Spotykam go codziennie. Twarz, wklęta
w ramiona,
Jak mgła, męczarnią oczu ledwo
obgłębiona.
Wyciąga błędnej ręki widemko
niemrawe,
By nim zgłaskać surduta połataną
jawę.
Patrzy we mnie, jak w pustkę, lecz
głowy nie zniża.
Te same zawsze gwoździe tłoczą go do
krzyża.
Życie nowych mu skąpi, a starych nie
kruszy.
Gdzie mu tam w myśli teraz nowy gwóźdź
dla duszy!
Już niezgrabny od nędzy, zły i
niedorzeczny,
Chce coś mówić, lecz wstyd go
przeraża odwieczny —
Ten wstyd, co w swój niebieski
wpatrzony rodowód,
Pielęgnując cierpienie, boczy się na
powód.
Wstydu jego przede mną zawczasu się
wstydzę —
Więc udaję, że w tłumie już go
niedowidzę.
A chcę mu coś powiedzieć — coś na
wieczność całą —
Rozpłakać się... rozśmieszyć to
zgłodniałe ciało —
Nakarmić i przyodziać nadmiernie,
odświętnie. —
Ale on mnie już minął i znikł
obojętnie.
I tak zawsze i nigdy nie będzie
inaczej...
Nikt nie zmieni mgły jego i mojej
rozpaczy,
I nikt nas — choć się rozpacz do
mgły czasem zbliża —
Nie wbije nowym gwoździem do wspólnego
krzyża.
Bolesław Leśmian
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.