poniedziałek, 10 listopada 2014

Czyżbyśmy tylko ja i Schopenhauer byli na tyle mądrzy, aby zrozumieć bezsens i zło życia?


Jest taka z dawna opowiadana, wschodnia baśń o wędrowcu, którego w stepie zaskoczyła rozszalała bestia. Ratując się przed nią, wędrowiec wskakuje do wyschniętej studni, ale na dnie widzi smoka rozwierającego paszczę, aby go pożreć. Nieszczęśnik, nie mając śmiałości ani wyjść, aby nie być zabitym przez rozszalałą bestię, ani skoczyć na dno studni, gdzie pożre go smok, chwyta się gałęzi rosnącego w szczelinach studni dzikiego krzewu i zawisa na nim. Ręce mu słabną i czuje, że wkrótce będzie musiał poddać się zagładzie, czekającej na niego z obu stron; trzyma się jednak dalej, ale widzi dwie myszy, jedną białą, drugą czarną, równomiernie ogryzające łodygę krzewu, na którym wisi. Za chwilę krzak się złamie, a on wpadnie w paszczę smoka. Wędrowiec widzi to i wie, że nieuchronnie zginie; ale dopóki wisi, rozgląda się wokół siebie i znajduje na liściach krzewu krople miodu, dosięga je językiem i zlizuje. Podobnie ja trzymam się gałęzi życia, wiedząc, że smok czeka na mą pewną śmierć, gotów mnie rozszarpać i nie mogę zrozumieć, dlaczego spotkały mnie te męki. I próbuję ssać ten miód, który wcześniej sprawiał mi tyle radości; ale miód ten nie smakuje mi już, a biała i czarna mysz – dzień i noc – podgryzają łodygę, której się trzymam. Wyraźnie widzę smoka i miód nie wydaje mi się już słodki. Widzę jedno – fatalnego smoka i mysz – i nie mogę odwrócić od nich wzroku. A przecież to nie baśń, tylko realna, bezdyskusyjna i dla każdego zrozumiała prawda.

Wcześniejszy omam radosnego życia, zagłuszający ryk smoka, już mnie nie łudzi. I ilekroć bym nie słyszał: nie możesz odnaleźć sensu życia, nie myśl, żyj – nie mogę tego uczynić, bo zbyt długo robiłem to wcześniej. Teraz nie mogę nie widzieć dnia i nocy, gnających i wiodących mnie ku śmierci. Widzę tylko to jedno, bo tylko to jest prawdą. Wszystko inne to kłamstwo. Te dwie krople miodu, które dłużej od innych odwodziły moje oczy od okrutnej prawdy – miłość do rodziny i do pisarstwa, które nazywałem sztuką – nie były już dla mnie słodkie.

„Rodzina...” – mówiłem sobie; Ale rodzina – żona, dzieci – to też ludzie. Są w tym samym położeniu, co i ja: powinni albo żyć w kłamstwie, albo widzieć przerażającą prawdę. Po co im więc żyć? Po co mam ich kochać, chronić, wychowywać i strzec? Aby doświadczyły tej samej co i ja rozpaczy albo pozostały nierozumne? Skoro ich kocham, nie mogę skrywać przed nimi prawdy – każdy krok w poznaniu wiedzie ich do tej prawdy. A prawdą tą jest śmierć.

„Sztuka, poezja?...” Długo pod wpływem pochwał ludzkich zapewniałem sam siebie, że jest to zadanie, które można wykonywać, nie patrząc na to, że przyjdzie śmierć, która unicestwi wszystko – mnie, moje dzieła i pamięć o nich; rychło jednak zrozumiałem, że to także ułuda. Było dla mnie jasne, że sztuka jest tylko ozdobą życia i jego przynętą. Ale dla mnie życie straciło swój ponętny urok, więc jak mogłem nęcić tym drugich? Póki nie żyłem swoim życiem, a byłem jedynie niesiony falami cudzego żywota, póki wierzyłem, że życie ma sens, chociaż nie umiałem go wyrazić – póty wszelkiego rodzaju odzwierciedlenia życia w poezji i sztuce dostarczały mi radości, wesoło mi było patrzeć na życie w tym lusterku sztuki. Kiedy jednak zacząłem poszukiwać sensu życia, kiedy poczułem konieczność życia na własną rękę – lusterko owo stało mi się albo niepotrzebne, zbędne i śmieszne, albo męczące. Nie mogłem już dłużej pocieszać się tym, co widzę w zwierciadle, bo położenie moje było głupie i rozpaczliwe. Dobrze mi było cieszyć się tym, kiedy w głębi duszy wierzyłem, że życie moje ma sens. Wtedy ta gra świateł i cieni w życiu – komiczna, tragiczna, wzruszająca, przepiękna i straszna – cieszyła mnie. Kiedy jednak dowiedziałem się, że życie jest bezsensowne i straszne – gra w lusterku nie mogła mnie dłużej bawić. Najsłodszy nawet miód nie mógł być dla mnie słodki, kiedy widziałem smoka i myszy podgryzające moje oparcie.

Ale to nie wszystko. Jeśli po prostu zrozumiałbym, że życie nie ma sensu, mógłbym spokojnie poprzestać na tej wiedzy, żyć, rozumiejąc, że taki już mój los. Nie zadowalało mnie to jednak. Jeśli byłbym jak człowiek, który żyje w lesie i wie, że nie ma z niego wyjścia – mógłbym żyć; ale byłem jak ktoś, kto zabłądził w lesie i na którego padł z tego powodu strach. Miota się, szukając drogi wyjścia i wie, że z każdym krokiem pląta się jeszcze bardziej, ale nie może się nie miotać. To było straszne. I aby uwolnić się od tego strachu, chciałem się zabić. Odczuwałem strach przed tym, co mnie czekało, wiedziałem, że ten strach jest straszniejszy od mojego położenia, ale nie mogłem ani go odegnać, ani cierpliwie oczekiwać końca. I jakkolwiek przekonywającym nie było rozważanie, że w końcu rozerwie się jakieś naczynie w moim sercu lub coś pęknie i wszystko się skończy, nie mogłem cierpliwie oczekiwać końca. Groza ciemności była zbyt wielka i chciałem jak najszybciej uwolnić się od niej pętlą albo kulą. I tak oto uczucie to, silniejsze od jakiegokolwiek innego, wlekło mnie ku samobójstwu.

(…)

Nie znalazłszy wyjaśnienia w nauce, zacząłem go szukać w życiu, żywiąc nadzieję, że znajdę je w ludziach wokół mnie. Zacząłem więc obserwować ludzi – takich jak ja – jak żyją i jak odnoszą się do pytań, które doprowadziły mnie do rozpaczy. A oto co odkryłem u ludzi, znajdujących się w tym samym położeniu co ja, pod względem wykształcenia i sposobu życia.

Odkryłem, że dla ludzi z mojego kręgu istnieją cztery wyjścia z okropnego położenia, w którym my wszyscy się znajdujemy.

Pierwsze wyjście to niewiedza. Polega ono na tym, żeby nie wiedzieć, nie rozumieć, że życie to zło i bezsens. Ludzie tej kategorii – po większej części kobiety, ludzie bardzo młodzi lub bardzo tępi – jeszcze nie pojęli tej kwestii życia, która stanęła przed Schopenhauerem, Salomonem, Buddą. Nie widzą ani czekającego na nich smoka, ani myszy podgryzających krzaków, za które się trzymają i zlizują krople miodu. Ale liżą te krople miodu tylko do czasu: coś w końcu zwróci ich uwagę na smoka i myszy i ich zlizywanie się skończy. Od nich niczego nie mogłem się nauczyć – nie da się zapomnieć o tym, co już wiesz.

Drugie wyjście to epikureizm. Polega ono na tym, aby, znając beznadziejność życia, używać póki co dostępnych dobrodziejstw życia, nie patrząc ani na smoka, ani na myszy i lizać miód ile się da, szczególnie gdy na krzaku trafiło się go bardzo dużo. Salomon wyraża to następująco: „I pochwaliłem radość, bo nie ma nic lepszego dla człowieka pod słońcem prócz jedzenia, picia i weselenia się: towarzyszą one człowiekowi w jego trudzie przez wszystkie dni jego życia, które Bóg dał mu pod słońcem.”

„Więc jedz z weselem chleb twój i pij w radości serca wino twoje... Ciesz się życiem z kobietą, którą kochasz przez wszystkie dni twojego marnego życia, przez wszystkie marne dni twoje, bo to twoja dola w życiu i trudzie, którym trudzisz się pod słońcem... Wszystko, co ręka twoja może uczynić, czyń, bo w grobie, do którego idziesz, nie ma pracy ani myśli, ani wiedzy, ani mądrości”.

Tego drugiego wyjścia trzyma się większość ludzi z naszego kręgu. Warunki, w których się znajdują, dostarczają im więcej dobrobytu niż biedy, a moralna tępota daje im możliwość zapomnienia, że wygoda ich położenia jest przypadkowa, że nie wszyscy mogą mieć tysiąc kobiet i pałaców jak Salomon, że na każdego człowieka z tysiącem żon przypada tysiąc ludzi bez żony, a na każdy pałac przypada tysiąc ludzi, którzy w pocie czoła muszą go zbudować i że ta przypadkowość, która dziś zrobiła ze mnie Salomona, jutro może uczynić mnie niewolnikiem Salomona. Tępota wyobraźni tych ludzi pozwoliła im zapomnieć o tym, co nie dawało spokoju Buddzie – o nieuchronności chorób, starości i śmierci, która nie dziś, to jutro zniszczy ich przyjemności. To, co niektórzy z tych ludzi twierdzą o swej tępocie myśli i wyobraźni – że to filozofia, którą oni nazywają pozytywną – nie wyklucza ich, moim zdaniem, z kategorii tych, którzy nie widząc kwestii, liżą miód. Nie mogłem tych ludzi naśladować: nie mając takiej tępoty wyobraźni, nie mogłem jej sztucznie w sobie wytworzyć. Nie mogłem, jak nie mógłby żaden żywy człowiek, oderwać oczu od raz dostrzeżonych myszy i smoka.

Trzecie wyjście to wyjście siły i energii. Polega ono na tym, aby, uzmysłowiwszy sobie, że życie to zło i bezsens, unicestwić je. Postępują tak nieliczni ludzie, silni i konsekwentni. Pojąwszy całą głupotę strojonego z nich żartu i zrozumiawszy przewagę, którą umarli mają nad żywymi i że lepiej jest w ogóle nie żyć, działają i kończą od razu ten głupi żart następującymi metodami: pętla na szyję, woda, nóż, którym przebijają serce, pociągi na szynach. I ludzi z naszego kręgu, postępujących w ten sposób jest coraz więcej i więcej. I w większości przypadków postępują tak w najlepszym okresie swojego życia, kiedy siły duszy mają w pełnym rozkwicie, a zwyczajów poniżających ludzki umysł przyswoili sobie jeszcze niewiele. Widziałem, że to wyjście jest najgodniejsze i tak właśnie chciałem postąpić.

Czwarte wyjście to wyjście słabości. Polega na tym, aby, pojąwszy zło i bezsens życia, dalej trzymać się go kurczowo z góry wiedząc, że nic z niego dobrego wyjść nie może. Ludzie tego rodzaju wiedzą, że śmierć jest lepsza od życia, ale nie mając sił postąpić rozumnie – czym prędzej przerwać ułudę i zabić się – zdają się na coś czekać. Jest to wyjście słabości, ponieważ jeśli wiem, co jest lepsze i jest to w zasięgu mojej ręki, to dlaczego nie oddać się lepszemu? ... Znajdowałem się w tej właśnie kategorii.

Tak oto ludzie mojego pokroju czterema drogami ratują się przed strasznymi sprzecznościami.

Jakbym nie wytężał swych władz umysłowych, oprócz tych czterech wyjść nie widziałem żadnego innego. Pierwsze wyjście: nie pojmować tego, że życie jest bezsensem, marnością i złem i że lepiej jest nie żyć. Nie mogłem tego nie wiedzieć, a kiedy już raz to zrozumiałem, nie mogłem na to zamykać oczu. Wyjście drugie: używać życia takim, jakie jest i nie myśleć o przyszłości. Tego też nie mogłem zrobić. Podobnie jak Sakjamuni, nie mogłem jechać na polowanie wiedząc, że istnieje starość, cierpienie i śmierć. Moja wyobraźnia była zbyt żywa. Oprócz tego, nie mogłem cieszyć się chwilami przyjemności, rzuconymi na moją dolę, ponieważ były krótkie i przypadkowe. Trzecie wyjście: pojąwszy, że życie to zło i głupota, zakończyć je, zabijając siebie. Rozumiałem to, ale jakoś nie potrafiłem się zabić. Wyjście czwarte: żyć jak Salomon, Schopenhauer – wiedzieć, że życie jest głupim, strojonym ze mnie żartem, a i tak żyć, myć się, ubierać się, jeść, rozmawiać, a nawet pisać książki. Było to dla mnie obrzydliwe, bolesne, ale i tak trwałem w tym położeniu.

Teraz widzę, że skoro nie mogłem się zabić, to przyczyną tego była smutna świadomość niesprawiedliwości moich myśli. Jakkolwiek przekonywujący i bezsprzeczny nie wydawałby się tok moich myśli i myśli mędrców, który doprowadził nas do uznania życia za bezsensowne, dalej pozostawało mi niewyraźne zwątpienie w ostateczną słuszność mojego osądu.

A był on taki: ja i mój rozum – przyznaliśmy, że życie jest nierozumne. Jeśli nie ma wyższego rozumu (a nie ma i nikt udowodnić tego nie może), to mój rozum jest dla mnie twórcą życia. Nie byłoby rozumu, nie byłoby dla mnie i życia. Jak rozum może negować życie, skoro sam jest twórcą życia? Albo z innej strony: jeśli nie byłoby życia, nie byłoby i mojego rozumu – a skoro życie jest, to rozum jest jego synem. Życie jest wszystkim. Rozum jest owocem życia i ten rozum neguje życie. Czułem, że coś tu nie pasuje.

Bez wątpienia życie jest bezsensownym złem – mówiłem sobie. Ale żyłem, żyję nadal, żyła i żyje cała ludzkość. Jakże to tak? Dlaczego żyje, skoro może nie żyć? Czyżbyśmy tylko ja i Schopenhauer byli na tyle mądrzy, aby zrozumieć bezsens i zło życia?

Lew Tołstoj, Spowiedź
Tłumaczenie: Jacek Baszkiewicz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.