niedziela, 23 lutego 2014

Dariusz Ratajczak – Prawda Ponad Wszystko

Zbyszek Koreywo: Panie Dariuszu, gdzie i kiedy urodził się dzisiejszy doktor historii, D. Ratajczak?

Dariusz Ratajczak: Urodziłem się w Opolu 28 listopada 1962 roku, ale, podobnie jak znakomita większość mieszkańców tego miasta, nie jestem rodowitym Ślązakiem.

ZK: Kim byli Pana rodzice? Czym się zajmowali?

DR: Mój ojciec, Cyryl Ratajczak(rocznik 1928) pochodzi z Wielkopolski . Zresztą nazwisko Ratajczak jest charakterystyczne dla tego regionu Polski. Ojciec- syn Powstańca Wielkopolskiego i wielkopolskiego ochotnika w wojnie polsko- bolszewickiej, Michała Ratajczaka- urodził się w Śremie (40 km na południe od Poznania). Dziadek Michał, urzędnik miejscowej Kasy Chorych i lokalny działacz partyjny (od 1937r.należał do chadeckiego Stronnictwa Pracy) , zapewnił Ojcu i jego braciom dobre, dostatnie dzieciństwo. To była solidna, pracowita, drobnomieszczańska wielkopolska rodzina. W 1940 roku Ojciec, wtedy 12-letni chłopiec , został wywieziony przez Niemców na tzw. roboty. Właściwie przez całą wojnę pracował u niemieckich bauerów. Po powrocie do Śremu wraz z Ojcem włączył się w działalność Polskiego Stronnictwa Ludowego, co okupił miesięcznym aresztem w roku 1947. Siedział zresztą w jednej celi ze swoim Ojcem. Rok później, pod zmienionym imieniem (Cyryla zastąpił Antoni) rozpoczął studia na Wydziale Prawa Uniwersytetu Poznańskiego. Po ich zakończeniu i aplikacji przybył do Opola, gdzie podjął pracę w Zespole Adwokackim. Ojciec- dzisiaj na emeryturze- był obrońcą wybitnym, o uznanej renomie w środowisku adwokackim Kraju. Bronił m.in. jednego z braci Kowalczyków oskarżonych o wysadzenie auli WSP (Wyższa Szkoła Pedagogiczna) w Opolu. Występował w procesach politycznych stanu wojennego. Udzielał się również na niwie sportowej; był sędzią piłkarskim.

Nieżyjąca już Matka Alina (z domu Czuchryj) pochodziła z kresów wschodnich Rzeczypospolitej. Urodziła się w Chodorowie (wschodni kraniec województwa lwowskiego) w rodzinie “nafciarskiej”. Jej Ojciec, a mój dziadek, Stanisław Czuchryj, do wybuchu wojny pracował w Borysławiu w “Polminie”- czysto polskim przedsiębiorstwie naftowym. To go uratowało przed wywózką na Syberię. Rosjanie nie byli na tyle głupi, aby pozbywać się fachowca w branży. Po wojnie rodzina Matki- śladem setek tysięcy Polaków- przybyła na ziemie zachodnie. Tutaj Matka poznała Ojca, czego efektem jestem ja i moja siostra.

Historyczne doświadczenia mojej rodziny, tak po mieczu, jak i po kądzieli, niewątpliwie wpłynęły na moje zainteresowanie historią. Byłem jednak w uprzywilejowanej sytuacji, gdyż mogłem czerpać wiadomości od przedstawicieli dwóch różnych tradycji: wielkopolskiej i kresowej. Ta ostatnia początkowo bardziej przemawiała mi do wyobraźni, a to dzięki Matce, która uświadomiła mi, że nasze kresy Rosjanie nam ukradli. Dla mnie, 8-9 letniego chłopca był to niesamowity wstrząs, tym bardziej, że w szkole podstawowej pani nauczycielka utwierdzała nas w przekonaniu, że ZSRR to nasz największy przyjaciel. Poza tym dziadek i babcia ciągle powtarzali mi , że na wschodzie ziemia była urodzajna, pomidory wielkości małej dyni… i to do dziecka przemawiało. Ja po prostu zacząłem nie znosić tych, którzy nam te pomidory ukradli. A nielubienie Sowietów automatycznie przerzuciło się na krajowych komunistów. Miałem również to szczęście, że Ojciec często zabierał mnie na sprawy sądowe w okresie wakacyjnym. Jeździłem sobie z nim samochodem po całym kraju, a on opowiadał mi o dziadku Michale, wojnie bolszewickiej, swoim uwięzieniu. Właściwie od początku byłem stracony dla Polski Ludowej. Nie wstąpiłem ani do harcerstwa , ani do Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej.

Idąc do liceum w Opolu wiedziałem już, że interesuje mnie przede wszystkim historia. Byłem bezwzględnie najlepszym historykiem i geografem w mojej klasie, uczestniczyłem jako jeden z dwóch przedstawicieli woj. opolskiego w Centralnej Olimpiadzie Historycznej w Warszawie. To umożliwiło mi dostanie się na studia bez egzaminów wstępnych. Wybrałem Uniwersytet Adama Mickiewicza w Poznaniu, raz, że chciałem zrobić przyjemność Ojcu, dwa, iż moi opolscy koledzy wybierali pobliski Wrocław. A ja nie chciałem studiować na uniwerku oznaczonym kryptonimem: BB. Niestety, nie chodziło o Brigitte Bardot, tylko Bolesława Bieruta.

Tamtej decyzji nie żałuję. Miałem naprawdę świetnych profesorów i kapitalnych kolegów. Niewątpliwie zahartowały nas i scaliły strajki studenckie z listopada- grudnia 1981 roku. My- nieopierzeni studenci zaczynamy studia, a tu masz- od razu strajk. No i tak strajkowaliśmy do 13 grudnia, aż nas ZOMO [Zmilitaryzowane Oddziały Milicji Obywatelskiej] (zresztą grzecznie) poprosiło o opuszczenie gmachu. Później ostra nauka, nielegalny przewóz i kolportaż książek, bujne życie towarzyskie, powrót do Opola i praca – od 1988 r.- na opolskiej wyższej uczelni.

ZK: Gdzie się sieje ziarna prawdy historycznej? I czy, Pana zdaniem, szeroko rozumiane społeczeństwo, może funkcjonować bez znajomości przeszłości?

DR: Tak jak już nadmieniłem, historia otaczała mnie od zawsze. Myślę, że jednak najważniejsze jest środowisko rodzinne, w którym człowiek kształtuje swój kościec moralny, patriotyczny, a częściowo i ideologiczny. Dziękuję Bogu, że wychowałem się w zwyczajnym, polskim domu. Dzisiaj nie jest to już tak oczywiste. Obecnie większość młodych ludzi opuszcza dom rodzinny bez bagażu przeszłości, bez opowiadań dziadków i rodziców o czasach minionych. A jeżeli już- to są to bajdurzenia typu:” za Gierka to było dobrze”. Dzieła zniszczenia dopełniają szkoły na wszystkich szczeblach nauczania. Wprawdzie nie ma już tam skretyniałych marksistów, ale “godnie” zastępują ich pusto-głowi politycznie poprawni idioci, których zresztą pełno tak w Polsce, jak i Australii. Głupota jak widać kontynentów nie wybiera. To oni, ci historycy od siedmiu boleści, wykańczają historię, która w ich wydaniu przestaje być nosicielką prawdy, mistrzynią życia, powodem narodowej dumy. To oni czynią celowo z historii służebnicę bieżących interesów politycznych, równie nędznych moralnie i intelektualnie elit rządzących, to oni wreszcie decydują o tym, jaki fakt czy osobę historyczną wyeksponować, a jaką zamilczeć na śmierć. Oczywiście wszystko to robią pod kątem bieżącej przydatności politycznej. To dlatego młodzi ludzie nic nie wiedzą o Dmowskim (bo to ultra patriota, a my zmierzamy do postmasońskiej hybrydy pod nazwą Unia Europejska), Witosie (bo bronił polskiej ziemi, a w Unii Europejskiej można ją przekazywać w obce ręce), Powstaniach Śląskich (bo to polski nacjonalizm, a Górny Śląsk powinien być miejscem współpracy polsko- niemieckiej) , poznańskim Czerwcu 1956 r. (bo nie było tam Jacka Kuronia et consortes, tylko władza strzelała do anonimowych Polaków), sprawie zabójstwa Bogdana Piaseckiego (bo mordu dokonali Żydzi, a o tym nie wypada mówić), et cetera. W zamian odmienia się przez wszystkie przypadki pogrom kielecki, wydarzenia marcowe i gehennę trockistów z KOR-u, a nad wszystkim czuwa ponadto “holocaust- industry” wmawiający ustami nauczycieli młodym ludziom nasze rzekome przewiny względem Żydów. Wszędzie półprawdy, kłamstwa, propaganda. I nie jest to bynajmniej szaleństwo, a metoda prowadząca do destrukcji świadomości historycznej, do odcięcia się od prawdziwie polskiej spuścizny historycznej, bez której naród istnieć nie może. Naród to przecież przeszłe, teraźniejsze i przyszłe pokolenia. Jeżeli rozbijemy pierwszy element tej triady- wszystko traci sens. A do tego prowadzi świadomie wybiórcza “twórczość” polit-poprawnych poprawiaczy historii.

ZK: Panie Dariuszu, jakie były okoliczności pierwszego kontaktu z historią niebezpieczną, niosącą zagrożenie osobiste?

DR: Przede wszystkim muszę wyjaśnić, że jestem historykiem i publicystą historycznym zajmującym się głównie najnowszymi dziejami Polski, a zatem bardzo często natrafiam na historie, czy też tematy niebezpieczne. Tyle tylko, że to nie ja je wymyślam i to nie ja oceniam, czy są one niebezpieczne, czy też nie. Decyduje o tym niestety polityka, “społeczne zapotrzebowanie”, obowiązujący trend, kurs itd. Moja niereformowalność polega natomiast na tym, że w odróżnieniu od innych, kompletnie nie interesują mnie owe trendy i mody. Jeżeli jest niezbadany fakt historyczny- badam go niezależnie od tego, czy się to komuś podoba, czy też nie. Jeżeli jest problem, który przynajmniej wymaga zreferowania lub przybliżenia – referuję i przybliżam. Bez względu na to, czy mnie oskarżą np. o złamanie obowiązującego prawa. Dlatego też jestem rzeczywiście łatwym celem ataków. Taki już los człowieka nie przejmującego się cenzurą (kiedyś komunistyczną, dziś polit-poprawną) . Mój Boże, nie po to zostałem historykiem, aby pisać między wierszami.

Odpowiadając jednak bezpośrednio na Pana pytanie… Otóż w 1986 r. obroniłem w Poznaniu pracę magisterską “Polacy na Wileńszczyźnie 1939-1944″ (później wydałem ją- po uzupełnieniach- w formie książkowej). Jeden z jej rozdziałów traktował o walkach wileńskich i nowogródzkich oddziałów AK z partyzantką sowiecką. Promotor mojej pracy, nieżyjący już prof. Jerzy Ochmański, znany lituanista (uczeń wielkiego Henryka Łowiańskiego), ale i ” betonowy komunista” zasiadający w komisjach weryfikacyjnych w stanie wojennym, gdy go przeczytał, poczerwieniał i wywalił mnie za drzwi z adnotacją: “zmienić, bo nici z magistra”. Przychodzę po tygodniu i słyszę od progu:

- “Zmienił pan?”.
- ” Tak- zmieniłem”.

Dowcip polegał na tym, że zmiana polegała na dopisaniu zdania, iż to oddziały sowieckie inspirowały starcia z AK. Ochmański uwierzył mi na słowo, do tekstu już nie zajrzał.

ZK: A zatem jaka powinna być rola historyka? Co jest warunkiem sine qua non praktykowania historii?

DR: Historyk ma jedną podstawową rolę do spełnienia. Jest nią dotarcie do prawdy (podkreślenie moje). Prawda jest w istocie jedynym przyjacielem historyka. Historyk winien wiedzieć, że prawda nie ma odcieni; prawda jest zawsze jasna i jedna. Dążąc do prawdy, powinien unikać jak ognia podpowiedzi “życzliwych”, typu: “każdy medal ma dwie strony, “złoty środek”, ” w ramach kompromisu” itd., bowiem prowadzą one na manowce, zbliżają do kłamstwa. Po ustaleniu prawdy- i tu dotykamy drugiej roli historyka- badacz powinien, bez względu na konsekwencje, podzielić się nią z innymi. Prawda bowiem musi mieć wymiar nie tylko indywidualny, ale i społeczny. Pisanie do szuflady, szczególnie w czasach, gdy zewsząd atakuje nas kłamstwo, nie ma najmniejszego sensu. Szkoda czasu i atłasu.

Druga część Pana pytania dotyczy w moim przekonaniu również cech, które winny charakteryzować historyka, gdyż warunek sine qua non praktykowania historii, czyli wolność słowa, jest już dawnym wspomnieniem. Zastąpiła ją polityczna poprawność, to jest soc-liberalna cenzura albo- jak to ktoś ładnie ujął- “tyrania dobrych intencji”. Zatem w dzisiejszych, ponurych czasach warunkiem sine qua non praktykowania historii jest sam historyk: prawdomówny, niezależny, odporny na ciosy , wreszcie po prostu odważny. Tak, dożyliśmy czasów, w których- żartobliwie mówiąc (ale to gorzki żart)- historyk powinien być skrzyżowaniem intelektualisty z bokserem.

ZK: A gdzie, kiedy i w jakich okolicznościach rozpoczęły się pierwsze kłopoty – czy była to uczelnia czy też działo się to na początku poza murami uniwersytetu. Czy i kto wywierał na Pana pierwsze naciski.

DR: Odpowiedź na Pana pytanie wymaga przytoczenia wielu szczegółów, włącznie z podaniem nazwisk moich “szanownych prześladowców” .Nie mam nic przeciwko temu, aby dyspozycyjność, kłamstwo i- nie waham się użyć tego słowa- zwykłe chamstwo, tak typowe dla naszych elit politycznych oraz wielu pracowników nauki, ujrzało światło dzienne.

Gdy w roku 1988 podjąłem pracę na opolskiej uczelni (wtedy nosiła ona nazwę: Wyższa Szkoła Pedagogiczna im. Powstańców Śląskich (w roku 1994 WSP stała się Uniwersytetem Opolskim, ale już bez “Powstańców Śląskich”, co było ukłonem w stronę rosnącej w siłę tzw. mniejszości niemieckiej na Śląsku Opolskim), zastałem tam sytuację, którą określiłbym słowem: transformacja. Polegała ona na tym, że opolscy profesorowie, docenci itd. właśnie zrzucali swe komunistyczno- PZPR-owskie szaty, chowali do szuflad co bardziej kompromitujące płody dotychczasowej twórczości (te wszystkie książki ku czci Rewolucji Październikowej), by przeistoczyć się w “szczerych” demokratów. Oni autentycznie bali się, że za chwilę nastąpi jakaś gigantyczna lustracja, która pozbawi ich wysokich stanowisk. Uspokoił ich dopiero premier Mazowiecki i jego “gruba kreska”. Może dlatego też wielu z nich upodobało sobie później Unię Wolności. Od “czerwonego” do “różowego” tylko krok.

Ja w tym okresie byłem wprost zawalony pracą dydaktyczną. Prowadziłem zajęcia z najnowszej historii Polski i Europy na kilku kierunkach (również dla studentów wieczorowych), a poza tym uruchomiłem “Koło Historyczne”, które raz w tygodniu grupowało studentów zajmujących się “wywabianiem białych plam w historii”. Katyń, ZSRR a Powstanie Warszawskie, “Akcja Burza” na Kresach Wschodnich, Narodowe Siły Zbrojne, podziemie niepodległościowe po 1944 r.- m.in. te tematy znalazły się w polu naszych zainteresowań. Wprawdzie działo się to wszystko jeszcze przed finałem “Okrągłego Stołu”, tj. w warunkach obowiązującej cenzury, ale- jak już powiedziałem- uczelniana “wierchuszka” nie była na tyle głupia, by nie czuć “wiatru zmian” i w konsekwencji zostawiono nas w spokoju.

W I połowie lat 90-tych miałem już ugruntowaną pozycję na uczelni. Nie chwaląc się, podczas moich wykładów i ćwiczeń sala zawsze była pełna. Przyjemnie było słyszeć od studentów, że jestem uważany za rzetelnego historyka, świetnego mówcę ( to akurat nie moja zasługa, a genów odziedziczonych po Ojcu- adwokacie) oraz człowieka, który nie boi się podejmować tematów niebezpiecznych z punktu widzenia politycznej poprawności; poprawności wlewającej się zrazu niepostrzeżenie, a później na podobieństwo wodospadu w uczelniane mury. A ja rzeczywiście występowałem przeciwko niej z otwartą przyłbicą, czując intuicyjnie, iż oto stoimy wobec niebezpieczeństwa zastąpienia cenzury komunistycznej jej soc-liberalną odpowiedniczką. Co więcej, uważałem, że efektem zwycięskiej inwazji polit-poprawności będzie niewolnicze podporządkowanie historii jako nauki- polityce. Na to nie było i nie ma mojej zgody.

Opracowałem sobie wtedy zestaw “tematów niepoprawnych”, które realizowałem na zajęciach ze studentami. Pozwoli Pan, iż wymienię kilka zaledwie przykładów: “Zagłodź szczura, czyli o amerykańskim feminizmie krytycznie”, “Masoneria wczoraj i dziś”;

“Hitleryzm i komunizm- wspólne korzenie”; “Czy kolonializm zasługuje na bezwzględne potępienie?”, “Historia Algierii francuskiej”, itd. itp.

To się studentom bardzo podobało, ale z drugiej strony coraz częściej byłem wzywany na tzw. dywanik do dyrektora Instytutu Historii, prof. Stanisława S. Nicieji (prywatnie promotora mojej pracy doktorskiej, a później wszechwładnego Rektora Uniwersytetu Opolskiego), który mówił mniej więcej tak: “Ja Panu nic nie narzucam, ma Pan świetne oceny okresowe, my Pana wiedzę cenimy, ale czy naprawdę musi Pan tak szarżować? Ja wiem, Pan to robi w oparciu o źródła, ale niech Pan nie idzie pod prąd, bo to się może źle skończyć”. Szczerze mówiąc nie słuchałem uważnie profesora, chociaż był to wybitny specjalista od “chodzenia z prądem”, co udowodnił kilka lat później skazując mnie bez wahania “na pożarcie” podczas zorganizowanej odgórnie akcji wykańczania dr Ratajczaka.

Te “przyjacielskie” pogawędki przy kawie nie były jednak początkiem prawdziwych kłopotów. Nie był nim nawet fakt obrony przeze mnie pracy doktorskiej: “Postawy ludności Śląska Opolskiego w świetle wyroków Wojskowych Sądów Rejonowych w latach 1945-1955″.Tu krótkie wyjaśnienie. Praca ta- pomimo neutralnego tytułu- była w istocie 500- stronicowym przeglądem represji komunistycznych na Opolszczyźnie w pierwszym dziesięcioleciu ‘Polski Ludowej”. Jej “niewygodność” polegała na tym, że z nazwiska wymieniałem sędziów, prokuratorów, pracowników Urzędu Bezpieczeństwa, milicjantów i donosicieli, którzy odpowiadali za mniejsze i większe zbrodnie tamtego okresu. Zdarzało się, że w przypisach padały nazwiska tatusiów obecnych pracowników Uniwersytetu Opolskiego! Dlatego też jej obrona odbywała się przy drzwiach zamkniętych.

Początek prawdziwych kłopotów wiąże się oczywiście z wydaniem przeze mnie w marcu 1999r. publicystycznej książeczki ” Tematy niebezpieczne”. Nim przejdę do następstw tej publikacji, pozwoli Pan, że raz jeszcze poczynię kilka uwag wstępnych.

Otóż podczas wykładów niejednokrotnie poruszałem tzw. wątek żydowski. Było to jak najbardziej zasadne, szczególnie w kontekście najnowszych dziejów Polski. Jeżeli np. mówiłem o funkcjach, strukturze i składzie osobowym Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, czyli ponurej ubecji, nadmieniałem, że w instytucji tej istniała nadreprezentacja osobników pochodzenia żydowskiego, szczególnie na szczeblach decyzyjnych. Jeżeli poruszałem sprawę potwornego zabójstwa syna Bolesława Piaseckiego, mówiłem w zgodzie z prawdą, iż wszelkie ślady mordu prowadzą do Izraela. Jeżeli wreszcie omawiałem stosunek większości Żydów do kwestii odzyskania przez Polskę niepodległości w 1918 r. i ich postawy w latach wojny polsko-bolszewickiej oraz po sowieckiej inwazji z 17 września 1939 r.- twierdziłem, iż nie byli oni bynajmniej wzorem patriotycznych cnót. To denerwowało uczelnianych bonzów. Skończyło się wreszcie na tym, że pod jakimś pozorem ograniczono mi w 1998r. zajęcia z najnowszej historii Polski, “przenosząc” do wieku XIX. Nie na wiele to się zdało, gdyż żydowskich ubeków zawsze mogli zastąpić równie antypolscy “Żydzi-litwacy”.

Mimo wszystko było to dla mnie o tyle bolesne, że, po pierwsze, swoje wykłady opierałem zawsze na źródłach, a po drugie, wątek żydowski nie stanowił centrum moich historycznych zainteresowań. Traktowałem go na równi z innymi problemami. Oczywiście wiele było tu z mojej strony krytycyzmu, ale właśnie ta cecha immanentnie związana jest z wykonywanym przeze mnie zawodem. W każdym razie nikt oficjalnie nie zarzucał mi osławionego antysemityzmu.

Podobnie rzecz się miała z kilkoma wykładami poświęconymi rewizjonizmowi holokaustu, które wygłosiłem w murach uczelni na przełomie 1997/1998 r. Władze uczelni coś tam mruczały pod nosem, natomiast studenci… walili na nie drzwiami i oknami, gdyż po raz pierwszy chyba w dziejach polskiego uniwersytetu ktoś obiektywnie zreferował poglądy środowiska, które jest społeczną i historyczną rzeczywistością. Środowiska- dodajmy- które składa się również z Żydów.

Zresztą po tych wykładach wielu studentów domagało się ode mnie w kuluarach jasnego ustosunkowania się do tez głoszonych przez rewizjonistów. Odpowiadałem wtedy niezmiennie: ” Jeżeli rewizjoniści uważają, że nie istniały komory gazowe- mylą się. Jeżeli uważają, że podczas wojny nie zginęło 6 milionów Żydów- mają rację. Jeżeli twierdzą, że holokaust nie jest osią martyrologiczną XX wieku- mają rację. W przeciwnym bowiem razie pogardzalibyśmy ofiarami sowieckiego Archipelagu Gułag, ormiańskimi ofiarami polityki tureckiej z lat I wojny światowej, czy naszymi rodakami- ofiarami niemiecko-sowieckich bestialstw z lat 1939-1945. A co z biednymi Tutsi mordowanymi przez oszalałych członków plemienia Hutu?!. Czy ofiary dzielą się na lepsze i gorsze?”

Jak już nadmieniłem, na początku marca 1999r. wydałem własnym sumptem i w symbolicznym nakładzie 320 egzemplarzy książkę “Tematy niebezpieczne”. Zrobiłem to, aby w publicystycznej formie utrwalić, zostawić ślad po niektórych moich uczelnianych wykładach. Jeden z jej podrozdziałów nosił tytuł ” Rewizjonizm holokaustu”. Przez miesiąc na uczelni nic się nie działo, chociaż pierwsze egzemplarze “Tematów…” przekazałem osobiście Rektorowi Nicieji i uczelnianej “górze”. Nie omieszkałem również sporządzić stosownych, uprzejmych dedykacji. Po miesiącu, dokładnie 7 kwietnia, wzywa mnie do siebie… nie, nie Rektor, czy Dyrektor Instytutu Historii, ale jeden z redaktorów… “Gazety Wyborczej”, który mówi mi z uśmieszkiem na twarzy, że za chwilę “wklepiemy Pana w ziemię za tą książeczkę i jej podrozdzialik o holokauście”.

No i zaczęło się. 8 kwietnia zbiera się w trybie natychmiastowym Rada Wydziału Pedagogiczno-Historycznego Uniwersytetu Opolskiego, która “spontanicznie” mnie potępia. Wyłamuje się tylko prof. Joanna Rostropowicz, która przytomnie zauważa: ” nie mogę potępić Ratajczaka, bo tej książki nie czytałam. Odnoszę wrażenie, że nikt z obecnych jej nie przeczytał. Kim są, do cholery, ci rewizjoniści holokaustu?” Rostropowicz ma rację, ale co tam- kazali potępiać to potępiamy. Stalinizm zmartwychwstał w Opolu.

Jednocześnie “Gazeta Wyborcza” i inne lewicowe publikatory , Muzeum Oświęcimskie, Ambasada Izraela, “moralne autorytety” , niektórzy członkowie rządu Buzka oraz ludzie z otoczenia prezydenta Kwaśniewskiego (lewica i “prawica” w jednym szeregu)- rozpoczynają ostrą nagonkę. Dyrektor Muzeum w Oświęcimiu twierdzi, że jestem neonazistą, rzecznik Ambasady Izraela w Warszawie, Michał Sobelman, dziwi się , że “taki człowiek pracuje na polskim uniwersytecie” (jest to wyraźna sugestia by mnie “wyrzucić na zbitą twarz”), Władysław Bartoszewski wysyła mnie do zakładu psychiatrycznego itd. itp.

W tym samym czasie przestraszony Rektor Nicieja otrzymuje telefony od Very Important Persons z Ministerstwa Edukacji Narodowej, od “ludzi Szymona Wiesenthala” i kogo tam jeszcze z ostrzeżeniem: “jeżeli nie wyrzucicie tego Ratajczaka- uczelnia będzie bojkotowana i nie dostaniecie żadnych grantów”. No i rektor zawiesza mnie w obowiązkach nauczyciela akademickiego. Cóż, to jest człowiek spolegliwy ,czuły na powiew wiatru historii (dzisiaj pełni zaszczytną funkcję senatora RP z ramienia SLD).

W kwietniu 1999 r. przeżywałem więc ciężkie chwile. Odwrócili się ode mnie strachliwi uczelniani koledzy (dochodziło do tego, że nie poznawali mnie na ulicy- i tak już zostało), opluto w mediach… Nie dość, że zawieszono mnie w wykonywaniu zawodu, to jeszcze uczelnia, na polecenie “góry”, wytoczyła mi “proces”, który trwał rok. To była jawna kpina ze sprawiedliwości. Na kolejnych rozprawach wygłaszałem 2- godzinne mowy na temat wolności słowa i prawa do wątpienia; ustosunkowywałem się do tez głoszonych przez rewizjonistów holokaustu, ale uczelniana inkwizycja rzadko udawała, że mnie słucha. Wyrok był gotowy: dyscyplinarne usunięcie z Uniwersytetu z zakazem pracy w zawodzie nauczycielskim na 3 lata. Miałem tylko tą satysfakcję, że intelektualnie wykończyłem “panów sędziów” (moralne dno i takaż wiedza prawna) oraz rzecznika dyscyplinarnego Uniwersytetu Opolskiego, prof. Wiesława Łukaszewskiego, który przez rok śledztwa nie potrafił przedstawić nawet jednego świadka oskarżenia. Gdy pokazałem Ojcu sporządzony przez niego akt oskarżenia w mojej sprawie- Ojciec stwierdził, że przy Łukaszewskim niejaki Andriej Wyszynskij (sowiecki prokurator, znany z wielu procesów pokazowych – przycz. mój) jawi się jako dobry prawnik. No ale Łukaszewski prywatnie jest… psychologiem, zaś skład sądu uczelnianego stanowili: chemik, historyk średniowiecza, jeszcze jeden psycholog oraz… ksiądz z Wydziału Teologicznego UO. Naprawdę, ciekawych teraz mamy księży…

Za to zbudowany byłem postawą moich studentów. Pisali petycje do Rektora i prasy w mojej obronie, strasznie przy tym ryzykując. Dwóch z nich od razu zawieszono w prawach studenta . Gdy się o tym dowiedziałem, zabroniłem im podobnych działań. Z dużą ulgą przyjąłem też moralne wsparcie ze strony wielu rodaków. Ludzie dzwonili do mnie bez przerwy, dodawali otuchy. Niezwykle aktywna była Polonia z USA i Kanady, która zasypała Uniwersytet e-mailami w mojej obronie. Kilka listów nadeszło również z Australii. Polacy intuicyjnie czuli, że na pojedynczego człowieka wali się potworna maszyneria politycznej poprawności, która działa na zasadzie walca drogowego. Ginąłem zatem w dobrym towarzystwie, uzupełnionym później przez odważnych naukowców (Mirosław Dakowski, Rafał Broda, Ryszard Bender, Peter Raina itd.), jak i równie odważnych redakcji niektórych gazet.

Byłbym szczęśliwym człowiekiem, gdybym w tym czasie walczył tylko z uczelniami tchórzami i ich rozkazodawcami. Ale gdzie tam! W maju 1999r. moją sprawą zajęła się prokuratura, która oskarżyła mnie o złamanie art. 55 Ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej. Artykuł ten- wzorem państw zachodnioeuropejskich i nie tylko – grozi karą do 3 lat więzienia za tzw. negowanie zbrodni nazistowskich. Ta ledwie skrywana cenzura, obowiązująca w Polsce od 1 stycznia 1999r., jest moim zdaniem grobem dla historiografii; kładzie bowiem tamę naukowemu wątpieniu, bez którego praca historyka nie ma sensu. Ustawodawca natomiast inspirowany przez “holocaust- industry” zdaje się mówić:” było tak i tak, spróbuj się wychylić, to cię wsadzimy do mamra”.

Dobrze- odpowiadam- nikt przy zdrowych zmysłach nie neguje zbrodni nazistowskich (na Żydach- bo o to w tej ściśle nacyjnej ustawie chodzi), ale niech mi nikt nie wmawia, że było tak jak chcą Panowie Gross, Wilkomirski i cały tabun kłamców pracujących dla “przemysłu holokaustu”. W Australii też ich zresztą nie brakuje.

Rzecz jasna obiektem dociekań prokuratury i sądu (jestem już po dwóch wyrokach, ale końca sprawy nie widać; obecnie grozi mi 10 miesięcy więzienia) jest książka “Tematy niebezpieczne”, czyli jej podrozdział “Rewizjonizm holokaustu”. Moje tłumaczenia, że tylko referuję poglądy rewizjonistów- zdają się psu na budę. Podobnie moje próby wprowadzenia świadków obrony, ekspertów itd. Cóż, sąd wie najlepiej… Wychodzi na to, że dotknąłem czegoś, co wywołuje furię możnych tego świata. Logicznie bowiem rozumując- nie represjonuje się konsekwentnie, od 3 lat, człowieka, który zajmuje się nic nie znaczącymi głupstwami!

ZK: A w jaki sposób zaczynał pan karierę naukową?

DR: W roku 1986 , po ukończeniu studiów, powróciłem do Opola. Z marszu złożyłem papiery na Wyższą Szkołę Pedagogiczną. Moje aplikacje rozpatrywano…przez 2 lata. To był czas kwitnącej jeszcze komuny, a za mną podobno przyszły z Poznania jakieś papiery od wiadomej instytucji i tak trwałem w zawieszeniu. Może niezupełnie w zawieszeniu, gdyż w tzw. międzyczasie upomniało się o mnie “Ludowe Wojsko Polskie”- pełne jeszcze w tym czasie głupich “trepów” ścigających nas za krzyżyki wyłożone na mundurze lub wojskowym dresie.

Formalnie w lutym 1988r. zostałem asystentem w Instytucie Historii opolskiej wyższej uczelni. Dwa lata później opublikowałem swą pierwszą książkę “Polacy na Wileńszczyźnie 1939-1944″. Cztery lata później opublikowałem kolejną pozycję: “Świadectwo księdza Wojaczka”, której drugie wydanie- rozszerzone- ukazało się rok później. W 1994 r. rozpocząłem zbierać materiały do pracy doktorskiej poświęconej de facto zbrodniom stalinowskim na Opolszczyźnie. Obroniłem ją w czerwcu 1997 r., automatycznie awansując na stanowisko adiunkta w Instytucie Historii Uniwersytetu Opolskiego. Nieco wcześniej natomiast, w 1996r., wespół z dr Ryszardem Miążkiem napisałem książkę: “Krajowa Armia Podziemna 1949-1952″.Od jesieni 1997 r. począłem gromadzić materiały do rozprawy habilitacyjnej poświęconej arcybiskupowi Bolesławowi Kominkowi. Prace te zostały przerwane z wiadomych względów. W kwietniu 1999r, po opublikowaniu książki “Tematy niebezpieczne”, zawieszono mnie w prawach nauczyciela akademickiego, a następnie dyscyplinarnie zwolniono z Uniwersytetu Opolskiego z zakazem pracy w zawodzie nauczycielskim przez 3 lata. Po wyrzuceniu z pracy opublikowałem w 2001 r. książkę: “Tematy jeszcze bardziej niebezpieczne” .W tym roku ukaże się jej rozszerzone wydanie oraz nowa pozycja mojego autorstwa: “Sprawa dr Dariusza Ratajczaka, czyli Uniwersytet za zamkniętymi drzwiami”. Obecnie pracuję w charakterze stróża nocnego w Opolu.

ZK: Panie Dariuszu, czy zgodzi się Pan ze mną, że prostytucja moralna ma równie stare korzenie jak i ta fizyczna, cielesna? Innymi słowy zawsze byli ludzie, których sumienia można było kupić. Niemniej ostatnio, powiedzmy od zakończenia II Wojny Światowej, ilość moralnych prostytutek gwałtownie rośnie z każdym rokiem. Skąd, Pana zdaniem, bierze się ten fenomen? Co powoduje, że tak duża część światowej populacji zatraciła podstawy moralne, które tak mozolnie, od czasów Chrystusa, ludzkość budowała.

Wiem, że zadaję pytanie czysto filozoficzne ale być może głębokie zrozumienie historii pomoże Panu na nie odpowiedzieć.

DR: Poruszył Pan bardzo ciekawy temat. Prostytutka moralna jest “inteligentniejszą” siostrą sprzedajnej prostej dziewczyny ofiarowującej ciało na rogu ulicy. Obiektem jej zainteresowania nie jest ciało, a ludzkie sumienie. To jest jej właściwy obiekt pożądania. Oczywiście jeżeli trzeba- zaofiaruje również własne ciało (dlatego właśnie wykazuje zrozumienie i tolerancję dla wyuzdania seksualnego), ale będzie ono jedynie środkiem prowadzącym do celu. A tym jest kupienie i prostytucja sumienia.

Zawsze istnieli ludzie, których sumienia były do kupienia. Nierzadko zajmowali eksponowane stanowiska; decydowali o losie jednostek, grup społecznych i narodów. Uważam jednak, że przez setki lat to nie oni wyznaczali moralny bieg dziejów. Dlaczego? Otóż dlatego, że nawet ci antymoraliści czuli swoją ziemską marność, skończoność, czy niedoskonałość wynikającą z uświadomienia sobie faktu (najczęściej na łożu ostatecznej boleści, ale mniejsza o szczegóły) bycia śmiertelnym człowiekiem. Najgorszy drań czuł jednak respekt przed śmiercią, a konkretnie przed karą, która go spotka za życie unurzane w bagnie niegodziwości. U większości tych ludzi po prostu w pewnym momencie (jak już powiedziałem- najczęściej za późno) budziło się jednak sumienie. W każdym razie na pewno tak było od początku ery chrześcijańskiej. Strach przed Boską karą, trwoga przed wiecznym potępieniem łamały najtwardsze kanalie. Wreszcie w tamtych odległych czasach na dłuższą metę nie było społecznego przyzwolenia na amoralne postępowanie. To było charakterystyczne: ci prości, często niesłychanie prymitywni ludzie, niejednokrotnie ofiary obłędu będącego skutkiem głodu, wojen, morowego powietrza ( obłędu, który okresowo zamieniał ich nieomal w zwierzęta) w końcu powracali albo starali się powracać na tory moralności. Bo tak nakazywał Bóg, bo nie da się żyć długo wbrew naturalnemu porządkowi rzeczy. Wina i wstyd ścieliły drogę porządkowi moralnemu. Prawda, niedoskonałemu, ale jednak porządkowi…

Sytuacja uległa zasadniczej zmianie w II połowie XVIII wieku. To wtedy właśnie w sposób zdecydowany zakwestionowano istnienie Boga. Stwórcę zastąpił człowiek- istota rzekomo mocarna, odpowiedzialna tylko przed sobą, wolna od wszystkich dotychczasowych ograniczeń; wolna od tradycyjnie pojętej moralności. Ten pogląd upowszechniany przez “ wybrańców”- to jest rodzącą się kastę intelektualistów- wydał zatrute owoce w postaci rewolucji francuskiej (dokładniej: rewolucji we Francji), rewolucji bolszewickiej, meksykańskiej itd. Nawet “rewolucja hitlerowska”, ograniczona nacyjnie, była jego zmutowanym dziecięciem.

Po II Wojnie Światowej, po fiasku eksperymentu bolszewicko-hitlerowskiego (dla “intelektualnych inkwizytorów” był on do pewnego momentu rodzajem “użytecznego durnia”) powrócono do źródła, czyli haseł głoszonych przez intelektualnych sprawców rewolucji we Francji. Wykorzystano przy tym na niespotykaną dotąd skalę “zdobycze współczesnej cywilizacji”- myślę oczywiście o mediach. Upowszechniane za ich pomocą hasła sprowadzały się w istocie do jednego: tradycyjna moralność nie istnieje, wszystko jest względne, zależy od punktu widzenia ; wszystko jest na sprzedaż- również “ śmieszne, zalatujące naftaliną” ludzkie sumienie. Publika, po 200 latach “wstępnej obróbki”, uległa tej propagandzie . Nie miała szans w starciu z potęgą dysponującą wyrafinowanymi środkami oddziaływania na człowieka. Co więcej, przyjęła ją za swoją, gdyż życie bez sumienia albo z “sumieniem obrotowym” jest bardzo wygodne: zwalnia od odpowiedzialności. Tak więc możni tego świata- prawdziwi następcy XVIII wiecznych osobistych nieprzyjaciół Pana Boga- posiłkując się hasłem pozornej, wybiórczej wolności (“nie ma wolności dla wrogów wolności”- to o nas, panie Zbigniewie), plotąc długi złoty łańcuch (sprowadziłbym go do dwóch kwestii: “intelektualni opresorzy” zapewniają maluczkim wygody życia codziennego, a w zamian żądają ścisłego respektowania stworzonego przez nich porządku), reinterpretując historię itd., itp., uczynili z ludzi bezwolne stado reagujące na podobieństwo “psów Pawłowa”. To jest System, w którym wolność polega na jej braku, tolerancja jest jej zaprzeczeniem, a bezmyślność zastępuje zdrowy rozsądek. To jest m.in. osławiona polityczna poprawność- strażnik interesów klas rządzących od Waszyngtonu przez Warszawę do Canberry. Tragedia polega na tym, że większość ludzi chce żyć w tej złotej klatce. Widać luksusowe wegetowanie ma swoje uroki.

Jestem mimo wszystko optymistą. To się prędzej czy później rozpadnie jak domek z kart. Nie można bez końca żyć w sztucznym, wymyślonym świecie. Ludzie przejrzą na oczy. Przemawia przeze mnie w tym miejscu nie tylko historyk, ale i osoba przekonana o sile Boskiego porządku rzeczy. Cóż, ja już tego pewnie nie dożyję, polegnę w walce z Systemem. Nie ma jednak wojny bez ofiar; ofiary są nawet konieczne. Szczególnie w słusznej sprawie.

ZK: Użył Pan sformułowania “Rewolucji Francuskiej a właściwie Rewolucji we Francji”. Czy zechciałby Pan wyjaśnić czytelnikom Tygodnika jaka jest różnica pomiędzy tymi dwoma określeniami?

DR: Rewolucja Francuska… Jakaż to obraza dla Francji. Przecież jej inspiratorami były międzynarodowe kręgi masonerii, które wybrały na pierwszą ofiarę właśnie Francję- kluczowy i najbogatszy kraj europejski. Dokładniej- głęboko wtajemniczone kręgi masońskie- “iluminaci”. Stąd rewolucja we Francji, gdyż z duchem Francji, z ideą “Wiecznej Francji” oraz Najstarszą Córą Kościoła nie miała ona wiele wspólnego. Prawdziwa Francja to Kapetyngowie i krwawiąca Wandea podczas bandyckiej rewolucji- nie zaś dobrane towarzystwo masonów i około-masonów mordujących ludzi w imię “postępu”, walki z religią itd.. Ale, tego nie zapominajmy, prawdziwa Francja to także Napoleon Bonaparte, który ukrócił to barbarzyństwo posługujące się hasłem: “dobro ludzkości” i poszedł w kierunku respektowania francuskiego interesu państwowo-narodowego.

Podobnie nie było rewolucji rosyjskiej. Był natomiast sponsorowany przez światowych globalistów i Niemców bolszewicki przewrót w Rosji. Jeżeli już- mówmy o rewolucji żydowskiej w Rosji, gdyż to Żydzi właśnie wypełnili szczeble decyzyjne bolszewickiej machiny rewolucyjnej. Bez determinacji małomiasteczkowego żydowskiego motłochu w Rosji, bolszewicy zostaliby wyrzuceni na śmietnik historii już w roku 1919. Tak nawiasem mówiąc, dzisiaj “holocaust-industry” podkreśla żydowskie cierpienia podczas II wojny światowej. Mam nieodparte wrażenie, że praktyka ta to parawan mający zasłaniać żydowski, całkiem spory, udział w zbrodniach komunizmu.

ZK: W świetle tego co Pan właśnie powiedział, czy nie boi się Pan posądzenia o antysemityzm? Wszak w czasie bolszewickiej rewolucji zapewne zginęła też jakaś ilość Żydów?

DR: W zawierusze rewolucyjnej ginęli i Żydzi, ale bynajmniej nie pozostaje to w sprzeczności z faktem, że w rozdmuchaniu tego piekła na ziemi i późniejszych działaniach represyjnych wobec Rosjan oraz innych nacji wielu z nich odgrywało istotną rolę. Jest charakterystyczne, że np. ówczesne raporty dyplomatów państw zachodnioeuropejskich z Rosji stwierdzają, delikatnie mówiąc, nadreprezentatywność przedstawicieli tej nacji w dobranym, to jest bandyckim towarzystwie bolszewików. Wystarczy poczytać “Białą Księgę” brytyjskiego Home Office z tamtego okresu, a dokładniej jej pierwsze wydanie, gdyż w następnym odpowiednie passusy poświęcone żydowskiemu zaangażowaniu w rewolucję wyparowały.

Oczywiście trudno tu mówić o winie wszystkich rosyjskich, ukraińskich itd. Żydów. Byłoby w końcu absurdem twierdzenie, że np. ludzie majętni albo liczni Żydzi- tradycjonaliści pałali miłością do bolszewików. Wielu z nich zresztą uciekło przed rewolucją do…. rzekomo antysemickiej Polski, gdzie potraktowano ich nad wyraz uprzejmie. Wkrótce otrzymali obywatelstwo Rzeczypospolitej, a ich zrewoltowane latorośle uzupełniły szeregi… Komunistycznej Partii Polski. Wdzięczność nie jest chyba nadmiernie rozbudowaną żydowską cechą narodową. Ale to tak na marginesie.

Raz jeszcze podkreślam: bez udziału po stronie bandyckiej rewolucji zbolszewizowanej żydowskiej biedoty oraz żydowskich młodzieńców paradujących z naganem zatkniętym za pasek w ramach osławionej “Czerezwyczajki”- bolszewicy mieliby nieliche kłopoty z utrzymaniem się u władzy.

Pyta Pan o osławiony antysemityzm… Cóż, zapewne nadal istnieją osobnicy, którzy uważają, że Żydzi odpowiadają za całe zło na tym padole łez. To już nawet nie są antysemici; to są wariaci. Podobnie istnieje całkiem sporo Żydów, którzy uważają tzw. gojów za podludzi, zwierzęta, “pegarim”, czy co tam jeszcze. Na wariatów nie ma rady- i tyle.

Współcześnie natomiast “antysemityzm” stał się rodzajem bezwzględnej , wyjątkowo brutalnej walki “establishmentu” z niezależnie myślącymi ludźmi (żeby było śmieszniej - również z Żydami w rodzaju dr Israela Shahaka). Napiszesz, w zgodzie z prawdą, książkę czy artykuł o niemal rasistowskim charakterze Państwa Izrael- jesteś antysemitą; wytkniesz “błędy przeszłości” Simonowi Wiesenthalowi albo poskrobiesz p. Adama Michnika tudzież “Gazetę Wyborczą”- jesteś antysemitą; napiszesz kilka słów prawdy o tych wszystkich Wiesel`ach, Jerzych Kosińskich albo… kilku australijskich kłamczuchach- polakożercach żydowskiego pochodzenia- oczywiście jesteś antysemitą; powiesz, znowu zgodnie z prawdą, że Adam Mickiewicz nie miał żydowskich korzeni- czynisz tak boś antysemita. I tak dalej, dalej, dalej. Istna paranoja, czyli- powracamy niejako do źródła- ważny czynnik politycznej poprawności.

Tak, walka z rzekomym, zrodzonym w nienawistnych głowach antysemityzmem jest jednym z filarów “political correctness.” Przy tym owi “zawodowi filosemici” w kółko gadają o tolerancji, a tak naprawdę to prawdziwi antyintelektualni opresorzy albo nierzadko żydowscy szowiniści. To ludzie “zionący miłosierdziem”. Nie będę szczególnym odkrywcą, jeśli powtórzę za klasykami maksym, że współcześnie antysemitą nie jest ten, kto nie lubi Żydów, lecz ten, kogo Żydzi (oczywiście niektórzy, czyli wpływowi) nie lubią. Signum temporis.

ZK: Panie Dariuszu. Właśnie odbyła się kolejna rozprawa sądowa w Opolu, gdzie oskarżano Pana z paragrafu o tzw. “kłamstwo Oświęcimskie”. Jaki był jej epilog?

DR: Po trzech latach Sąd Okręgowy w Opolu warunkowo umorzył postępowanie w mojej sprawie. Ja wprawdzie wnosiłem o pełne uniewinnienie, ale w dzisiejszych czasach, jak się Pan domyśla, jest to praktycznie niemożliwe. Myślę, że w zaistniałych warunkach osiągnąłem to, co było do osiągnięcia, tym bardziej, że prokurator twardo obstawał przy karze opiewającej na 10 miesięcy pobytu w więzieniu. Wyrok wyjątkowo źle przyjęła “Gazeta Wyborcza”, która piórem Andrzeja Osęki (“GW”, 8 czerwca 2002) smutna konstatowała, że w “takich sprawach” zapadają “tylko takie wyroki”. Rozumiem ich smutek; w końcu to właśnie organ p. Michnika przypadek mój rozdmuchał do niebotycznych rozmiarów. Zgromadzona 7 czerwca br. na sali sądowej publiczność po ogłoszeniu wyroku, a wcześniej po wysłuchaniu mojej mowy obrończej, dawała mi w prywatnych rozmowach jasno do zrozumienia, że jedynym wyrokiem winno być uniewinnienie. To prawda, ale raz jeszcze podkreślam: sprawa od samego początku była “kręcona z góry” (w 1999r. przez minister sprawiedliwości- p. Hannę Suchocką), atakowały mnie bezpardonowo “moralne autorytety”, głos zabierała Ambasada Izraela, Centrum Wiesenthala et cetera- a zatem opolski sąd i tak zachował się względnie odważnie. Zresztą dla atakujących wyrok sądowy był sprawą wtórną .Dla nich najważniejsze jest to, że tacy ludzie jak Dariusz Ratajczak nie mają prawa nauczać polskiej młodzieży. Tu są niezwykle konsekwentni. W końcu nadal jestem portierem z niemal zerowymi szansami powrotu do wyuczonego i ukochanego zawodu.

ZK: Niech mi będzie wolno zrekapitulować Pana aktualną sytuację. Doktor historii, wybitny znawca Kresów z czasów wojny, kronikarz Armii Krajowej, uwielbiany przez studentów wykładowca Uniwersytetu Opolskiego, pracuje dziś jako nocny portier? I jakież to obowiązki ma Pan tam do wypełniania?

DR: Wie Pan, w kwietniu 1999 r., gdy rozpętano “aferę dr Ratajczaka”, podszedł do mnie znajomy i powiedział mniej więcej tak: “to , że wyrzucą Ciebie z pracy na uniwersytecie jest niczym. Wykończą Cię bracie finansowo. Nie dostaniesz nigdzie pracy, pójdziesz na żebry, będziesz zadżumiony, będziesz nikim; koledzy nie poznają Cię na ulicy; koledzy z którymi wczoraj piłeś piwo”. Miał rację. Z dnia na dzień zostałem na bruku, bez pieniędzy i bez przyjaciół. Wszędzie strach, oportunizm… Nie mogąc pracować w wyuczonym zawodzie, zacząłem się rozglądać za innymi zajęciami. Odbyłem wiele rozmów kontrolnych w firmach wydawniczych, oświatowych i turystycznych. Okazało się jednak, że moje wykształcenie, umiejętności, tytuł naukowy i znajomość j. angielskiego nie są ważne. Ważne jest to, że nazywam się Dariusz Ratajczak. “Ten Dariusz Ratajczak, który podpadł Żydom”. To wystarczało- wszędzie odmowa. W końcu udało mi się “złapać” pracę portiera w hurtowniach alkoholu, płyt paździerzowych etc. Cóż tam robię? Ano, dozoruję w nocy (między 18 a 6 rano) piechotą 8 hektarowy teren na skraju Opola (“tam gdzie diabeł mówi: Guten Nacht”), odganiam pijaczków złaknionych alkoholu (posługuję się sękatym kijem; niestety nie mam nawet na wyposażeniu damskiego “aerozolu z pieprzem”) , przeganiam lisy, kuny i szczury. . .

ZK: Bardzo proszę, niech Pan podzieli się z czytelnikami Tygodnika Polskiego informacją, jak udaje się Panu utrzymać rodzinę? Czy zarobki nocnego portiera wystarczają na wiązanie końca z końcem? Innymi słowy, czy pod koniec miesiąca Pana żona ma co włożyć dzieciom do garnka?

DR: Zarabiam miesięcznie na rękę 530 zł (ok. 140 dolarów amerykańskich), moja żona ok. 200 dolarów. W sumie więc jesteśmy finansowymi pariasami (łącznie nasze pensję ledwie dobijają do jednej średniej krajowej). Najbardziej przykre jest dla mnie to, że już chyba nigdy nie będzie mnie stać na należytą edukację moich dzieci. Mój syn nie pójdzie w naukowe ślady ojca. Raczej w te ostatnie – portierskie. Cóż, pieniądze szczęścia nie dają, ale jednak są potrzebne. Pozwoli Pan, że w tym miejscu podziękuję kilku Polonusom z USA, którzy latem 1999r. przekazali mi 500 dolarów amerykańskich “na życie” oraz p. Ryszardowi z Australii, który przekazał na moje ręce czek w wysokości 30 dolarów australijskich. Serdeczne Bóg Zapłać.

Spisał: Zbyszek Koreywo

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.