Nie inkryminuję tu jedynie teozofii i
jej adeptów, lecz tych wszystkich, którzy odwołują się do prawd
nie dających pogodzić się z ich naturą. Niejeden ma zawsze Indie
na końcu języka, wyobraża sobie, że zgłębił ich wszystkie
sekrety, chociaż nic go do tego nie predysponuje: ani jego
charakter, ani wykształcenie, ani lęki. Jakaż mnogość fałszywych
„wyzwolonych” spogląda na nas ze szczytów swego zbawienia! Mają
czyste sumienie; czyż nie twierdzą, że wznieśli się ponad
swe czyny? Oszustwo nie do przyjęcia! Co więcej, mierzą oni tak
wysoko, że wszelka konwencjonalna religia wydaje im się familiarnym
przesądem nie potrafiącym zadośćuczynić wymaganiom ich
„metafizycznego umysłu”. Niewątpliwie lepiej powoływać się
na Indie. Zapominają jednak, że owe Indie postulują zgodność
idei z czynem, tożsamość zbawienia i wyrzeczenia. Ale gdy się
posiada „metafizyczny umysł”, to drobnostki, którymi nie warto
zawracać sobie głowy.
Po tak solidnej dawce szalbierstwa i
hochsztaplerki pokrzepiający jest widok żebraka. On przynajmniej
nie okłamuje ani siebie ani innych. Jeśli ma jakąkolwiek doktrynę,
to żyje z nią w zgodzie: nie lubi pracować i udowadnia to;
ponieważ nie pragnie czegokolwiek posiadać, praktykuje ubóstwo
stanowiące warunek jego wolności. Jego myśl wyraża się w jego
bycie, a jego byt tożsamy jest z jego myślą. Brakuje mu
wszystkiego, jest sobą, trwa: żyć w bezpośrednim kontakcie z
wiecznością to żyć z dnia na dzień. Toteż dla niego wszyscy
inni żyją zamknięci w złudzeniu. Jeśli od nich zależy, mści
się, analizując od podszewki ich „szlachetne” uczucia, w czym
jest ekspertem. Jego lenistwo o bardzo rzadko spotykanych
właściwościach czyni zeń istotnie „wyzwolonego” zagubionego w
świecie głupców i oszukanych. O wyrzeczeniu wie więcej, niż
można wyczytać w niejednej z waszych ezoterycznych książek. Jeśli
chcecie się o tym przekonać, wystarczy wyjść na ulicę … Ale wy
wolicie zagłębiać się w tekstach propagujących żebractwo.
Zważywszy, że z waszych rozważań nie wynika żadna praktyczna
konsekwencja, trudno się dziwić, iż najostatniejszy z kloszardów
wart jest więcej niż wy. Czyż można sobie wyobrazić Buddę
zachowującego zarówno wierność swym zasadom, jak i swój pałac?
Nie można być jednocześnie „wyzwolonym za życia” i
posiadaczem. Buntuję się przeciwko generalizacji kłamstwa,
przeciwko tym, co obnoszą się za swym rzekomym „zbawieniem” i
podpierają go doktryną nie wypływającą z ich wnętrza.
Zdemaskować ich, zrzucić z piedestału, gdzie się wdrapali,
postawić ich pod pręgierzem – oto kampania, wobec której nikt
nie powinien pozostać obojętny, albowiem za wszelką cenę należy
przeszkodzić tym posiadaczom zbyt spokojnego sumienia, by żyli i
umierali w pokoju.
Pokusa istnienia s. 8-9
tłumaczenie: Krzysztof Jarosz
Jako, że w
„transmigrację” współcześni buddyści też wydają
się nie wierzyć, dodaję poniższy fragment:
Bez trudu
wyobrażamy sobie, co by rzekł człowiek, gdyby musiał wypowiedzieć
się na temat jedynej religii zdolnej przynieść radykalną formułę
zbawienia:
„Troska o
wyzwolenie ma sens jedynie wtedy, gdy wierzy się w transmigrację, w
niekończącą się wędrówkę Ja, i gdy pragnie się położyć jej
kres. My wszelako, którzy w nią nie wierzymy, czemu mielibyśmy
kłaść kres? Temu niepowtarzalnemu trwaniu?! Jest ono
najoczywiściej zbyt krótkie, by było warto się wysilać gwoli
umknięcia przed nim. Dla buddysty perspektywa następnych istnień
to koszmar, dla nas koszmarem jest kres obecnego istnienia.
Mielibyśmy ochotę wołać: co się tyczy koszmarów, dajcie nam
raczej jakiś inny, tak by nasze zgryzoty nie skończyły się zbyt
prędko, by mogły swobodnie towarzyszyć nam przez wiele żywotów.
Wyzwolenie odpowiada jakiejś potrzebie tylko u tego, kto czuje się
zagrożony naddatkiem istnienia, kogo trwoży katorga umierania wciąż
na nowo. Jeśli idzie o nas, skazanych na brak reinkarnacji, dlaczego
mielibyśmy się miotać gwoli wyzwolenia od takiej drobnostki, od
trwogi, której koniec mamy w zasięgu wzroku? I po cóż nam gonić
za najwyższą nierzeczywistością, skoro już
tutaj wszystko jest nierzeczywiste? Niewarte
naszych zachodów uwalnianie się od czegoś tak mało uzasadnionego,
tak słabo ugruntowanego.
Nadmiar złudzeń
i udręk – oto do czego tęskni każdy z nas, z tych, którym nie
dane jest szczęście wiary w nieskończony kołowrót narodzin i
śmierci. Wzdychamy za przekleństwem odrodzin. Zaprawdę Budda zbyt
wiele mozołu sobie zadał, aby osiągnąć na koniec – cóż
takiego? Definitywną śmierć a więc to, co my niezawodnie
uzyskujemy bez medytacji ani umartwiań, bez żadnego wysiłku".
...W taki mniej
więcej sposób wypowiedziałby się ów nieszczęśnik, gdyby
zechciał odsłonić swe najgłębsze myśli. Któż śmiałby rzucić
weń kamieniem? Tak głęboko tkwimy we własnej historii, że
pragnęlibyśmy jej przedłużania się wciąż i na wieki. Czy
jednak żyjemy raz jeden, czy tysiąc, czy mamy przed sobą jedną
godzinę, czy też wszystkie – problem jest zawsze taki sam; owad i
bóg bodaj nie różnią się w sposobie podejścia do faktu
istnienia jako takiego, faktu tak przerażającego (bo to cud, a
tylko cud może przerażać), że medytując nad nim, pojmujemy
łatwo, iż można chcieć zniknięcia raz na zawsze, aby tylko nie
trzeba było oglądać go znów w innych żywotach. Nad tym właśnie
faktem pochylał się Budda i wątpliwe, czy doszedłby do innych
wniosków, gdyby był przestał wierzyć w mechanizm transmigracji.
Zły demiurg s. 125-127
tłumaczenie: Ireneusz Kania