Z wolna odchodziła go pamięć i bielmo przesłoniło lewe oko. Na próżno pochylał się nad wygasłym źródłem pamięci – w nikłej zamulonej strudze trzepotały się strzępki wyobrażeń:
czerwień murów, obłoki, ramy okienne i skrawek zielonej firanki. Pocieszał się (nie bez słuszności) wzmożoną sprawnością drugiego oka, ale szedł już niepewnie. Wpół odwrócony przezornie chronił prawe ramię jak złamane skrzydło. Podobny do rysunków egipskich sunął aleją lipową płaski jak własny cień. Jesienny blask złocił zeschły profil. Po lewej ręce była ciemność, w błękitnych cieniach tonęła skroń i czerwieniły obwódki powiek przymkniętych nad zgasłym okiem. W kalekim spojrzeniu pole widzenia zwęziło się jak księżyc w pierwszej kwadrze: w wąskim sierpie światła czerniły się gałęzie i trzepotały żółte listki. Obojętny i osowiały mijał dobrze znajome drzewa i domy. W mieszczańskich ogródkach bluszcz wspinał się po ceglanych ścianach i w ciemnej zieleni, stłumione rozrostem bluszczu, krwawiły się schnące róże. Na grządkach dojrzewały dynie, dalie szamotały się w spalonej trawie wydzierając z ziemi pękate korzenie i słoneczniki przewieszały ciężkie głowy przez sztachety. W okrągłych tarczach odsłoniły się już kręgi dojrzałych ziaren i złoty kurz sypał się pomiędzy cienie sztachet skrzyżowane pod nogami przechodnia. Na drżących nogach szedł po kracie z czerni i złota, znudzony i smutny.
,.Piękne to bardzo... i zieleń i kwiaty, ale zawsze to samo... to samo..." W oczekiwaniu wielkiej przemiany zbrzydził sobie niezmienną kolej przyrody. „To samo... zawsze to samo" – powtórzył na wiosnę roku 1802. Bez żalu żegnał swój świat:
„Dlaczegóż to wzbraniam się ustąpić miejsca nowemu światu, który nadchodzi i po co wlec wśród prywacji żywot słabowity i ponad wszelką miarę długi? Po cóż przykładem swym wprowadzać zamieszanie do wykresów śmiertelności... od siły woli uzależniać to, co dotąd zwało się losem?” Zapisał tę myśl jakby nie gęsie pióro trzymał w dłoni, ale rylec Marka Aureliusza. Bez żalu żegnał świat i zdawało się, że czekał tylko okazji, aby „ustąpić”.
Zdarzyło się kiedyś na przechadzce, że upadł. Dwie damy, które mijał właśnie, pomogły mu wstać. Jakież może być niebezpieczeństwo przy upadku tak lekkiego ciała? – pocieszał żartobliwie stroskane panie i uprzejmie odsunął życzliwe ramiona. Z czerwoną różą w zeschłej dłoni podobny był do strawionego czasem posągu Arnobiusza, przed którym Condillac na próżno powiewał krwistą różą, aby obudzić życie w miedzianej czaszce. Wsparty na lasce zamyślił się głęboko, jakby miał powziąć ważną, ostateczną decyzję i po chwili gestem pełnym staroświeckiej elegancji wręczył różę jednej z dam. I tak rozstał się z przeszłością. Zostało tylko oczekiwanie.
Rok 1803 zastał go smutnym i znużonym: „...być jedną nogą tutaj a drugą w wieczności, to tak, jakby się było aniołem z Koranu, którego jedna brew oddalona jest o 8000 mil od drugiej” – skarżył się. W ciągu dnia drzemał na fotelu, a wieczorem gdy prowadzono go do łóżka: „ach, panowie – wzdychał – młodzi jesteście i silni. Widzicie moją nędzę... gdy dożyjecie moich lat, słabi będziecie jak ja… Mówi Biblia: życie ludzkie trwa lat siedemdziesiąt najwyżej, a i to co w życiu najlepsze jest tylko zmęczeniem i pracą”. Noce miał niespokojne i nawiedzały go złe sny! Złe sny wylatywały z Homeryckiego piekła bramą z rogu, podobne do nietoperzy.
W sypialni o wiecznie zamkniętych okiennicach powiewały błoniaste skrzydła i świeciły okrągłe rubinowe oczy. Budził się przerażony i znów zasypiał. W strudzonej wyobraźni – jak liście na wietrze – płynęły obrazy poplamione krwią, jakby stronice wydarte z Króla Leara. Śmiał się o świcie, pokpiwał z nocnych widziadeł i zapisywał w dzienniczku: „Wystrzegać się złych snów". Niestety, wracały uporczywie wieczorem. W nocy osłabione hamulce psychiczne nie panowały nad wyobraźnią – za dnia zawodziła strudzona pamięć. Umiał co prawda recytować bezbłędnie – mechanicznie – tablice logarytmów Keplera, ale plątał się już w najprostszych rachunkach i brakło mu nieraz słów codziennego użytku. Przy obiedzie powtarzał w kółko te same anegdoty i tak zamiast ubawiać, zasmucał współbiesiadników obrazem umysłowego niedołęstwa. Na próżno, zawsze pedantyczny, spisywał na ćwiartkach papieru ucieszne dykteryjki o Lampem, Napoleonie i Fryderyku – notatki wymykały się z drżących dłoni, jąkał się, zamyślał i gubił wątek. Wreszcie – „macie ot, panowie, przed sobą bezsilnego starca” – mówił i zapadał w milczenie. Wyczerpana pamięć wyrzucała już tylko odpadki: strzępki ludowych melodii zasłyszanych w dzieciństwie i resztki szkolnej łaciny. Ze szczególnym uporem wracały pierwsze słowa bajki z uczniowskich wypisów: Rusticus senex cum adpropinguantem mortem sentiret... Nie pamiętał dalszego ciągu, więc recytował na wspak: sentiret, mortem, adpropinquantem, cum, senex. Potem kojarzył już bez sensu: forceps – krowa, rusticus – wąsy, nebulo – to Ty.
W miarę gasnącej pamięci rozluźniało się poczucie jedności psychicznej, zaćmiewała świadomość i czas biegł coraz szybciej. Eheu... fugaces... fugaces... Słowa uciekały i dni uciekały, że nadążyć już nie mógł w pogoni. Płynęły dni jak stronice wertowanej w pośpiechu książki, której koniec przeziera z daleka. Gdy filiżanka czarnej kawy rozjaśniała świadomość, zamyślał się nad bliskim rozwiązaniem zawikłanej akcji: co dalej? Nie wiedział, co sądzić o życiu przyszłym. „Nic, albo nic pewnego” – zwierzył się jednemu z przyjaciół. A że świadomość rozjaśniała się coraz rzadziej, coraz to częściej i natarczywiej domagał się kawy. Napierał się jak dziecko i prosił składając ręce. Witał dymiący imbryk okrzykiem marynarzy Kolumba: „Ziemia! ziemia!” Zdawało mu się, że na czarnej powierzchni oceanu dostrzega zarys łodzi Charona i bielejący żagiel – znak nadziei. Pochylony nad filiżanką widział już odległe kontury drugiego brzegu.
Zdarzyło się, że zasnął w fotelu. Płomyk świecy zapalonej o wczesnym mroku rozwiewał się jeszcze w żółtym blasku, który płynął przez szyby i w brunatnych cieniach połyskiwała ciemnowiśniowa politura krzeseł. Z wolna mrok gęstniał w kątach gabinetu – w dogasającym świetle zimowego słońca ostrzej rysowało się nad lichtarzem złote koło. Blask świecy odbity od ram portretu Rousseau rozsypywał po ścianie świetlisty pył obrzeżając czarny profil.
Cień zachwiał się, przesłonił na chwilę światło – i zapłonął. Oto głowa opadła na piersi, pochyliła się nad stołem i płomyk świecy liznął bawełnianą szlafmycę. W nikłym płomyku, w swądzie spalonej bawełny płonął świat: płonęły drzewa, morza, góry. Pożar obejmował niebo gwiaździste i sczerniałe od dymu gwiazdy, jak ptaki krążące nad płonącym domem, opadały w ogień i noc. Ogień ogarniał gmach wzniesiony z takim trudem: Trzeszczały potężne wiązania pojęć – osmalone, żarem strawione więzie kategorii waliły się z hukiem – zapadały. W czerwieni i złocie, w burych skrętach dymu opuszczał dom, samotny i wygnany jak Król Lear.
Szalejcie wiatry, dmijcie, aż policzki
wam pękną! Dmijcie!
Wy płomienie z siarki
co ćmicie myśli, gońce gromów, które
dąb łupią w drzazgi, siwy włos mój spalcie!
Pryskaj płomieniu!
Ja was, żywioły, o dobroci brak nie winie.,
jam wam królestwa nie dał nigdy
...oto stoję
przed wami wasz niewolnik, biedny i słaby
bezsilny starzec! Przecież pomocnikami
zwę was służalczymi, że łączycie wasze
w górze zaczęte ataki przeciw takiej starej,
siwej jak moja, głowie.
(Król Lear)
* * *
...westchnął, twarz mu zbladła
i łez się zalał strumieniem,
i pocałował zwierciadło,
i cały stał się kamieniem.
(Dziady)
U schyłku życia zapisał w swym dzienniczku:
Dzień każdy ma swe troski,
A miesiąc dni trzydzieści.
Rachunek więc stąd prosty,
I rzec można pewnie,
Że najszczęśliwszy miesiąc
To luty.
A luty miał dla Kanta już tylko dni dwanaście. Siódmego lutego – pisze Hasse – zaprosił nas po raz ostatni.
Przyniesiono go do stołu, ale zaledwie przełknął łyżkę zupy, prosił, aby go odniesiono z powrotem do łóżka. Był to już tylko szkielet i wymęczone ciało opadło na łóżko jak w grób.
Jedenastego wieczorem oczy miał szkliste i twarz spokojną.
Spytałem go – opowiada Wasiański – czy mnie poznaje. Nie odpowiedział, lecz wydął wargi jak do pocałunku. Chwyciło mnie głębokie wzruszenie. Nie widziałem, aby kiedykolwiek ucałował którego z przyjaciół. Raz tylko, na krótko przed śmiercią, uściskał swoją siostrę i mnie, ale nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co robi. Patrzyłem na ruch jego warg jak na pożegnanie przyjaźni: był to ostatni znak świadomości.
Nadchodziły oznaki bliskiej śmierci. Około pierwszej nad ranem przyszedł jakby do siebie i mógł zbliżyć usta do szklanki, a że sił już nie miał, aby płyn w ustach utrzymać, zamknął je ręką i gdy przełknął, rzekł wyraźnie: es ist gut.
Takie były jego ostatnie słowa. Członki były już zimne i tętno przerywane, o czwartej nad ranem tętno nie było już wyczuwalne ani w ręku, ani w nogach, ani w szyi. O dziesiątej twarz zmieniła się wyraźnie: oczy były osłupiałe i zgasłe, bladość śmiertelna odbarwiła twarz i wargi. Około jedenastej zbliżyła się chwila krytyczna. Siostra jego stała w nogach łóżka, siostrzeniec przy wezgłowiu, a ja klęczałem obok, usiłując dostrzec jeszcze iskrę życia w oczach. Oddech stawał się coraz słabszy, zaledwie powiew lekki znać było na wargach.
Minęła godzina jedenasta. Gdyby Wasiański zbliżył do ust Kanta otwartą kopertę zegarka, aby złowić na niej ostatnie tchnienie filozofa, ujrzałby w niezmąconej oddechem powierzchni jakby w lustrze odbite sklepione czoło, błękitne powieki, kościsty nos i zwiędłe wargi – twarz Emanuela Kanta.
Fragment Portretu Kanta
autor Bolesław Miciński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.