Tadeusz Boy-Żeleński:
1Kariera pisarska Chamforta jest dość paradoksalna. Był sławny za życia, i jest sławny dziś; ale dla innych utworów. Współcześni nie znali tych jego pism, które znamy my; my znowuż nie czytamy tego, za co wielbili go współcześni. Był znanym, uznanym, nagradzanym autorem oficjalnych wypracowań akademickich, modnym pisarzem teatralnym, który wycisnął łzy z oczu samemu królowi, był Akademikiem przed czterdziestym rokiem życia; mimo to wątpię, czy doszłaby nas pamięć pana de Chamfort, gdyby po jego śmierci nie znaleziono w biurku garści papierów. Część tych papierów zagarnęły władze sądowe, i te przepadły; część zachowała się. Były to luźne notatki, spostrzeżenia, refleksje, anegdoty, kreślone dla samego siebie, może jako materiał do jakiegoś dzieła. I to jest właściwie wszystko, co dziś żyje z Chamforta.
2Mówiąc, że ta jego fizjognomia była nieznana współczesnym, wyraziłem się może nie dość ściśle. Była niewątpliwie znana, ale w szczupłym kręgu i raczej ustnie. W owym czasie — w epoce salonów — to wystarczało. Reputacja Chamforta opierała się w znacznej mierze na jego ciętych powiedzeniach, na jego obiegających dowcipach czy aforyzmach, na jego postawie filozoficznej wobec życia; a to wszystko właśnie znalazło wyraz w tych pośmiertnych papierach. Jego sarkazm, rozczarowanie, jego gryząca krytyka — to już zaczyn przyszłej rewolucji. Ale była to rewolucja na miarę salonów. Kiedy przyszła prawdziwa rewolucja, zmiotła Chamforta, jak tylu innych, którzy ją radośnie witali.
3Protest Chamforta przeciw porządkowi społecznemu rozpoczął się — z jego urodzeniem. Był nieprawym synem, co więcej synem księdza. Urodzony w 1740 w pobliżu Clermont, ojca nie znał nigdy; matkę kochał z podwójną czułością. Oddany pod nazwiskiem Nicolas do kolegium jezuickiego, zdobywa wszystkie nagrody, w szczególności za łacińskie wiersze. Wychowawcy chcą go zatrzymać; namawiają go, aby został księdzem, wróżą świetną przyszłość; młody Nicolas odmawia — kocha życie, swobodę. Wyszedłszy z kolegium, klepie biedę, fabrykuje artykuły i kazania na sprzedaż, jest nauczycielem domowym; śliczny chłopiec rychło ściąga sympatię i zainteresowanie kobiet. „Myślicie, że to Adonis, a to Herkules”, mówi o nim z uznaniem jedna z dam. W owym płochym wieku osiemnastym, gdzie kobiety rządzą wszystkim, taka rekomendacja to los! Niestety, zachodzi fakt, który podcina życie młodzieńca: nabawia się choroby, która będzie go nękać, mimo iż z przerwami, całe życie, choroby upokarzającej, okrutnej, która każe mu stronić od tego, co sercu jego było najdroższe. Choroba ta, obok rany nieprawego urodzenia, to wielkie źródło mizantropii Chamforta.
4Nazywam go tym mianem, ponieważ pan Nicolas rychło przedzierzgnął się w pana de Chamfort; tego rodzaju dystyngowane pseudonimy, pobłażliwie tolerowane przez wielki świat, były zwyczajne w życiu literackim. A Chamfort, mimo że wciąż usuwał się od świata, żył w nim jednak ciągle. Jego mizantropia, jego odludzie, ściągały doń ludzi o wyższej wartości, którzy w grze myśli szukali zaprawy dla mdłego życia dworu. Zabiegano się, aby mu pomóc, nie urażając jego drażliwości. A pomocy Chamfort potrzebował, gdyż choroba poraziła jego zdolność pracy; zresztą w owej epoce literatura nie była źródłem dochodu; raczej pośrednio, przez pensje i synekury, do których wiodła najzręczniejszych.
5W ciągu kilku lat młody Chamfort wystawia w teatrze błahą Młodą Indiankę, potem Kupca ze Smyrny; bierze nagrody Akademii za „pochwały” — rodzaj wówczas wysoko ceniony — Moliera i La Fontaine'a; sekretarzuje jakiś czas księciu de Condé, ale nie umie unieść tego przymusu; osiada opodal Paryża w Auteuil, aby tam wieść życie filozofa. Na chwilę zdaje się, że szczęście rozjaśni jego życie: poznaje kobietę, z którą łączy swoje losy i która we wszystkim odpowiada jego sercu; po pół roku kobieta ta umiera. Przyjaciele wiozą go do Holandii, aby go rozerwać; stopniowo Chamfort wraca do siebie. Pisze tragedię — taką, jak wówczas pisali wszyscy — w stylu fałszywego Racina — pod tytułem Mustafa i Zeangir, i zostaje członkiem Akademii; wraca po trosze do świata, mieszkając u swego przyjaciela, hrabiego de Vaudreuil, gdzie żyje swobodnie, korzystając z towarzystwa lub zażywając samotności, którą bliscy umieją uszanować.
6Zdawałoby się, że ten dawny ustrój społeczny dał pisarzowi wszystko, co mógł dać. Dał mu — dość lekko — sławę, reputację, zaszczyty, wcale pokaźne pensje i dochody, dopuścił go — niemal na stopie równości — do najświetniejszego grona… Mimo to Chamfort nienawidził tego ustroju. Nienawidził przywileju, który sprawia, że lada utytułowany dudek samym faktem urodzenia swego zajmuje wyżyny, na które człowiek bez nazwiska całym swoim geniuszem, charakterem, pracą, nie wespnie się nigdy; nienawidził krzywd, niesprawiedliwości, nadużyć, w które, żyjąc pośród wielkiego świata, bardziej niż kto inny był wtajemniczony. Traktowanie milionów ludzi — całego narodu — jako mierzwę dla garstki uprzywilejowanych wydawało mu się potworne. Całą duszą nadsłuchiwał pomruków zbliżającej się rewolucji. Żyjąc z przedstawicielami dawnego porządku, przepowiadał im rychłą zgubę; sam szukał stosunków z ludźmi, którzy wcielali dlań nową erę. Przyszły trybun rewolucji, Mirabeau, co rano w owej epoce zachodził do niego, aby — jak mówił — „potrzeć się o tę głowę, najbardziej elektryczną, jaką znał”. Kiedy wreszcie wybucha rewolucja, Chamfort wita ją z radością, mimo że nowy porządek podcina jego byt, kasując pensje. Pracując w piśmie „Mercure”, wprowadza ducha rewolucyjnego do części literackiej. Ale jak nie umiał być pochlebcą możnych, tak samo nie umie Chamfort być dworakiem nowych tyranów. Myśli naiwnie, że w epoce haseł wolności może zachować dawne swobody języka i że z Marata i Robespierre'a można sobie drwić tak samo swobodnie, jak dawniej się drwiło z ministrów Ludwika XVI! Myśli, że ujdzie mu bezkarnie parodiowanie haseł Rewolucji: bądź moim bratem, albo cię zabiję; — braterstwo tych ludzi, to braterstwo Kaina i Abla, oto powiedzenia Chamforta, które obiegały Paryż. Jak dla wielu tych, którzy wypieścili w marzeniach szlachetny tryumf wolności, terror był dla niego bolesnym rozczarowaniem. Niebawem Chamfort stał się podejrzany; uwięziono go. Wypuszczony po kilku dniach, znów swoim ostrym językiem ściągnął na siebie uwagę władz. Ale Chamfort przysiągł sobie, że drugi raz nie da się uwięzić; kiedy zjawił się u niego żandarm, wyszedł do drugiego pokoju i palnął sobie w łeb. Kula strzaskała mu nos i wybiła oko, ale żył. Chwyta za brzytwę i chce się dokończyć; kaleczy się dotkliwie, przecina sobie żyły, ale go ratują. Podczas gdy mu zakładają opatrunek, pisarz, zbroczony krwią, dyktuje takie oświadczenie:
7„Ja, Sebastian Roch Mikołaj Chamfort, oświadczam, że chciałem umrzeć jak człowiek wolny, raczej niż dać się zaprowadzić jako niewolnik do więzienia; oświadczam, że jeżeli mnie zechcą tam zawlec gwałtem, pozostaje mi dosyć siły, aby dokończyć tego, co zacząłem. Jestem człowiek wolny, nigdy żywego nie wtrącą mnie do kaźni”.
8Niedługo dane mu było przeżyć; rany te, w połączeniu z zastarzałą chorobą, sprawiły, że umarł w r. 1794.
9Ponieważ papiery znalezione po śmierci pisarza składały się z karteczek, na które rzucone były luźne myśli, przyjaciele, przystępując do ich wydania, podzielili je i ugrupowali wedle swego uznania. Podzielono je na dwie części: jednej dano tytuł Myśli i maksymy, drugiej Charaktery i anegdoty.
10Myśli i maksymy, które może w przyszłości również włączę do tej Biblioteki, to są refleksje filozofa, ale filozofa w znaczeniu czysto życiowym. Interesują bystrością psychologiczną, olśniewają często jakąś świetną formułą myśli, ale nużą po trosze swoją manierą stoiczną i swoim ciasnym pesymizmem. To ów pesymizm, który sprawiał, że wielka jego przyjaciółka, pani Helvétius, mawiała: „Kiedy rano porozmawiam z Chamfortem, zasmuci mnie na cały dzień”. Jak na filozofa, Chamfort obserwował zbyt specjalny kącik świata, i to obserwował go z nader niewdzięcznej pozycji. To świat dworaków, gdzie jeden czyha na miejsce drugiego, gdzie jedyną drogą jest pełzać i intrygować; gdzie zarówno zyskane, jak chybione dobrodziejstwo staje się źródłem niesmaku i niechęci. Nienawidzić tego świata, nie móc się bez niego obejść, korzystać zeń i stroić się w togę wyższości, taka jest w gruncie postawa tego filozofa. Sądy potomnych brały nieraz za złe tę zgryźliwą gorycz człowiekowi nagradzanemu o wiele ponad wartość swojej produkcji literackiej; ale może właśnie poczucie, że produkcja ta nie była na wyżynie jego inteligencji, że jako pisarz nie dał swojej prawdziwej miary, było źródłem tego niezadowolenia ze świata, które było przede wszystkim niezadowoleniem z siebie? A może ten literat czuł się człowiekiem czynu, może krył w sobie ambicje męża stanu, prawodawcy, ministra, i zżymał się na ustrój, który takich ludzi jak on nie dopuszczał do władzy? Oceniając te notatki, pamiętajmy zresztą, że nie były one wprost przeznaczone do druku, że kreślił je dla samego siebie: były to jego Trucizny, jak nazywał Sainte-Beuve swoje mordercze kajety. Bądź co bądź, ten niesmak, to zbrzydzenie sobą i drugimi, dość charakterystyczne są dla tej kończącej się epoki.
11Żywszą pozostała owa część pośmiertnej spuścizny pisarza, którą zebrano pod tytułem Charaktery i anegdoty i którą daję oto czytelnikom Biblioteki Boya. Trudno o lepszy obraz epoki na tak szczupłej przestrzeni. Można by niemal rzec, że gdyby wszystko z owego schyłku XVIII wieku zaginęło, dało by się odtworzyć go sobie z tych anegdot Chamforta, równie celnie dobranych, jak świetnie zredagowanych. Król, dwór, duchowieństwo, wielki świat, kobiety, finanse, polityka, intrygi, fawory — wszystko przeplatane tą samą pesymistyczną filozofią, ale mniej tu nużącą, bo bardziej odżywioną faktem i rozjaśnioną dowcipem. Koniec epoki, ginący świat — i ginący sprawiedliwie! Ten tom anegdot stał się dokumentem; ten mały tomik uczynił Chamforta najczęściej cytowanym z autorów i dał mu faktyczną nieśmiertelność, której nie zdołałaby mu zapewnić tytularna nieśmiertelność akademicka.
12Dodajmy, iż z tego zbiorku anegdot raz po raz wyziera ku nam fizjognomia samego autora, i że ów N…, którego poglądy i powiedzenia spotykamy na tych kartach tak często, jest przeważnie jego sobowtórem.
Warszawa, styczeń 1933
***
Maksymy i myśli
Czasami zdarza się słyszeć rozumowanie dość dziwne. Chcąc odrzucić czyjeś świadectwo na korzyść innej osoby, mówi się: to pański przyjaciel. Eh, do diaska! To mój przyjaciel, ponieważ to, co o nim mówię, jest prawdą, ponieważ jest taki, jakim go maluję. Bierzesz pan przyczynę za skutek i skutek za przyczynę. Czemu pan przypuszcza, że mówię o nim dobrze dlatego, że jest moim przyjacielem i czemu raczej nie przypuszcza pan, że jest moim przyjacielem, ponieważ można o nim powiedzieć wiele dobrego?
Są dwie klasy moralistów i polityków: jedni widzieli naturę ludzką tylko ze strony wstrętnej i śmiesznej, tych jest więcej: Lucyan, Montaigne, La Bruyere, La Rochefoucauld, Swift, Mandeville, Helwecjusz itd ... Drudzy widzieli tylko jej stronę piękną i doskonałą; tacy są Shaftesbury i kilku innych. Tamci nie znali pałacu, gdyż zwiedzili tylko ustępy doń należące. Ci są entuzjastami, którzy odwracają oczy od tego, co je obraża, a jednak istnieje. Est in medio verum.
Co za piękna owa alegoria biblijna o drzewie wiadomości dobrego i złego, sprowadzającym śmierć. Czyż emblemat ten nie daje do zrozumienia, że kiedy się poznało rzeczy do głębi, utrata złudzeń sprowadza śmierć duszy, to jest zupełne zobojętnienie na wszystko, co wzrusza i zajmuje innych ludzi?
Człowiek głuchy jest uważany w towarzystwie za nieszczęśliwego. Czyż nie jest to sąd podszepnięty przez miłość własną towarzystwa, które mówi: „Nie jestże ten człowiek godzien wielkiej litości, że nie słyszy tego, co my mówimy?”
Najlepsza filozofią w stosunku do ludzi jest ta, w której wesoły sarkazm łączy się z pobłażliwą wzgardą.
Żyjąc w świecie, zauważyłem, że szacunek ludzi uczciwych poświęcano ustawicznie dla znaczenia i spokój dla sławy.
To co najlepiej objaśnia, dlaczego człowiekowi nieuczciwemu, a czasem nawet głupcowi bardziej powodzi się w życiu niż człowiekowi uczciwemu i bystremu, to to, że człowiek nieuczciwy i głupiec łatwiej poznaje się na świecie i jego zwyczajach, które, mówiąc ogólnie, są tylko nieuczciwością i głupotą, podczas kiedy człowiek uczciwy i człowiek rozsądny, nie mogąc tak szybko nawiązać stosunków ze światem, traci czas cenny dla zrobienia kariery. Jedni są handlarzami znającymi język handlowy, natychmiast przystępują do sprzedaży i czynienia zapasów; tymczasem inni muszą się uczyć języka swych sprzedawców i kupców, zanim wyładują swój towar i zaczną z nimi traktować. Często nie raczą nauczyć się tego języka i powracają, nic nie utargowawszy.
Istnieje wyższa przezorność od tej, którą darzy się tym mianem; jedna jest przezornością orła, druga przezornością kretów. Pierwsza polega na tym, żeby iść śmiało ze swym charakterem, narażając się odważnie na szkody i przykrości, jakie to może pociągnąć za sobą.
Chcecie wiedzieć jak robi się karierę? Patrzcie, co się dzieje w parterze podczas przedstawienia, kiedy jest wielki natłok publiczności i jak jedni pozostają z tyłu, jak pierwsi się cofają, a ostatni wysuwają naprzód. Obraz ten jest tak wierny, że wyraz do oznaczenia tego obrazu przeszedł do języka ludowego. O tym kto robi karierę, lud mówi, że się przepycha. Mój syn, mój siostrzeniec przepchnie się. Ludzie dobrze urodzeni mówią: posuwać się, robić postępy, dochodzić do czegoś; są to złagodzone sposoby mówienia, które usuwają dodatkowe pojęcie siły, gwałtu, brutalności, lecz zawierają to samo pojęcie zasadnicze.
W sprawach wielkich ludzie okazują się takimi jakimi im wypada się okazać, w sprawach drobnych okazują się, jakimi są.
Cóż to jest filozof? Jest to człowiek, który przeciwstawia naturę prawu, rozum zwyczajowi, swoje sumienie opinii, swój sąd błędowi.
Żeby ktoś nie zależał od nikogo, żeby był człowiekiem według swego serca, według swoich zasad, według swoich uczuć, oto co spotykałem najrzadziej.
Są ludzie, którzy potrzebują przodować, wynosić się nad innych za wszelka ceną. Wszystko im jedno, byleby byli na widoku, czy to na pomoście kuglarskim, czy na teatrze, szafocie, czują się zawsze dobrze, jeżeli zwracają na siebie uwagę.
Z obawy ściągnięcia na siebie oczu i uwagi ludzie wyrzekają się własnego charakteru i zanurzają się w nicości, żeby się nie narazić no obmowę.
Patrząc na sposób, w jaki się obchodzą w szpitalach z chorymi, rzekłbyś, że ludzie wymyślili te smutne przytułki nie po to, żeby opiekować się cierpiącymi, lecz żeby ich usunąć sprzed oczu szczęśliwców, którym mącą ci nieszczęśliwcy używanie rozkoszy.
Kto chce zostać filozofem, nie powinien się zniechęcać pierwszymi zasmucającymi odkryciami, które poczyni w znajomości ludzi. Żeby ich poznać, trzeba zatriumfować nad niezadowoleniem, którego są przyczyną, jak anatomista triumfuje nad naturą, jej narządami, swoim wstrętem, żeby się stać biegłym w swej sztuce.
Tak jest z wartością ludzi, jak z wartością diamentów. Do pewnego stopnia wielkości, czystości, doskonałości mają swoją cenę stałą i oznaczoną, lecz ponad ten stopień stają się bezcenne i zgoła nie znajdują nabywców.
Kiedy się poznaje zło natury, zaczyna się gardzić śmiercią; kiedy się poznaje zło społeczeństwa, zaczyna się gardzić życiem.
Nadzieja jest tylko szarlatanką, która nas oszukuje ustawicznie. I dla mnie szczęście zaczęło się od chwili, kiedy ją utraciłem. Chętnie bym umieścił nad bramą do raju wiersz, który Dante umieścił nad wejściem do piekła: Lasciate ogni speranza, voi ch'intrate.
Tak opłakany jest los ludzkości, że w społeczeństwie musi szukać pociechy na cierpienia zadawane przez naturę, na łonie natury pociechy na cierpienia społeczne. Iluż ludzi nie znalazło ani w jednym, ani w drugim ulgi dla swych bólów!
Sława wystawia często człowieka uczciwego na te same próby co bogactwo; to znaczy, że jedno i drugie, zanim dadzą się zdobyć, zmuszają go do robienia lub znoszenia rzeczy niegodnych jego charakteru. Człowiek cnoty nieustraszonej odtrąca wtedy jedno i drugie, zamyka się w osamotnieniu lub niepowodzeniu, a czasem w jednym i drugim.
Mało jest wad, które w tym stopniu przeszkadzają w pozyskiwaniu licznych przyjaciół, w jakim mogą to sprawić zbyt wielkie zalety.
Życie jest chorobą, w której sen przynosi ulgę co szesnaście godzin. Jest to paliatyw. Śmierć jest środkiem.
Natura zdaje się posługiwać ludźmi w swych celach, nie troszcząc się o narzędzia, których używa; mniej więcej jak tyrani pozbywają się tych, co im służyli.
Są dwie rzeczy z którymi pogodzić się trzeba pod karą, że życie będzie się zdawać nieznośne. Tymi są: ząb czasu i niesprawiedliwość ludzka.
Trzeba by było umieć połączyć przeciwieństwa, miłość cnoty z obojętnością na opinię publiczną, zamiłowanie do pracy z obojętnością na sławę, troskliwość o zdrowie z obojętnością dla życia.
Jeśliby prawdy okrutne, przykre odkrycia, tajemnice towarzyskie, które tworzą wiedzę człowieka światowego, kiedy dobiega lat czterdziestu były znane temu samemu człowiekowi w wieku lat dwudziestu, alboby oddał się rozpaczy, alboby się zepsuł sam przez się, przez imaginację; a jednak widzimy, że mała liczba ludzi mądrych, którzy doszli do tego wieku, choć są świadomi tych wszystkich rzeczy i bardzo oświeceni, nie są ani zepsuci, ani nieszczęśliwi. Roztropność kieruje ich cnotami pośród zepsucia powszedniego; a siła charakteru w połączeniu ze światłem umysłu rozległego wynosi ich ponad smutek, który sprowadza przewrotność ludzka.
Człowiek bez zasad bywa też człowiekiem bez charakteru, gdyż jeśliby się urodził z charakterem, poczułby potrzebę stworzenia sobie zasad.
Można pójść o zakład, że każda idea ogólna, każda tradycja jest głupstwem, ponieważ były odpowiednie dla większości.
Rozgłos: przywilej być znanym przez tych, którzy nas nie znają.
Jest pewien rodzaj przyjemności związany z odwagą, która się wznosi ponad fortunę. Gardzić pieniędzmi to zdetronizować króla. Jest w tym smak.
Akt cnoty, poświęcenie albo swych interesów, albo siebie samego jest potrzebą duszy szlachetnej, miłością własną serca udzielającego się i, w pewnym znaczeniu, egoizmem wielkiego charakteru.
Kiedy ktoś utrzymuje, że wszystko zważywszy, ludzie najmniej wrażliwi są jeszcze najszczęśliwsi, przypominam sobie przysłowie indyjskie: Lepiej siedzieć niż stać, lepiej leżeć niż siedzieć; lecz lepiej nie żyć niż to wszystko razem.
Rola człowieka przewidującego jest dość smutna. Martwi przyjaciół, przepowiadając im nieszczęścia, na które się narażają wskutek własnej nierozwagi. Nie daje mu się wiary, a kiedy te nieszczęścia nadchodzą, a sami przyjaciele czują urazę za nieszczęścia które przepowiedział; miłość własna każe im spuszczać oczy przed przyjacielem który powinien być raczej ich pocieszycielem i który by nim był, gdyby nie czuli się upokorzeni w jego obecności.
Fałszywa skromność jest najprzyzwoitszym ze wszystkich kłamstw.
Ludzie światowi ledwie się znajdą w stadzie, a już myślą, że są w towarzystwie.
Widziałem ludzi zdradzających swe sumienia dla przypodobania się człowiekowi który nosi biret lub symarę. Wobec tego czyż można dziwić się tym, którzy zaprzedają się za sam biret lub samą symarę? Jedni i drudzy są równie nikczemni, lecz pierwsi głupsi od drugich.
Społeczeństwo składa się z dwóch wielkich klas: z tych którzy mają więcej obiadów niż apetytu, i tych, którzy mają więcej apetytu niż obiadów.
Są chwile, kiedy świat zdaje się pojmować co jest wart.
Istnieje głęboka obojętność dla cnót, która zadziwia i gorszy bardziej niż występek. Ci których nikczemność ogółu nazywa wielkimi panami lub wielkościami, ludzie na wybitnych stanowiskach, najczęściej posiadają tą wstrętną obojętność. Czyżby nie pochodziło to może z niejasnej i nierozwiniętej w głowie idei, iż ludzie obdarzeni takimi cnotami nie nadają się jako narzędzia do intrygi? Lekceważą ich tedy, jako bez pożytku dla siebie i innych, w kraju, gdzie bez intrygi, fałszu, podstępu nie dochodzi się do niczego!
Ciała zbiorowe (parlamenty, akademie, zgromadzenia) mogą się jak najbardziej ośmieszać, podtrzymuje je to, że są wielkie i nic nie można przeciw nim zdziałać. Hańba, śmieszność ześlizgują się po nich jak kule z fuzji po dziku lub krokodylu.
Zdaje się, że przy jednakowym umyśle i wykształceniu człowiek z urodzenia bogaty nie może nigdy tak jak ubogi znać natury, serca ludzkiego i społeczeństwa. Dzieje się to tym, że kiedy pierwszy używa rozkoszy, drugi pociesza się refleksją.
Świat i społeczeństwo podobne są do biblioteki, w której na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się w porządku, ponieważ książki są poustawiane według formatu i wielkości tomów, lecz gdzie w głębi panuje nieład, ponieważ nie ma związku ani między treścią ani między autorami.
Zalety zbyt wielkie czynią często człowieka nieodpowiednim dla społeczeństwa. Nie chodzi się na targ ze sztabami złota, idzie się albo ze srebrem, albo z drobną monetą.
Filozof spogląda na to, co nazywają stanowiskiem w świecie, jak Tatarzy spoglądają na miasta, to jest, jako na więzienia. Jest ono kołem, w którym idee się zacieśniają, dusza i umysł tracą rozległość i polot. Człowiek zajmujący stanowisko wysokie, posiada więzienie większe i obszerniejsze. Ten kto znajduje się na stanowisku niskim, ma tylko ciemnicę. Jedynie człowiek bez stanowiska jest człowiekiem wolnym, byle posiadał pewien dostatek lub przynajmniej nie potrzebował niczego od ludzi.
Człowiek, który z wytrwałością nie pozwala się uginać ani swemu rozumowi, ani swej uczciwości, ani nawet swej sumienności pod ciężarem żadnego z bezmyślnych lub niemoralnych konwenansów społecznych, który nie ustępuje nigdy w wypadkach, kiedy interes nakazuje mu ustąpić, kończy niechybnie na tym, że zostaje bez poparcia i przyjaciół, oprócz istoty abstrakcyjnej, która nazywa cnotą i która pozwala mu umrzeć z głodu.
Świat czyni zatwardziałymi serca większości ludzi. Lecz ci, co mniej poddają się zatwardziałości, zmuszeni są wytwarzać sobie pewien rodzaj sztucznego znieczulenia, żeby nie stać się ofiarą przebiegłości mężczyzn i kobiet. Uczucie, jakie wynosi człowiek uczciwy po kilku latach przebywania w towarzystwie, bywa zwykle przykre i smutne. Jedyna korzyść, którą się stąd wyciąga jest ta, że osamotnienie staje się przyjemnym.
Nie zna się wcale człowieka, jeśli się nie zna go bardzo dobrze; lecz mało jest ludzi zasługujących, żeby ich studiowano. Stąd pochodzi, że człowiek prawdziwej wartości nie kwapi się w ogóle, żeby być znanym. Wie o tym, że mało ludzi może go ocenić, że każdy z tej małej liczby posiada swoje stosunki, swoje interesy, swoją miłość własną, co przeszkadza mu udzielać zasłudze takiej uwagi, jakiej trzeba, żeby ją umieścić na właściwym miejscu. Co do pochwał banalnych i zużytych, którymi ją darzą, skoro podejrzewają jej obecność, nie mogą one pochlebić zasłudze.
Kiedy postanowimy sobie widywać się tylko z tymi, co obchodzą się z nami w myśl zasad moralności, cnoty, rozumu, prawdy, nie zważając na konwenanse, próżność, etykietę, jako na podwaliny społeczne; kiedy, mówię, postanowimy to sobie (a trzeba to sobie postanowić jeśli cię nie jest głupcem, człowiekiem słabym lub nikczemnikiem), zdarza się, iż musimy żyć niemal samotnie.
Uczucie względem większości dobroczyńców bywa podobne do wdzięczności dla dentystów. Mówimy sobie, że wyświadczono nam dobrodziejstwo, że uwolniono nas od cierpienia, lecz przypominamy sobie ból, jaki nam zadano, i zgoła nie kochamy ich czule.
Porównano niezręcznych dobroczyńców do kozy, która pozwalała się doić i przez roztrzepanie uderzeniem kopyta wywraca skopek, który napełnia swym mlekiem.
Używaj i pozwalaj używać innym, nie nie wyrządzając krzywdy ani sobie, ani nikomu, oto, sądzę, cała moralność.
Dla ludzi prawdziwie uczciwych i posiadających pewne zasady, przykazania boskie w skróceniu zostały umieszczone na portyku opactwa w Theleme: Czyń co chcesz.
Wychowanie powinno mieć na uwadze dwie zasady: moralność i roztropność; moralność, żeby wzmocnić cnotę; roztropność, żeby chronić się przed występkiem innych ludzi. Przeciągając wagę na stronę moralności, przysporzycie tylko ofiar oszustwa lub męczenników; przeciągając na drugą stronę, zrobicie wyrachowanych egoistów. Zasadą każdego społeczeństwa jest oddawać sprawiedliwość sobie i innym. Jeżeli należy kochać bliźniego swego jak siebie samego, to, jest przynajmniej równie sprawiedliwe kochać siebie samego jak bliźniego swego.
Wyrzekając się świata i majątku, znalazłem szczęście, spokój, zdrowie, nawet bogactwo; i wbrew przysłowiu spostrzegam, że kto opuszcza grę, wygrywa.
Straciłem zupełnie gust do ludzi – mówił pan de L .... – Nie stracił pan gustu – odrzekł pan de N..., nie żeby mu zaprzeczyć, lecz z mizantropii, chcąc mu powiedzieć: pański gust jest dobry.
Powodzenie bardzo wielu dzieł należy przypisywać temu stosunkowi jaki zachodzi między miernością idei autora i miernością idei publiczności.
Prawie niepodobna, żeby filozof i poeta nie byli mizantropami: 1. ponieważ usposobienie i rodzaj talentu pociągają ich do obserwowania społeczeństwa, a ten rodzaj studiów ustawicznie zasmuca serce; 2. ponieważ społeczeństwo prawie nigdy nie wynagradza talentu (szczęśliwy jeszcze ten, kogo zań nie karze); ta przyczyna smutku podwaja tylko skłonność do melancholii.
Większość mistyfikacji społecznych zdaje się mieć na celu utrzymanie człowieka w mierności myśli i uczuć, a to w tym celu, żeby stał się zdatnym do rządów, albo podatnym do rządzenia.
Iluż ludzi piętnowało nadużycia władzy do chwili, póki sami nie stali się jej depozytariuszami i z kolei nie otrzymali możności nadużywania jej.
Tłumaczenie: Konrad Drzewiecki
***
Pewien człowiek pociągnięty urokiem stanu kapłańskiego powiedział: „Choćbym miał duszę zgubić, muszę zostać księdzem”.
Pani de Tencin, przy swoim słodkim obejściu była kobietą bez zasad, zdolną dosłownie do wszystkiego. Pewnego dnia chwalono jej słodycz. „Tak – rzekł ksiądz Troublet – gdyby miała interes w tym, aby pana otruć, wybrałaby najsłodszą truciznę".
Atakowano opinię pana N ... o jakimś dziele, przeciwstawiając mu odmienny sąd publiczności. „Publiczność, publiczność” – rzekł – ilu trzeba głupców, aby stworzyć publiczność”.
Księżna du Maine nie czując się lepiej łajała swego lekarza i mówiła: „Warto było nakładać mi tyle prywacyj i kazać mi żyć na odludziu?" - "Ależ Wasza Wysokość, wszakże jest w zamku czterdzieści osób". - "Ech, czy pan wie, że czterdzieści czy pięćdziesiąt osób to jest odludzie dla księżniczki?"
Rzekłem do pana R ... wesołego mizantropa, który mi przedstawił człowieka znajomego: „Pański przyjaciel nie zna wcale świata, nie wie jeszcze nic”. – „Tak – odparł –a już jest smutny tak, jakby wiedział wszystko”.
„Widziałem, w wielkim świecie – powiedział N... tylko niestrawne obiady, nudne kolacje, nieszczere rozmowy, stosunki bez przyjaźni, ruję bez miłości”.
N... powiedział, że człowiek rozumny, przenikliwy i wiedzący społeczeństwo takim jak jest, znalazłby wszędzie tylko gorycz. Trzeba brać rzeczy od wesołej strony, przyzwyczaić się, patrzeć na ludzi jak na pajaców, a na społeczeństwo jak na deskę, po której ci pajace skaczą. Z tą chwilą wszystko się zmienia, poszczególne profesje, właściwe im próżnostki, odcienie ich u różnych ludzi, hultajstwa, szalbierstwa, wszystko robi się zabawne i – człowiek żyje zdrów.
Komplementowano panią Denis za talent z jakim grała Zairę. „Trzeba by – rzekła – być młodą i piękną”. – "Ach, pani – odparł naiwnie komplemencista – pani jesteś dowodem, że nie”.
Pan de Malesherbes mówił do pana de Maurepas, że trzeba namówić króla, aby zwiedził Bastylię. „Niech Bóg broni – odparł pan de Maurepas – nie chciałby już tam nikogo wsadzić”.
„Trzeba – powiedział N... schlebiać ludziom albo budzić w nich lęk. To są małpy, które skaczą tylko w nadziei orzecha albo z obawy bata”.
N... powiedział, że gonić za fortuną kosztem nudy, zabiegów, nadskakiwania możnym, zaniedbywania uprawy własnej duszy i myśli, to znaczy łowić płotkę na złoty haczyk.
Książę de Choiseul i książę Praslin spierali się raz o to, kto jest głupszy, król czy książę de la Vrilliere. Książę da Praslin twierdził, że pan de la Vrilliere: tamten jako dobry poddany, obstawał za królem. Jednego dnia na radzie król palnął potężne głupstwo. „I cóż, Praslin – rzekł książę de Choiseul – cóż teraz powiesz?"
N... wygłaszał wielce przewrotne zasady w miłości, ale w gruncie był uczuciowy i szczery. Toteż ktoś powiedział o nim: „Udaje, że jest łotrem, aby nie zrazić kobiet”.
Pan Poissonier, lekarz, wróciwszy z Rosji, udał się do Ferney, aby wymówić panu de Voltarie wszystko, co powiedział fałszywego i przesadnego o tym kraju. „Drogi panie – odparł naiwnie Voltarie – przysłali mi w prezencie takie dobre futra, a ja jestem wielki zmarzluch”.
Pani de Tencin powiedziała, że ludzie rozumni popełniają wiele błędów przez to, że nigdy nie mają innych za dość głupich, za tak głupich, jak są.
Bankiera angielskiego nazwiskiem Ser czy Sair, oskarżono o spisek celem porwania króla (Jerzego Trzeciego) i przewiezienia go do Filadelfii. Postawiony przed sądem, rzekł: „Wiem doskonale, co król może zrobić z bankierem; ale nie mam pojęcia, co może począć bankier z królem".
Powiadano angielskiemu satyrykowi Donne: „Grzmij na występki, ale oszczędzaj występnych”. – Jak to – odparł potępiać karty, ale wybaczać szulerom?
Pewien młody człowiek obraził zausznika ministra. Przyjaciel jego, świadek tej sceny, rzekł doń po odejściu obrażonego: „Wiedz, że lepiej byłoby ci obrazić ministra niż człowieka, który mu towarzyszy do wygódki”.
N... powiedział o pani X: „Sądziłem, że chce abym dla niej został wariatem, i byłem gotów; ale ona chciała, abym został głupcem, tego odmówiłem wręcz”.
D'Alambert bawił u Woltera z pewnym słynnym profesorem prawa z Genewy. Ten podziwiając wszechstronność Woltera, rzekł: „Jedynie w prawie publicznym wydaje mi się trochę słaby” – "A mnie – odparł d'Alambert – wydaje się trochę słaby tylko w matematyce".
Beaumarchais, który pozwolił się wygrzmocić księciu de Chaulnes, nie przyjmując pojedynku, otrzymał wyzwanie od de la Blache. Odpowiedział: „Lepszym odmawiałem”.
Mówiąć o tym padole płaczu, gdzie sprawy idą coraz gorzej, N... powiedział: „Czytałem gdzieś, że nie ma nic gorszego, dla ludów niż zbyt długie panowanie. Słyszę, że Bóg jest wieczny, to wszystko tłumaczy".
Pytałem pana N... czemu żadna przyjemność nie ma nad nim władzy; odparł: „To nie znaczy, abym nie był wrażliwy na nie, ale nie ma ani jednej, która by mi się nie zdawała przepłacona. Sława naraża na potwarz, szacunek ludzki wymaga nieustannych starań; przyjemności – ruchu i zmęczenia. Życie towarzyskie pociąga tysiąc utrapień; wszystko widzą, znają, sądzą, świat nie przedstawia dla mnie nic takiego, abym wchodząc w siebie samego, nie znalazł tegoż samego w lepszym gatunku. Z tych po sto razy ponawianych doświadczeń wynikało, że nie będąc z natury apatyczny ani obojętny, popadłem w jakiś bezwład: doraźne moje położenie zawsze mi się wydaje najlepsze, ponieważ zaleta jego mieści się w tym bezruchu i rośnie wraz z nim. Miłość jest źródłem udręki; rozkosz bez miłości parominutową przyjemnością; małżeństwo gorsze niż wszystko inne; zaszczyt ojcostwa wiedzie za sobą szereg niedoli; dom otwarty to zajęcie godne oberżysty. Nędzne pobudki, które sprawiają, że świat poszukuje człowieka lub szanuje go, są zbyt przejrzyste, mogą zmamić chyba głupca albo pochlebić człowiekowi śmiesznie próżnemu. Stąd wyciągnąłem wniosek, że spokój, przyjaźń i myśl to jedyne dobra, które przystały człowiekowi, skoro przekroczył wiek szaleństwa”.
Proboszcz z Bray przechodził kilka razy od katolicyzmu do protestantyzmu, kiedy zaś przyjaciele dziwili się jego obojętności: „Ja obojętny! - rzekł – ja niestały! Nic podobnego, przeciwnie, ja się nie zmieniam, ja chcę być proboszczem w Bray”.
Pewnego Francuza dopuszczono do oglądania gabinetu króla Hiszpanii. Znalazłszy się przed jego tronem i biurkiem rzekł: „Więc to tutaj ten wielki monarcha pracuje”. - „Jak to pracuje? - rzekł przewodnik – cóż to za zuchwalstwo! Nasz wielki król miałby pracować? Przychodzi pan tutaj aby znieważyć Jego Majestat?” Wywiązała się sprzeczka w której Francuzowi z trudem udało się przekonać Hiszpana, że nie miał zamiaru obrazić Jego Majestatu.
Duclos mówił raz o raju, który każdy sobie wyobraża na swój sposób. Pani de Rochford rzekła: „Dla pana, panie Duclos, oto z czego składałby się pański raj: chleb, wino, ser i pierwsza lepsza”.
Kiedy pan de Choiseul-gouffier chciał na swój koszt pokryć swoim chłopom chaty z obawy pożaru, podziękowali mu za dobroć, ale prosili, aby zostawił je, jak są, powiadając, że gdyby chaty były kryte dachówką zamiast słomy, poborcy podwyższyliby im podatek.
Proponowałem pana de L... korzystne małżeństwo. Odparł: „Po co miałbym się żenić? Najlepsze, co mogłoby mi się zdarzyć w małżeństwie, to nie bycie rogaczem; osiągnę to jeszcze pewniej, nie żeniąc się wcale”.
Rozmawiałem z panem de V... , który zdaje się żyć bez złudzeń w wieku w którym ludzie bywają do nich jeszcze zdolni. Wspominałem mu, że świat dziwi się jego nieczułości. Odpowiedział poważnie: „Nie można i umrzeć i żyć. Byłem swego czasu, jak każdy, kochankiem ladacznicy, zabawką kokietki, igraszką kobiety lekkiej, narzędziem intrygantki. Czym można być więcej? Przyjacielem kobiety z sercem? Ba, wchodzimy w sferę baśni”.
Powiadano do N... „Pan dba o szacunek”. Odpowiedź jego uderzyła mnie: „Nie – powiedział – ale mam go dla siebie, co mi zyskuje niekiedy szacunek innych”.
Znałem pewnego mizantropa, który w dobrodusznych chwilach mówił: „Nie zdziwiłbym się, gdyby gdzieś w kącie istniał jaki uczciwy człowiek, o którym nikt nie wie”.
Aby nie profanować imienia Rzymian, Duclos mówił o współczesnych rzymianach: Włosi z Rzymu.
Pytałem pana N... czemu wycofał się ze świata, odpowiedział: „Nie kocham już kobiet, a znam mężczyzn”.
Pytałem pana R..., człowieka dowcipnego i utalentowanego, czemu nie brał udziału w rewolucji r 1789; odpowiedział: „Bo od trzydziestu lat poznałem ludzi jako tak złych pojedynczo i prywatnie, że nie śmiałem niczego oczekiwać po nich publicznie i zbiorowo”.
N... mówił mi, że zawsze dobrze wychodził z kobietami na takich zasadach: Mówić stale o płci pięknej w ogólności: chwalić te, które są miłe, milczeć o innych, obcować z nimi mało; nie ufać im nigdy; nigdy nie uzależniać swego szczęścia od jakiejkolwiek kobiety.
D... ucieszny mizantrop, powiedział w przedmiocie złości ludzkiej: „Jedynie bezużyteczność pierwszego potopu sprawia, że Bóg nie zsyła drugiego”.
Proponowano panu N... małżeństwo; odpowiedział: „Dwie rzeczy zawsze kochałem do szaleństwa: kobiety i bezżeństwo. Straciłem pierwszą namiętność, trzeba zachować drugą”.
Pan de R..był niegdyś mniej surowy i mniej krytyczny niż dziś – zużył całą swoją pobłażliwość, a tę odrobinę, która mu została, zachowuje dla siebie.
Oskarżono pana N... ,że jest mizantropem. Ja? - odparł – wcale nie; ale groziło mi, że nim zostanę i doprawdy dobrzem uczynił, żem temu zapobiegł. - A w jaki sposób? - Zostałem samotnikiem.
N... mówił mi raz uciesznie o kobietach i ich wadach: „trzeba wybierać: albo kochać kobiety, albo je znać: nie ma pośrodka".
„Moi wrogowie nie mogą mi nic zrobić – mówił N... - bo nie mogą mi zabronić dobrze myśleć i dobrze czynić”.
Wymawiano panu N... jego upodobanie do samotności; odparł: „Lepiej znoszę swoje wady niż cudze”.
Pytałem pana N... czemu odrzuca korzystne małżeństwo. Odpowiedział: „Nie chcę się żenić z obawy, abym nie miał syna podobnego do siebie”. Byłem zdziwiony, bo to jest bardzo zacny człowiek; za czym dodał: „Tak, z obawy abym nie miał syna, który będąc ubogi jak ja, nie umiałby ani kłamać, ani pochlebiać, ani pełzać, i aby nie przechodził tego samego co ja”.
W epoce Zgromadzenia Notablów, ktoś chciał pobudzić do mówienia papugę pani de... Niech się pan nie wysila – odrzekła – nie otwiera nigdy dzioba. - Jak to, ma pani papugę, która nie mówi? Niech ją pani nauczy przynajmniej mówić: „Niech żyje król”. - „Niech Bóg broni – odparła – papuga umiejąca mówić niech żyje król! Już bym jej nie miała, zrobiono by z niej notabla”.
Pytano pana N... ,czemu natura uczyniła miłość niezależną od rozumu. „Dlatego – rzekł – że natura myśli jedynie o gatunku i dla utrwalenia go nie potrzebuje naszych głupstw. Jeśli będąc pijany, zbliżę się do służącej w karczmie albo do ladacznicy, cel natury może być równie dobrze spełniony, co gdybym zdobył Klarysę po dwóch latach starań; podczas gdy rozum ochroniłby mnie od pomywaczki, od ladacznicy, a nawet może od Klarysy. Gdyby się radzić tylko rozumu, któryż człowiek chciałby być ojcem i gotować sobie tyle zgryzot na tak długo? Któraż kobieta dla parominutowego spazmu chciałaby się narazić na rok choroby? Odbierając nam rozum, natura lepiej utrwala swoje panowanie i oto czemu zrównała pod tym względem Zerobinę i pomywaczkę, Marka Aureliusza i jego parobka”.
Ktoś powiedział o wielkim egotyście: „Spaliłby wasz dom aby sobie ugotować dwa jajka”.
„Szczęście – powiedział N... nie jest rzeczą łatwą. Bardzo trudno jest znaleźć je w sobie, a niepodobna gdzie indziej”.
Powiadano panu Delon, lekarzowi mesmeryście: „No i co? Pan de B... umarł, mimo przyrzeczeń pańskich, że go wyleczysz. - Pana tu nie było – odparł – nie śledził pan przebiegu choroby: on umarł wyleczony”.
Pytano pani de Rochefort, czy chciałaby znać przyszłość. „Nie – odparła – zbyt jest podobna do przeszłości”.
Dewot pewien występując przeciwko ludziom, którzy roztrząsają artykuły wiary, rzekł naiwnie: „Panowie, prawdziwy chrześcijanin nie roztrząsa tego, w co mu każą wierzyć. To tak jak z gorzką pigułką, jeżeli zaczniesz gryźć, nigdy nie przełkniesz”.
Zadano drażliwe pytanie panu N... ,który odpowiedział: „To są rzeczy, które wiem doskonale, kiedy się o nich mówi, ale zapominam ich, kiesy mnie kto o nie pyta”.
Człowiek jest nowicjuszem w każdej porze życia.
Sykstus Piąty zastawszy papieżem, wzywa do Rzymu pewnego jakobina z Mediolanu i łaje go jako złego zarządcę klasztoru, przypominając mu sumę, jaką piętnaście lat temu wprzódy pożyczył pewnemu franciszkaninowi. Winny rzekł: To prawda, to był hultaj, który mnie zarwał. - To ja - rzekł papież – jestem ów franciszkanin; oto masz swoje pieniądze, ale nie dawaj już się nabrać i nie pożyczaj nigdy mnichom z tego zakonu.
Pan de... ,człowiek gwałtowny, gdy mu wymawiano jakieś błędy, wpadł w furię, wołając, że się schroni na bezludzie. Jeden z przyjaciół rzekł spokojnie: „Widzę, że wolisz zachować swoje wady niż swoich przyjaciół”.
N... powiedział o życiu światowym: „Życie towarzyskie to byłaby urocza rzecz, gdyby jeden człowiek obchodził cokolwiek drugiego”.
Baron de la House oddał pewne usługi papieżowi Ganganelli; papież pytał go, czym mógłby mu się wypłacić. Baron chytry Gaskończyk, poprosił o jakąś relikwię. Papież zdziwił się bardzo taką prośbą za strony Francuza. Kazał mu dać to o co prosił. Baron, który miał w Pirenejach mająteczek przynoszący bardzo niewiele dla niemożności transportu ziemiopłodów, kazał przenieść tam ciało świętego i zatrąbić o tym. Zbiegli się klienci, przyszły cuda, sąsiednia wioska zaludniła się, ceny produktów poszły w górę, dochody barona potroiły się.
Słyszałem o błaźnie dworskim, widocznie bardzo rozsądnym, który mówił: „Nie wiem, czym się to dzieje, ale koncepty przychodzą mi zawsze tylko na ludzi w niełasce”.
Księżna de Main mając pilny interes do księdza de Vaubrun, każe swemu lokajowi odszukać go, gdziekolwiek by się znajdował. Ów idzie i dowiaduje się ku wielkiemu swojemu zdumieniu, że ksiądz de Vaubrun odprawia mszę w tym a tym kościele. Podchodzi do księdza wracającego od ołtarz, mówi mu to, co miał polecone, okazawszy zdziwienie, że widzi go odprawiającego mszę. Ksiądz, który był wielki niedowiarek, rzekł: „Błagam cię, nie mów księżnej w jakim stanie mnie znalazłeś”.
Mały chłopczyk poprosił matkę o konfitury. „Daj mi za dużo”, mówił.
Tlumacz: Tadeusz Boy Żeleński