Jest taka z dawna opowiadana, wschodnia
baśń o wędrowcu, którego w stepie zaskoczyła
rozszalała
bestia. Ratując się przed nią, wędrowiec wskakuje do wyschniętej
studni, ale na dnie
widzi smoka rozwierającego paszczę, aby go
pożreć. Nieszczęśnik, nie mając śmiałości ani wyjść,
aby
nie być zabitym przez rozszalałą bestię, ani skoczyć na dno
studni, gdzie pożre go smok,
chwyta się gałęzi rosnącego w
szczelinach studni dzikiego krzewu i zawisa na nim. Ręce mu słabną
i czuje, że wkrótce będzie musiał poddać się zagładzie,
czekającej na niego z obu stron; trzyma się
jednak dalej, ale
widzi dwie myszy, jedną białą, drugą czarną, równomiernie
ogryzające łodygę
krzewu, na którym wisi. Za chwilę krzak się
złamie, a on wpadnie w paszczę smoka. Wędrowiec
widzi to i wie,
że nieuchronnie zginie; ale dopóki wisi, rozgląda się wokół
siebie i znajduje na
liściach krzewu krople miodu, dosięga je
językiem i zlizuje. Podobnie ja trzymam się gałęzi życia,
wiedząc, że smok czeka na mą pewną śmierć, gotów mnie
rozszarpać i nie mogę zrozumieć,
dlaczego spotkały mnie te męki.
I próbuję ssać ten miód, który wcześniej sprawiał mi tyle
radości;
ale miód ten nie smakuje mi już, a biała i czarna mysz
– dzień i noc – podgryzają łodygę, której się
trzymam.
Wyraźnie widzę smoka i miód nie wydaje mi się już słodki. Widzę
jedno – fatalnego
smoka i mysz – i nie mogę odwrócić od nich
wzroku. A przecież to nie baśń, tylko realna,
bezdyskusyjna i dla
każdego zrozumiała prawda.
Wcześniejszy omam radosnego życia,
zagłuszający ryk smoka, już mnie nie łudzi. I ilekroć
bym nie
słyszał: nie możesz odnaleźć sensu życia, nie myśl, żyj –
nie mogę tego uczynić, bo zbyt
długo robiłem to wcześniej.
Teraz nie mogę nie widzieć dnia i nocy, gnających i wiodących
mnie ku
śmierci. Widzę tylko to jedno, bo tylko to jest prawdą.
Wszystko inne to kłamstwo.
Te dwie krople miodu, które dłużej od
innych odwodziły moje oczy od okrutnej prawdy –
miłość do
rodziny i do pisarstwa, które nazywałem sztuką – nie były już
dla mnie słodkie.
„Rodzina...” – mówiłem sobie;
Ale rodzina – żona, dzieci – to też ludzie. Są w tym samym
położeniu, co i ja: powinni albo żyć w kłamstwie, albo widzieć
przerażającą prawdę. Po co im więc
żyć? Po co mam ich kochać,
chronić, wychowywać i strzec? Aby doświadczyły tej samej co i ja
rozpaczy albo pozostały nierozumne? Skoro ich kocham, nie mogę
skrywać przed nimi prawdy –
każdy krok w poznaniu wiedzie ich do
tej prawdy. A prawdą tą jest śmierć.
„Sztuka, poezja?...” Długo pod
wpływem pochwał ludzkich zapewniałem sam siebie, że jest
to
zadanie, które można wykonywać, nie patrząc na to, że przyjdzie
śmierć, która unicestwi
wszystko – mnie, moje dzieła i pamięć
o nich; rychło jednak zrozumiałem, że to także ułuda. Było
dla
mnie jasne, że sztuka jest tylko ozdobą życia i jego przynętą.
Ale dla mnie życie straciło swój
ponętny urok, więc jak mogłem
nęcić tym drugich? Póki nie żyłem swoim życiem, a byłem
jedynie
niesiony falami cudzego żywota, póki wierzyłem, że życie
ma sens, chociaż nie umiałem go wyrazić
– póty wszelkiego
rodzaju odzwierciedlenia życia w poezji i sztuce dostarczały mi
radości, wesoło
mi było patrzeć na życie w tym lusterku sztuki.
Kiedy jednak zacząłem poszukiwać sensu życia,
kiedy poczułem
konieczność życia na własną rękę – lusterko owo stało mi
się albo niepotrzebne,
zbędne i śmieszne, albo męczące. Nie
mogłem już dłużej pocieszać się tym, co widzę w
zwierciadle,
bo położenie moje było głupie i rozpaczliwe. Dobrze mi było
cieszyć się tym, kiedy w
głębi duszy wierzyłem, że życie moje
ma sens. Wtedy ta gra świateł i cieni w życiu – komiczna,
tragiczna, wzruszająca, przepiękna i straszna – cieszyła mnie.
Kiedy jednak dowiedziałem się, że
życie jest bezsensowne i
straszne – gra w lusterku nie mogła mnie dłużej bawić.
Najsłodszy nawet
miód nie mógł być dla mnie słodki, kiedy
widziałem smoka i myszy podgryzające moje oparcie.
Ale to nie wszystko. Jeśli po prostu
zrozumiałbym, że życie nie ma sensu, mógłbym spokojnie
poprzestać na tej wiedzy, żyć, rozumiejąc, że taki już mój
los. Nie zadowalało mnie to jednak. Jeśli
byłbym jak człowiek,
który żyje w lesie i wie, że nie ma z niego wyjścia – mógłbym
żyć; ale byłem
jak ktoś, kto zabłądził w lesie i na którego
padł z tego powodu strach. Miota się, szukając drogi
wyjścia i
wie, że z każdym krokiem pląta się jeszcze bardziej, ale nie może
się nie miotać.
To było straszne. I aby uwolnić się od tego
strachu, chciałem się zabić. Odczuwałem strach
przed tym, co
mnie czekało, wiedziałem, że ten strach jest straszniejszy od
mojego położenia, ale
nie mogłem ani go odegnać, ani cierpliwie
oczekiwać końca. I jakkolwiek przekonywającym nie
było
rozważanie, że w końcu rozerwie się jakieś naczynie w moim sercu
lub coś pęknie i wszystko
się skończy, nie mogłem cierpliwie
oczekiwać końca. Groza ciemności była zbyt wielka i chciałem
jak najszybciej uwolnić się od niej pętlą albo kulą. I tak oto
uczucie to, silniejsze od jakiegokolwiek
innego, wlekło mnie ku
samobójstwu.
(…)
Nie znalazłszy wyjaśnienia w nauce,
zacząłem go szukać w życiu, żywiąc nadzieję, że znajdę
je w
ludziach wokół mnie. Zacząłem więc obserwować ludzi – takich
jak ja – jak żyją i jak odnoszą
się do pytań, które
doprowadziły mnie do rozpaczy.
A oto co odkryłem u ludzi,
znajdujących się w tym samym położeniu co ja, pod względem
wykształcenia i sposobu życia.
Odkryłem, że dla ludzi z mojego kręgu
istnieją cztery wyjścia z okropnego położenia, w
którym my
wszyscy się znajdujemy.
Pierwsze wyjście to niewiedza. Polega
ono na tym, żeby nie wiedzieć, nie rozumieć, że życie
to zło i
bezsens. Ludzie tej kategorii – po większej części kobiety,
ludzie bardzo młodzi lub bardzo
tępi – jeszcze nie pojęli tej
kwestii życia, która stanęła przed Schopenhauerem, Salomonem,
Buddą.
Nie widzą ani czekającego na nich smoka, ani myszy
podgryzających krzaków, za które się
trzymają i zlizują krople
miodu. Ale liżą te krople miodu tylko do czasu: coś w końcu
zwróci ich
uwagę na smoka i myszy i ich zlizywanie się skończy.
Od nich niczego nie mogłem się nauczyć –
nie da się zapomnieć
o tym, co już wiesz.
Drugie wyjście to epikureizm. Polega
ono na tym, aby, znając beznadziejność życia, używać
póki co
dostępnych dobrodziejstw życia, nie patrząc ani na smoka, ani na
myszy i lizać miód ile się
da, szczególnie gdy na krzaku trafiło
się go bardzo dużo. Salomon wyraża to następująco:
„I
pochwaliłem radość, bo nie ma nic lepszego dla człowieka pod
słońcem prócz jedzenia,
picia i weselenia się: towarzyszą one
człowiekowi w jego trudzie przez wszystkie dni jego życia,
które
Bóg dał mu pod słońcem.”
„Więc jedz z weselem chleb twój i
pij w radości serca wino twoje... Ciesz się życiem z
kobietą,
którą kochasz przez wszystkie dni twojego marnego życia, przez
wszystkie marne dni
twoje, bo to twoja dola w życiu i trudzie,
którym trudzisz się pod słońcem... Wszystko, co ręka
twoja może
uczynić, czyń, bo w grobie, do którego idziesz, nie ma pracy ani
myśli, ani wiedzy, ani
mądrości”.
Tego drugiego wyjścia trzyma się
większość ludzi z naszego kręgu. Warunki, w których się
znajdują, dostarczają im więcej dobrobytu niż biedy, a moralna
tępota daje im możliwość
zapomnienia, że wygoda ich położenia
jest przypadkowa, że nie wszyscy mogą mieć tysiąc kobiet i
pałaców jak Salomon, że na każdego człowieka z tysiącem żon
przypada tysiąc ludzi bez żony, a na
każdy pałac przypada tysiąc
ludzi, którzy w pocie czoła muszą go zbudować i że ta
przypadkowość,
która dziś zrobiła ze mnie Salomona, jutro może
uczynić mnie niewolnikiem Salomona. Tępota
wyobraźni tych ludzi
pozwoliła im zapomnieć o tym, co nie dawało spokoju Buddzie – o
nieuchronności chorób, starości i śmierci, która nie dziś, to
jutro zniszczy ich przyjemności. To, co
niektórzy z tych ludzi
twierdzą o swej tępocie myśli i wyobraźni – że to filozofia,
którą oni
nazywają pozytywną – nie wyklucza ich, moim zdaniem,
z kategorii tych, którzy nie widząc
kwestii, liżą miód. Nie
mogłem tych ludzi naśladować: nie mając takiej tępoty wyobraźni,
nie
mogłem jej sztucznie w sobie wytworzyć. Nie mogłem, jak nie
mógłby żaden żywy człowiek,
oderwać oczu od raz dostrzeżonych
myszy i smoka.
Trzecie wyjście to wyjście siły i
energii. Polega ono na tym, aby, uzmysłowiwszy sobie, że
życie to
zło i bezsens, unicestwić je. Postępują tak nieliczni ludzie,
silni i konsekwentni. Pojąwszy
całą głupotę strojonego z nich
żartu i zrozumiawszy przewagę, którą umarli mają nad żywymi i
że
lepiej jest w ogóle nie żyć, działają i kończą od razu
ten głupi żart następującymi metodami: pętla
na szyję, woda,
nóż, którym przebijają serce, pociągi na szynach. I ludzi z
naszego kręgu,
postępujących w ten sposób jest coraz więcej i
więcej. I w większości przypadków postępują tak w
najlepszym
okresie swojego życia, kiedy siły duszy mają w pełnym rozkwicie,
a zwyczajów
poniżających ludzki umysł przyswoili sobie jeszcze
niewiele. Widziałem, że to wyjście jest
najgodniejsze i tak
właśnie chciałem postąpić.
Czwarte wyjście to wyjście słabości.
Polega na tym, aby, pojąwszy zło i bezsens życia, dalej
trzymać
się go kurczowo z góry wiedząc, że nic z niego dobrego wyjść
nie może. Ludzie tego
rodzaju wiedzą, że śmierć jest lepsza od
życia, ale nie mając sił postąpić rozumnie – czym prędzej
przerwać ułudę i zabić się – zdają się na coś czekać. Jest
to wyjście słabości, ponieważ jeśli wiem,
co jest lepsze i jest
to w zasięgu mojej ręki, to dlaczego nie oddać się lepszemu? ...
Znajdowałem
się w tej właśnie kategorii.
Tak oto ludzie mojego pokroju czterema
drogami ratują się przed strasznymi sprzecznościami.
Jakbym nie wytężał swych władz
umysłowych, oprócz tych czterech wyjść nie widziałem żadnego
innego. Pierwsze wyjście: nie pojmować tego, że życie jest
bezsensem, marnością i złem i że lepiej
jest nie żyć. Nie
mogłem tego nie wiedzieć, a kiedy już raz to zrozumiałem, nie
mogłem na to
zamykać oczu. Wyjście drugie: używać życia takim,
jakie jest i nie myśleć o przyszłości. Tego też
nie mogłem
zrobić. Podobnie jak Sakjamuni, nie mogłem jechać na polowanie
wiedząc, że istnieje
starość, cierpienie i śmierć. Moja
wyobraźnia była zbyt żywa. Oprócz tego, nie mogłem cieszyć się
chwilami przyjemności, rzuconymi na moją dolę, ponieważ były
krótkie i przypadkowe. Trzecie
wyjście: pojąwszy, że życie to
zło i głupota, zakończyć je, zabijając siebie. Rozumiałem to,
ale
jakoś nie potrafiłem się zabić. Wyjście czwarte: żyć jak
Salomon, Schopenhauer – wiedzieć, że
życie jest głupim,
strojonym ze mnie żartem, a i tak żyć, myć się, ubierać się,
jeść, rozmawiać, a
nawet pisać książki. Było to dla mnie
obrzydliwe, bolesne, ale i tak trwałem w tym położeniu.
Teraz widzę, że skoro nie mogłem się
zabić, to przyczyną tego była smutna świadomość
niesprawiedliwości moich myśli. Jakkolwiek przekonywujący i
bezsprzeczny nie wydawałby się tok
moich myśli i myśli mędrców,
który doprowadził nas do uznania życia za bezsensowne, dalej
pozostawało mi niewyraźne zwątpienie w ostateczną słuszność
mojego osądu.
A był on taki: ja i mój rozum –
przyznaliśmy, że życie jest nierozumne. Jeśli nie ma wyższego
rozumu (a nie ma i nikt udowodnić tego nie może), to mój rozum
jest dla mnie twórcą życia. Nie
byłoby rozumu, nie byłoby dla
mnie i życia. Jak rozum może negować życie, skoro sam jest
twórcą
życia? Albo z innej strony: jeśli nie byłoby życia, nie
byłoby i mojego rozumu – a skoro życie jest,
to rozum jest jego
synem. Życie jest wszystkim. Rozum jest owocem życia i ten rozum
neguje
życie. Czułem, że coś tu nie pasuje.
Bez wątpienia życie jest bezsensownym
złem – mówiłem sobie. Ale żyłem, żyję nadal, żyła i
żyje
cała ludzkość. Jakże to tak? Dlaczego żyje, skoro może nie żyć?
Czyżbyśmy tylko ja i
Schopenhauer byli na tyle mądrzy, aby
zrozumieć bezsens i zło życia?
Lew Tołstoj, Spowiedź
Tłumaczenie: Jacek Baszkiewicz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.