Teslę zobaczyłem pierwszy raz w
tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym trzecim. Byłem wtedy
pędrakiem, ale dobrze pamiętam tę datę. Na Wystawie Światowej w
Chicago to było, ojciec zabrał mnie tam pociągiem. Cieszyłem się,
bo to był mój pierwszy wyjazd z domu. Świętowano wtedy
czterechsetną rocznicę odkrycia Ameryki przez Kolumba. Zebrali
wszystkie wynalazki i ustrojstwa, żeby pokazać ludziom, jak łebscy
są nasi naukowcy. Wystawę obejrzało dwadzieścia pięć milionów
ludzi, to było jak spęd do cyrku. Pokazali tam pierwszy zamek
błyskawiczny, pierwszy diabelski młyn Ferrisa, wszystkie cuda
nowego wieku. Tesla zawiadywał wystawą firmy Westinghouse'a, którą
zatytułowali „Jajko Kolumba". Pamiętam, że wszedłem na
salę i zobaczyłem go ubranego w biały smoking: stał na scenie i
mówił do publiczności z jakimś dziwacznym akcentem - serbskim,
jak się okazało - głosem tak grobowym jak nikt. Robił magiczne
sztuczki przy użyciu elektryczności, obracał metalowe jajeczka na
stole, strzelał iskrami z palców, a wszyscy wydawali ochy i achy,
ja też, bo nigdy przedtem czegoś takiego nie widzieliśmy. Był to
czas wojny między prądem stałym a zmiennym, czyli między Edisonem
a firmą Westinghouse'a, i pokaz Tesli miał cel propagandowy. Tesla
odkrył prąd zmienny mniej więcej dziesięć lat wcześniej -
wirujące pole magnetyczne - i był to duży krok naprzód w stosunku
do prądu stałego, który wykorzystywał Edison. O wiele silniejszy.
Używanie prądu stałego wymagało budowania elektrowni co milę lub
dwie, a przy zmiennym jedna starczała na całe miasto. Po
przyjeździe do Ameryki Tesla próbował sprzedać swoje odkrycie
Edisonowi, ale ten dupek z Menlo Park posłał go w cholerę. Uznał,
że gdy się to rozpropaguje, jego żarówka stanie się przeżytkiem.
No i masz, znowu cholerna żarówka. Wobec czego Tesla sprzedał swój
prąd zmienny firmie Westinghouse'a, a tam ruszono zaraz z robotą i
zaczęto budować elektrownię na Niagarze, największą w kraju.
Edison przeszedł do ofensywy. Prąd zmienny jest zbyt niebezpieczny,
orzekł, zabija, gdy się zbliżyć. Aby to wykazać, wysyłał swych
ludzi, by robili pokazy na wystawach krajowych i stanowych. Sam taki
jeden widziałem, kiedy jeszcze byłem szkrabem, aż się posikałem
z wrażenia. Wciągali na scenę zwierzęta i porażali je prądem.
Psy, świnie, nawet krowy. Zabijali je na naszych oczach. Tak właśnie
wynaleziono krzesło elektryczne. Edison to wykombinował, żeby
dowieść, jak niebezpieczny jest prąd zmienny, a potem sprzedał
wynalazek więzieniu Sing Sing, gdzie do dziś z niego korzystają.
Cudowne, prawda? Gdyby świat nie był taki piękny, pewnie wszyscy
stalibyśmy się cynikami.
„Jajko Kolumba" zakończyło
spór. Zbyt wielu ludzi widziało Teslę i nikt już się nie bał.
Facet był wariatem, to jasne, ale przynajmniej nie robił tego dla
pieniędzy. Parę lat później Westing-house popadł w tarapaty
finansowe i Tesla w geście przyjaźni podarł umowę gwarantującą
mu tantiemy. Miliony, grube miliony dolarów. Zwyczajnie podarł
papier i zajął się czymś innym. Nie trzeba dodawać, że umarł
bez gorsza przy duszy.
Odkąd go zobaczyłem na własne oczy,
śledziłem w gazetach jego poczynania. Wtedy pisano o nim bez
przerwy, donoszono o jego nowych wynalazkach, cytowano dziwaczne
wypowiedzi skierowane do tych, którzy chcieli słuchać. Był dobrym
tematem. Opierający się upływowi czasu upiór, który mieszka
samotnie w Waldorf: śmiertelnie bał się zarazków, cierpiał na
wszelkie wynalezione przez ludzkość fobie, miewał okresy
nadwrażliwości, które doprowadzały go niemal do obłędu. Mucha
bzycząca w sąsiednim pokoju brzmiała w jego uszach jak eskadra
myśliwców. Przechodząc pod mostem, czuł, jak żelazna konstrukcja
przygniata mu czaszkę, jak gdyby zaraz miała go zmiażdżyć. Jego
laboratorium znajdowało się na dolnym Manhattanie, West Broadway
chyba, róg West Broad-way i Grand. Czego on tam nie wynalazł! Lampy
elektronowe, zdalnie sterowane torpedy, pomysł elektryczności bez
drutów. A tak, bez drutów. W ziemi należało zatknąć metalowy
pręt i wyssać nim energię elektryczną z powietrza. Pewnego razu
oznajmił, że zbudował urządzenie akustyczne, które kieruje
pulsację ziemi do punktu skupienia. Przystawił je do ściany
budynku na Broadwayu i w ciągu pięciu minut gmach zaczął się
trząść w posadach. Niechybnie zawaliłby się, gdyby Tesla nie
przerwał eksperymentu. Jako chłopiec uwielbiałem o tym czytać,
głowę nabijałem sobie jego wyczynami. Ludzie snuli
najprzeróżniejsze hipotezy na jego temat. Był jak prorok z
przyszłej ery, nikt nie potrafił mu się oprzeć. Całkowity podbój
natury! Świat, w którym spełniają się wszystkie marzenia!
Najbardziej niesłychany nonsens wymyślił człowiek nazwiskiem
Julian Hawthorne, który okazał się synem Nathaniela, wielkiego
amerykańskiego pisarza. Julian. Może pamiętasz, że to także moje
imię, toteż z zaciekawieniem śledziłem karierę Hawthorne'a
juniora. Był wtedy wziętym pisarzem, klasycznym przykładem
grafomana, który pisał równie źle, jak jego ojciec pisał dobrze.
Żałosny typek.
Wyobraź sobie, że wychowujesz się w
domu, gdzie gośćmi bywają Mehdlle i Emerson, i potem wyrasta z
ciebie takie beztalencie. Napisał pięćdziesiąt parę książek,
setki artykułów prasowych, a wszystko chała. Pewnego razu
wylądował nawet w więzieniu za machlojki giełdowe, oszukał
fiskusa czy coś takiego, już nie pamiętam. W każdym razie Julian
Hawthorne był przyjacielem Tesli. W tysiąc osiemset
dziewięćdziesiątym dziewiątym, a może w tysiąc dziewięćsetnym
Tesla wyjechał do Colorado Springs i w górach wybudował
laboratorium, by badać efekty działania piorunów kulistych.
Pewnego dnia pracował do późna i zapomniał wyłączyć odbiornik.
Naraz z urządzenia dobiegły dziwne odgłosy. Szumy i sygnały
radiowe, Bóg raczy wiedzieć co jeszcze. Opowiadając o tym
wydarzeniu nazajutrz dziennikarzom, Tesla stwierdził, że to dowodzi
inteligentnego życia w kosmosie, że cholerni Marsjanie do niego
przemówili. Wierz mi lub nie, ale nikt się wtedy z tego nie śmiał.
Sam lord Kelvin, ubzdryngolony na jakimś bankiecie, stwierdził, że
to jeden z największych przełomów w nauce. Niedługo potem Julian
Hawthorne napisał artykuł o Tesli w jednej z ogólnokrajowych
gazet. Mózg Tesli jest w tak zaawansowanym stadium rozwoju,
zawyrokował, że on w żadnym razie nie może być człowiekiem.
Urodził się na innej planecie - zdaje się, że na Wenus -i został
wysłany na Ziemię z misją specjalną, która polega na wyjawieniu
nam tajemnic natury, na odsłonięciu ludziom ścieżek, którymi
chadza Bóg. I znów pewnie myślisz, że się śmiano, ale wcale
nie. Wielu potraktowało to poważnie, jeszcze dziś, sześćdziesiąt,
siedemdziesiąt lat po tych wydarzeniach, tysiące w to wierzą. W
Kalifornii jest sekta, której wyznawcy czczą Teslę jako przybysza
z innej planety. Nie musisz mi wierzyć na słowo, mam w domu ich
publikacje, więc możesz się sam przekonać. W deszczowe dni Paweł
Shum czytywał mi te brednie. Zarykiwałem się do rozpuku.
Mówię o tym, byś miał pojęcie, ile
to dla mnie znaczyło. Tesla nie był byle kim i nie posiadałem się
ze szczęścia, kiedy przyjechał do Shoreham, by wybudować wieżę.
Pomyśleć, że ten wielki człowiek zjeżdżał co tydzień do
mojego rodzinnego miasteczka! Podpatrywałem go, jak wysiada z
pociągu na stacji, myślałem, że może nauczę się czegoś
obserwując go, że z takiego bliska wniknie we mnie choćby odrobina
jego geniuszu - jak gdyby to była choroba zakaźna. Nigdy nie
starczyło mi odwagi, by go zagadnąć, ale to nie miało znaczenia.
Natchnienie czerpałem z samej świadomości, że on jest tu gdzie
ja, że w każdej chwili mogę go zobaczyć, choćby przelotnie.
Pewnego dnia nasze spojrzenia się zetknęły, pamiętam dobrze, to
było bardzo ważne, spotkały się nasze oczy i poczułem, że Tesla
przeszywa mnie wzrokiem, jak gdybym w ogóle nie istniał. To była
niesamowita chwila. Czułem, jak jego spojrzenie przenika przez moje
oczy i wychodzi potylicą, spalając mózg na popiół. Po raz
pierwszy w życiu uzmysłowiłem sobie, że jestem nikim, absolutnie
nikim. Nie, nie przygnębiło mnie to, jak mógłbyś sądzić.
Oszołomiła mnie ta myśl, ale kiedy wstrząs minął, poczułem się
mocniejszy, jak gdybym przeżył własną śmierć. Nie, to nie to,
nie całkiem. Miałem wtedy siedemnaście lat, byłem ledwie
wyrostkiem. Gdy Tesla przeszył mnie spojrzeniem na wskroś, poczułem
przedsmak śmierci. To chyba najbliższe temu, co mam na myśli. W
ustach poczułem smak śmiertelności i w tej samej chwili pojąłem,
że nie będę żył wiecznie. Zrozumienie tej prawdy trwa niekiedy
bardzo długo, ale gdy już się zrozumie, wszystko się w tobie
zmienia, nie jesteś już tym samym człowiekiem. Miałem wtedy
siedemnaście lat i oto nagle pojąłem w pełni, że moje życie
jest moje, że do mnie tylko należy i nikt nie ma nic do gadania.
(…)
Wróciliśmy więc z Pawłem do Nowego
Jorku i wybieraliśmy się na spacery po mieście. Tak jak teraz,
tylko że o wiele dłuższe, włóczyliśmy się całymi dniami, ale
też pchał wózek ze mną. Paweł nigdy wcześniej nie był w Nowym
Jorku, pokazywałem mu więc widoki, snuliśmy się po dzielnicach,
próbowałem na nowo zaznajomić się z miastem. Pewnego dnia latem
trzydziestego dziewiątego wyprawiliśmy się do biblioteki
publicznej na rogu Czterdziestej Drugiej Ulicy i Piątej Alei, a
potem postanowiliśmy odetchnąć w Bryant Park. Wtedy właśnie
znowu zobaczyłem Teslę. Paweł siedział na ławce obok mnie, a ze
trzy metry od nas stał stary człowiek i karmił gołębie. Ptaki
kłębiły się wokół niego, siadały mu na głowie i ramionach -
dziesiątki gruchających gołębi - srały mu na ubranie i jadły z
rąk, a on mówił do nich: kurczątka, słoneczka, aniołki. Gdy
tylko usłyszałem ten głos, od razu poznałem Teslę - w tej samej
chwili obrócił ku mnie twarz i oto był.
Osiemdziesięcioletni ramol. Upiornie
blady, wychudły, tak szpetny jak ja dzisiaj. Chciało mi się śmiać,
gdy go zobaczyłem. Niegdysiejszy geniusz z kosmosu, bohater mej
młodości. A teraz kto? Znękany starzec, dziad. „Jesteś Nikola
Tesla - odezwałem się do niego ot tak, po prostu, bez żadnych
ceregieli. - Nikola Tesla. Znałem cię kiedyś". Uśmiechnął
się do mnie i ukłonił lekko. „Jestem teraz zajęty - odparł -
może innym razem porozmawiamy". Obróciłem się do Pawła i
powiedziałem: „Daj panu Tesli trochę pieniędzy, niech kupi za to
więcej siemienia dla ptaszków". Paweł wstał, podszedł do
Tesli i wyjął dziesięciodolarowy banknot. Nastała pamiętna
chwila, Fogg, chwila, której nie dorówna nic przez wiele stuleci.
Ha! Nigdy nie zapomnę zażenowania w oczach tego skurczybyka. Nasza
Świetlana Przyszłość, prorok nowego świata! Paweł wyciągnął
rękę z pieniędzmi i widziałem, że Tesla walczy ze sobą, że nie
chce przyjąć, że próbuje odwrócić oczy, ale nie mógł. Stał
tylko i patrzył jak obłąkany żebrak. No i wreszcie wziął
pieniądze, wyrwał je Pawłowi z dłoni i wcisnął do kieszeni.
„Bardzo to uprzejmie z pana strony - rzekł do mnie - bardzo
uprzejmie. Kochane słoneczka potrzebują ziarenek". Następnie
odwrócił się plecami i mruknął coś do gołębi. W tej samej
chwili Paweł pchnął wózek, pojechaliśmy i to już koniec. Nigdy
w życiu więcej go nie widziałem.
Paul Auster
Księżycowy Pałac
tłumaczenie: Robert Sudół
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.