poniedziałek, 17 listopada 2014

Anatol Ulman - W ogrodzie


Staruszek, wcale nie łysy, lecz siwy, nadszedł od rogu alei i naszej ulicy, bo przy niej rósł ten klon, zresztą niejeden. Drobny i wielowiekowy człowiek nie stanowił zagrożenia dla żołnierzy kanclerza, którzy od niedawna wznieśli barak przy skrzyżowaniu, by sprawdzać wszystko, cokolwiek mogłoby być przydatne dla kanclerza lub stanowiło dlań zagrożenie. Dziadek, jak błędnie osądziłem, nie był ani przydatny ani groźny, przyznam też, że nie byłem specjalnie dumny, trafiwszy go pierwszą pestką w środek głowy, chłopcy znad stawu strzelali równie dobrze albo lepiej. Niewątpliwie starszy człowiek nie dostarczał takiej zabawy, jak na przykład pies, któremu można było przyczepić raka do jąder, życie w ogrodzie nauczyło mnie jednak poprzestawania na małym w pochmurne, ponure dni.

Właśnie Cigi, obdarzona dużym talentem pedagogicznym, postanowiła wysublimować moje skłonności do przykrych zabaw, zaszczepione udatnie przez chłopców z dzielnicy, i nadać im niepostrzeżenie charakter intelektualny, chociaż wątpię w takie intencje. Dziadek dowodząc swej bystrości wyśledził mnie wśród liści i krzyknął:

- Hej, chłopcze!

Cigi siedziała na gałęzi przy mojej głowie i szepnęła:

- Salve hospe.

Nie miało to sensu, więc powtórzyłem głośno. Wtedy dziadek zatrzymał się pod klonem, nie spoglądając wcale do góry, podziwiałem go za tę delikatność, następnie usiadł na trawie, jeśli była tam trawa, co dowodzi, że nie padał deszcz, ten człowiek nie usiadłby na mokrej murawie, chociaż była miękka i subtelna jak te w świerkowych lasach, by spytać albo tylko stwierdzić, że jestem szczęśliwy. Cigi kazała mi zapytać, co to jest szczęście, więc przystałem na tą zabawę, zbyt trudną w moim wieku, abstrakcyjne pojęcia nie miały w ogrodzie zastosowania. Starszy pan zaśmiał się suchutko.

- Siedzieć na drzewie i strzelać pestkami, to jest szczęście – powiedział.

Tak mi się zdaje, że powiedział, lub po prostu dzisiaj tak sądzę, bo cała rozmowa, z wyjątkiem śmierci, zależy teraz ode mnie, wtedy była powtarzaniem niezrozumiałych słów i zadań, takich jak o szczęściu, o którym nadal nie mam pojęcia, oczywiście nie mówię o definicji, których wiele, rzekłem tedy, co kazała powiedzieć Cigi, wtulając całą twarz w moje ucho:

- Dowiem się, czy było szczęściem.

Dopiero wtedy siwy, łysy staruszek spojrzał do góry na moje nogi, brodę i nos, nie dowierzając skromnemu ciału chłopca dźwigającemu tak wielki rozum. Stwierdził też głośno moją mądrość, a Cigi wymyśliła odpowiedź:

- Nie jestem mądry, proszę pana – powiedziałem: proszę dziadka – gdyż nie mógłbym być szczęśliwy.

Nie rozumiałem nadal owej zabawy, jednak szacunek w słowach staruszka sprawiał mi przyjemność, chociaż trudno było brać poważnie człowieka wątłego jak brzozowa gałązka, który stwierdził, że iż siedemset lat, może tylko siedemdziesiąt, dochodził do tej prawdy.

- Ile ty masz lat, chłopcze?

- Mogłem wreszcie udzielić własnej odpowiedzi:
- Pięćdziesiąt, panie.

A on ocenił:

- Dwanaście – dodając albo ujmując rok życia.

Byłem chudy i drobny jak on, tedy mogliśmy być w tym samym wieku. Poprawiłem go jednak, idąc myślami Cigi, że wiek zależy od rodzaju przestrzeni, bo Cigi miała na myśli teorię względności.

Potworny świat – wyszeptał starzec.

Wtedy dobiłem go: Atqui certe – powtarzałem powoli za Cigi, co sprawiało pozory namysłu – nihil omnium rerum melius est mundo nihil praestabilius nihil pulchrius.

Stary człowiek myślał w milczeniu, a potem – rzecz widziałem z góry doskonale – wychudłymi palcami prawej dłoni lub lewej, co jest chyba bez znaczenia, z góry trudno zorientować się, która jest która, sprawdził, czy żyje, a wtedy jeszcze żył, gdyż uszczypnął się w ciało, jeśli miał jakieś ciało na tych kościach: stary sposób stwierdzenia, czy nie działamy we śnie, i odpowiedział, również po węgiersku, jak sądziłem:

- Quid potest esse tam fictum quam tu puer.

Nie jestem pewien końcówek, gdyż wszystko zdarzyło się w starożytności, na szczęście Cigi objaśniła, że ja nie istnieję. W zasadzie miałem co do tego wątpliwości, nie znałem owej niesprecyzowanej treści zawartej w słowie istnieć, ale prztyknąłem drugą pestką w łysinę otoczoną białym puszkiem i przekonałem go o swej fizycznej obecności w tym życiu.

Stary człowiek starł palcem ślad po wilgotnej pestce z czaszki lub włosów, jest tedy faktem, że strzelałem nimi, następnie albo prawie równocześnie rzekł uroczyście:

- Tożbym się musiał wstydzić przed ludźmi mądrymi, gdybym takiemu jak ty człowiekowi nie folgował.

Otóż nie przytaczam pełnego zdania, bo zastanawiałem się nad słowem folgować i reszta przepadła na zawsze.

- Mam w dupie Platona – szepnęła szybko Cigi ze złością.

Powtórzyłem pięknie tą pierwszą jasną dla mnie myśl: mam Platona. Na ogół dorośli unikają takich wyrazów, wynika to z prostego faktu, iż widzą tylko przed sobą, dupa, znajdująca się z tyłu, bywa zapominana. Starzec zareagował inaczej, gdyż śmiał się skrzekliwie, może tak po raz pierwszy od siedmiuset lat, więc zadrżałem ze strachu, że się rozsypie w drobne kosteczki.

- Masz wspaniałe wykształcenie antyczne – wykrztusił.

- No, nie tylko antyczne – rzekła zarozumiale Cigi.

- No, nie tylko apteczne, dziadku – powtórzyłem.

Chyba już wtedy zaczęła niejasno kiełkować we mnie myśl, którą dziś ze smutkiem wykorzystuję, że aby sprawiać wrażenie człowieka rozumnego, wystarcza powtarzać za kimś niejasne zdania. Nabrałem jednak chęci do uczenia się łaciny, była to bowiem łacina, a nie węgierski, Cigi znała jedno i drugie, chociaż i tak nie urosła.

Błyszczałem wiedzą z tego drzewa jak żuk gnojownik swoją pokrywą z zasychającego gnoju. Istniała, jak sądzę, szansa, że staruszek przeprowadzi natychmiast moją habilitację, sam był bowiem profesorem wyłączonym przez żołnierzy z działania, co dowodzi przewagi żołnierzy. Wyszedł był z miasta na spacer po kontakt z wątłą przyrodą ogrodu, nigdy nie wiadomo, kiedy spacer jest ostatni. Był zbudowany tkwiącym we mnie fenomenem i obiecywał sobie wiele po przyszłości z takimi jak ja ludźmi, gdy dorosną, nigdy jednak nie dorosłem, chociaż już w ogrodzie opanowałem łacinę, zwłaszcza uczone cytaty, i uwielbiałem, niestety tylko przez pewien czas, opowiadania Cigi o antycznych munus, szczególnie o munera sine missione, na których ginęli wszyscy gladiatorzy, dowodziło to bowiem, że kultura Rzymian była kulturą żołnierzy. Ostatecznie uczono mnie szacunku dla kultury Rzymian. Cigi opowiadając nie angażowała się uczuciowo, zachowywała szlachetny obiektywizm naukowca relacjonującego suche fakty. Miałem nawet zamiar urządzić munus mrówek czarnych i czerwonych, oczywiście sine missione, przykre jednak doświadczenia ze ślimakami odwiodły mnie od wykonania.

Profesor, skoro był zagłodzonym profesorem żywiącym się wytworami ludzkiego ducha, poprosił o trochę tych owoców, które jadłem, by skłonić mnie do zejścia z klonu, spuściłem mu kilka w chustce zdjętej z głowy Cigi, na sznurku, nie istnieją bowiem chłopcy bez sznurka w kieszeni. Wszystko dokonane zostało pod warunkiem, że w tamtym momencie owoce nie były zjedzone, może nadal nie są zjedzone. Starszy człowiek z rdzawą plamą na szyi – tę wątpliwą ozdobę darowuję mu dla urealnienia i wyjęcia go z milionów staruszków – próbował zachować sceptycyzm wobec mojej erudycji: istniała ewentualność, że byłem debilem o chłonnej pamięci, starożytny dziadek nie czcił faktów wyłącznie, więc chciał mnie obejrzeć, bym nie stanowił jedynie hipotezy, ale skoro nie udał mu się wybieg, zjadł śliwkę i chciał pestką strzelić do góry, bez skutku. Kołnierzyk jego koszuli bielszy ponad śnieg, w którym zbielali Jakob Alte i Matthias Kusse pewnej zimy przedtem albo potem, nadawał mu trumienny wygląd. Spytał czym dla mnie jest świat, być może sądził, iż z wysokości klonu można dać lepszą odpowiedź na to pytanie, niż gdy się patrzy tylko z ziemi, nie potrzebowałem wyręki Cigi, świat był zbiorem wyrąbywanych lub umierających od mrozu drzew.

Cigi jednak nie pozwoliła rozczarować staruszka, rzekła, iż Ziemia, była bowiem ścisła, jest pierdnięciem Istoty Doskonałej. W tym wonnym gazie, zawierającym wszystkie pierwiastki materialne oraz duchowe, człowiek stał się centralnym produktem odchodu, najwyższą niedoskonałością lub, jak bym dziś musiał rzec ująć, doskonałością negatywną. We wspaniałej pożywce rozwinął się i rozmnożył niby szczep bakterii. Ten wulgarny żart odpowiada naturze Cigi i równie dobrze można twierdzić, że go wypowiedziała jak i nie, wśród niezliczonej liczby prawdopodobieństw wolno także założyć, iż rzeczywiście odkryła przyczynę rzeczy. Pewnik, iż tylko powaga gwarantuje prawidłowy wynik dociekań filozoficznych, powoduje, że idziemy tylko niektórymi drogami, zabezpieczając sobie poczucie godności. W każdym razie Cigi oraz starzec wiedzieli coś o początku i o celu rzeczy, ja uchwyciłem tylko trwanie, owo siedzenie na konarze klonu, liście, powietrze, wysuszoność staruszka, zewnętrzność świata. Z właściwości, jaką jest zapominanie, czynię sposób odkrywania minionego, dowolnie rozdzielam, co rzekł starzec, co Cigi i ja, bo nikt nie upomni się o prawdę.

Niewątpliwie Cigi stwierdziła lub dowiodła niezbicie poprzez moje usta jakiegoś podstawowego sensu bytu, gdyż stary człowiek był zdumiony prostotą prawdy, którą mu ogłosiłem, przekazując sformułowania przyjaciółki. Wstrząśnięty ich słusznością wyciągnął ku mnie rękę, bo sądził, iż ma do czynienia z mędrcem, a ja natychmiast zapomniałem to genialne zdanie, skupiając uwagę na kościstych palcach, nie było we mnie ciekawości celu istnienia i nie ma, można przecież przyjąć jedną z setek koncepcji, najlepiej obowiązującą. Wtedy na drzewie było mi wiadomo ze zgniłej książki pochodzącej z rozkisłej piwnicy, że wszechświat został stworzony przez Boga w niedzielę 23 października 4004 roku przed naszą erą, za przekonaniem takim stał autorytet biskupa Armagh w Irlandii, wielebnego Jamesa Usshera. Później dowidziałam się, że Ziemia liczy sobie cztery miliardy lat, tak twierdził inny człowiek. Otóż problem polegał na tym, w czyj autorytet uwierzyć, prawda była zagadnieniem drugorzędnym, posiadając odpowiednie narzędzia, najlepiej żołnierzy, mogłem dowieść, że wszystko miało swój początek w ogrodzie.

W zasadzie stary człowiek spełnił już życie, kiedy dowiedział się, ale obiecał sobie następną wizytę już nazajutrz. Pozwolił nawet sobie na siedzenie na drzewie, skoro nie chciałem zeń zejść, mówił o sprowadzeniu jeszcze kilku siwych staruszków i kto wie, czy w oszukańczy sposób, wspierany wiedzą Cigi, nie uzyskałbym poważnego stopnia naukowego siedząc na klonie, lecz żołnierze kanclerza z baraku na rogu wzięli inicjatywę w swe ręce, oczywiście nie wtedy, gdy profesor szedł w ich kierunku, tylko trochę później.


Anatol Ulman, Cigi de Mantbazon
s. 113-120
wyd. Iskry

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.