:] List do Condorceta. [przypis tłumacza]

https://wolnelektury.pl/katalog/lektura/listy-panny-de-lespinasse/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.