wtorek, 22 lipca 2014

Tesla


Teslę zobaczyłem pierwszy raz w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym trzecim. Byłem wtedy pędrakiem, ale dobrze pamiętam tę datę. Na Wystawie Światowej w Chicago to było, ojciec zabrał mnie tam pociągiem. Cieszyłem się, bo to był mój pierwszy wyjazd z domu. Świętowano wtedy czterechsetną rocznicę odkrycia Ameryki przez Kolumba. Zebrali wszystkie wynalazki i ustrojstwa, żeby pokazać ludziom, jak łebscy są nasi naukowcy. Wystawę obejrzało dwadzieścia pięć milionów ludzi, to było jak spęd do cyrku. Pokazali tam pierwszy zamek błyskawiczny, pierwszy diabelski młyn Ferrisa, wszystkie cuda nowego wieku. Tesla zawiadywał wystawą firmy Westinghouse'a, którą zatytułowali „Jajko Kolumba". Pamiętam, że wszedłem na salę i zobaczyłem go ubranego w biały smoking: stał na scenie i mówił do publiczności z jakimś dziwacznym akcentem - serbskim, jak się okazało - głosem tak grobowym jak nikt. Robił magiczne sztuczki przy użyciu elektryczności, obracał metalowe jajeczka na stole, strzelał iskrami z palców, a wszyscy wydawali ochy i achy, ja też, bo nigdy przedtem czegoś takiego nie widzieliśmy. Był to czas wojny między prądem stałym a zmiennym, czyli między Edisonem a firmą Westinghouse'a, i pokaz Tesli miał cel propagandowy. Tesla odkrył prąd zmienny mniej więcej dziesięć lat wcześniej - wirujące pole magnetyczne - i był to duży krok naprzód w stosunku do prądu stałego, który wykorzystywał Edison. O wiele silniejszy. Używanie prądu stałego wymagało budowania elektrowni co milę lub dwie, a przy zmiennym jedna starczała na całe miasto. Po przyjeździe do Ameryki Tesla próbował sprzedać swoje odkrycie Edisonowi, ale ten dupek z Menlo Park posłał go w cholerę. Uznał, że gdy się to rozpropaguje, jego żarówka stanie się przeżytkiem. No i masz, znowu cholerna żarówka. Wobec czego Tesla sprzedał swój prąd zmienny firmie Westinghouse'a, a tam ruszono zaraz z robotą i zaczęto budować elektrownię na Niagarze, największą w kraju. Edison przeszedł do ofensywy. Prąd zmienny jest zbyt niebezpieczny, orzekł, zabija, gdy się zbliżyć. Aby to wykazać, wysyłał swych ludzi, by robili pokazy na wystawach krajowych i stanowych. Sam taki jeden widziałem, kiedy jeszcze byłem szkrabem, aż się posikałem z wrażenia. Wciągali na scenę zwierzęta i porażali je prądem. Psy, świnie, nawet krowy. Zabijali je na naszych oczach. Tak właśnie wynaleziono krzesło elektryczne. Edison to wykombinował, żeby dowieść, jak niebezpieczny jest prąd zmienny, a potem sprzedał wynalazek więzieniu Sing Sing, gdzie do dziś z niego korzystają. Cudowne, prawda? Gdyby świat nie był taki piękny, pewnie wszyscy stalibyśmy się cynikami.

„Jajko Kolumba" zakończyło spór. Zbyt wielu ludzi widziało Teslę i nikt już się nie bał. Facet był wariatem, to jasne, ale przynajmniej nie robił tego dla pieniędzy. Parę lat później Westing-house popadł w tarapaty finansowe i Tesla w geście przyjaźni podarł umowę gwarantującą mu tantiemy. Miliony, grube miliony dolarów. Zwyczajnie podarł papier i zajął się czymś innym. Nie trzeba dodawać, że umarł bez gorsza przy duszy.

Odkąd go zobaczyłem na własne oczy, śledziłem w gazetach jego poczynania. Wtedy pisano o nim bez przerwy, donoszono o jego nowych wynalazkach, cytowano dziwaczne wypowiedzi skierowane do tych, którzy chcieli słuchać. Był dobrym tematem. Opierający się upływowi czasu upiór, który mieszka samotnie w Waldorf: śmiertelnie bał się zarazków, cierpiał na wszelkie wynalezione przez ludzkość fobie, miewał okresy nadwrażliwości, które doprowadzały go niemal do obłędu. Mucha bzycząca w sąsiednim pokoju brzmiała w jego uszach jak eskadra myśliwców. Przechodząc pod mostem, czuł, jak żelazna konstrukcja przygniata mu czaszkę, jak gdyby zaraz miała go zmiażdżyć. Jego laboratorium znajdowało się na dolnym Manhattanie, West Broadway chyba, róg West Broad-way i Grand. Czego on tam nie wynalazł! Lampy elektronowe, zdalnie sterowane torpedy, pomysł elektryczności bez drutów. A tak, bez drutów. W ziemi należało zatknąć metalowy pręt i wyssać nim energię elektryczną z powietrza. Pewnego razu oznajmił, że zbudował urządzenie akustyczne, które kieruje pulsację ziemi do punktu skupienia. Przystawił je do ściany budynku na Broadwayu i w ciągu pięciu minut gmach zaczął się trząść w posadach. Niechybnie zawaliłby się, gdyby Tesla nie przerwał eksperymentu. Jako chłopiec uwielbiałem o tym czytać, głowę nabijałem sobie jego wyczynami. Ludzie snuli najprzeróżniejsze hipotezy na jego temat. Był jak prorok z przyszłej ery, nikt nie potrafił mu się oprzeć. Całkowity podbój natury! Świat, w którym spełniają się wszystkie marzenia! Najbardziej niesłychany nonsens wymyślił człowiek nazwiskiem Julian Hawthorne, który okazał się synem Nathaniela, wielkiego amerykańskiego pisarza. Julian. Może pamiętasz, że to także moje imię, toteż z zaciekawieniem śledziłem karierę Hawthorne'a juniora. Był wtedy wziętym pisarzem, klasycznym przykładem grafomana, który pisał równie źle, jak jego ojciec pisał dobrze. Żałosny typek.

Wyobraź sobie, że wychowujesz się w domu, gdzie gośćmi bywają Mehdlle i Emerson, i potem wyrasta z ciebie takie beztalencie. Napisał pięćdziesiąt parę książek, setki artykułów prasowych, a wszystko chała. Pewnego razu wylądował nawet w więzieniu za machlojki giełdowe, oszukał fiskusa czy coś takiego, już nie pamiętam. W każdym razie Julian Hawthorne był przyjacielem Tesli. W tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym dziewiątym, a może w tysiąc dziewięćsetnym Tesla wyjechał do Colorado Springs i w górach wybudował laboratorium, by badać efekty działania piorunów kulistych. Pewnego dnia pracował do późna i zapomniał wyłączyć odbiornik. Naraz z urządzenia dobiegły dziwne odgłosy. Szumy i sygnały radiowe, Bóg raczy wiedzieć co jeszcze. Opowiadając o tym wydarzeniu nazajutrz dziennikarzom, Tesla stwierdził, że to dowodzi inteligentnego życia w kosmosie, że cholerni Marsjanie do niego przemówili. Wierz mi lub nie, ale nikt się wtedy z tego nie śmiał. Sam lord Kelvin, ubzdryngolony na jakimś bankiecie, stwierdził, że to jeden z największych przełomów w nauce. Niedługo potem Julian Hawthorne napisał artykuł o Tesli w jednej z ogólnokrajowych gazet. Mózg Tesli jest w tak zaawansowanym stadium rozwoju, zawyrokował, że on w żadnym razie nie może być człowiekiem. Urodził się na innej planecie - zdaje się, że na Wenus -i został wysłany na Ziemię z misją specjalną, która polega na wyjawieniu nam tajemnic natury, na odsłonięciu ludziom ścieżek, którymi chadza Bóg. I znów pewnie myślisz, że się śmiano, ale wcale nie. Wielu potraktowało to poważnie, jeszcze dziś, sześćdziesiąt, siedemdziesiąt lat po tych wydarzeniach, tysiące w to wierzą. W Kalifornii jest sekta, której wyznawcy czczą Teslę jako przybysza z innej planety. Nie musisz mi wierzyć na słowo, mam w domu ich publikacje, więc możesz się sam przekonać. W deszczowe dni Paweł Shum czytywał mi te brednie. Zarykiwałem się do rozpuku.

Mówię o tym, byś miał pojęcie, ile to dla mnie znaczyło. Tesla nie był byle kim i nie posiadałem się ze szczęścia, kiedy przyjechał do Shoreham, by wybudować wieżę. Pomyśleć, że ten wielki człowiek zjeżdżał co tydzień do mojego rodzinnego miasteczka! Podpatrywałem go, jak wysiada z pociągu na stacji, myślałem, że może nauczę się czegoś obserwując go, że z takiego bliska wniknie we mnie choćby odrobina jego geniuszu - jak gdyby to była choroba zakaźna. Nigdy nie starczyło mi odwagi, by go zagadnąć, ale to nie miało znaczenia. Natchnienie czerpałem z samej świadomości, że on jest tu gdzie ja, że w każdej chwili mogę go zobaczyć, choćby przelotnie. Pewnego dnia nasze spojrzenia się zetknęły, pamiętam dobrze, to było bardzo ważne, spotkały się nasze oczy i poczułem, że Tesla przeszywa mnie wzrokiem, jak gdybym w ogóle nie istniał. To była niesamowita chwila. Czułem, jak jego spojrzenie przenika przez moje oczy i wychodzi potylicą, spalając mózg na popiół. Po raz pierwszy w życiu uzmysłowiłem sobie, że jestem nikim, absolutnie nikim. Nie, nie przygnębiło mnie to, jak mógłbyś sądzić. Oszołomiła mnie ta myśl, ale kiedy wstrząs minął, poczułem się mocniejszy, jak gdybym przeżył własną śmierć. Nie, to nie to, nie całkiem. Miałem wtedy siedemnaście lat, byłem ledwie wyrostkiem. Gdy Tesla przeszył mnie spojrzeniem na wskroś, poczułem przedsmak śmierci. To chyba najbliższe temu, co mam na myśli. W ustach poczułem smak śmiertelności i w tej samej chwili pojąłem, że nie będę żył wiecznie. Zrozumienie tej prawdy trwa niekiedy bardzo długo, ale gdy już się zrozumie, wszystko się w tobie zmienia, nie jesteś już tym samym człowiekiem. Miałem wtedy siedemnaście lat i oto nagle pojąłem w pełni, że moje życie jest moje, że do mnie tylko należy i nikt nie ma nic do gadania. 

(…)

Wróciliśmy więc z Pawłem do Nowego Jorku i wybieraliśmy się na spacery po mieście. Tak jak teraz, tylko że o wiele dłuższe, włóczyliśmy się całymi dniami, ale też pchał wózek ze mną. Paweł nigdy wcześniej nie był w Nowym Jorku, pokazywałem mu więc widoki, snuliśmy się po dzielnicach, próbowałem na nowo zaznajomić się z miastem. Pewnego dnia latem trzydziestego dziewiątego wyprawiliśmy się do biblioteki publicznej na rogu Czterdziestej Drugiej Ulicy i Piątej Alei, a potem postanowiliśmy odetchnąć w Bryant Park. Wtedy właśnie znowu zobaczyłem Teslę. Paweł siedział na ławce obok mnie, a ze trzy metry od nas stał stary człowiek i karmił gołębie. Ptaki kłębiły się wokół niego, siadały mu na głowie i ramionach - dziesiątki gruchających gołębi - srały mu na ubranie i jadły z rąk, a on mówił do nich: kurczątka, słoneczka, aniołki. Gdy tylko usłyszałem ten głos, od razu poznałem Teslę - w tej samej chwili obrócił ku mnie twarz i oto był.

Osiemdziesięcioletni ramol. Upiornie blady, wychudły, tak szpetny jak ja dzisiaj. Chciało mi się śmiać, gdy go zobaczyłem. Niegdysiejszy geniusz z kosmosu, bohater mej młodości. A teraz kto? Znękany starzec, dziad. „Jesteś Nikola Tesla - odezwałem się do niego ot tak, po prostu, bez żadnych ceregieli. - Nikola Tesla. Znałem cię kiedyś". Uśmiechnął się do mnie i ukłonił lekko. „Jestem teraz zajęty - odparł - może innym razem porozmawiamy". Obróciłem się do Pawła i powiedziałem: „Daj panu Tesli trochę pieniędzy, niech kupi za to więcej siemienia dla ptaszków". Paweł wstał, podszedł do Tesli i wyjął dziesięciodolarowy banknot. Nastała pamiętna chwila, Fogg, chwila, której nie dorówna nic przez wiele stuleci. Ha! Nigdy nie zapomnę zażenowania w oczach tego skurczybyka. Nasza Świetlana Przyszłość, prorok nowego świata! Paweł wyciągnął rękę z pieniędzmi i widziałem, że Tesla walczy ze sobą, że nie chce przyjąć, że próbuje odwrócić oczy, ale nie mógł. Stał tylko i patrzył jak obłąkany żebrak. No i wreszcie wziął pieniądze, wyrwał je Pawłowi z dłoni i wcisnął do kieszeni. „Bardzo to uprzejmie z pana strony - rzekł do mnie - bardzo uprzejmie. Kochane słoneczka potrzebują ziarenek". Następnie odwrócił się plecami i mruknął coś do gołębi. W tej samej chwili Paweł pchnął wózek, pojechaliśmy i to już koniec. Nigdy w życiu więcej go nie widziałem.

Paul Auster
Księżycowy Pałac
tłumaczenie: Robert Sudół

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.