Zbladła twarz Don Żuana, gdy w
ulicznym mroku
Spotkał swój własny pogrzeb, i
przynaglił kroku.
I zatracił różnicę między ciałem
w ruchu
A tym drugim, co legło w trumiennym
zaduchu.
Czuł tożsamość obojga — orszak
szedł pośpiesznie
A jemu się zdawało, że w miejscu
tkwi śmiesznie.
Czekał, aż uśnie w Bogu, lecz
stwierdził naocznie,
Że Bóg nie jest — noclegiem, — i
że już nie spocznie.
Pogardą na śmiertelne odpowiadał
dreszcze.
«Śpi snem wiecznym» — szeptano,
ale nie spał jeszcze.
Szedł coraz bezpowrotniej — w
pozgonnym rozpędzie.
«Śpi snem wiecznym»... Snu nie ma i
nigdy nie będzie!
«Szczęśliwy! Już nie cierpi!» —
tak mówiono wkoło, —
A on w świat trosk mogilnych kroczył
niewesoło,
W świat, gdzie pierwszą ułudą jest
ostatnie tchnienie, —
I zaczęło się nowe — nieznane
cierpienie.
Dzwony jeszcze dzwoniły. Nie słuchał
ich wcale.
Szli ludzie — dotąd żywi... Minął
ich niedbale.
Czczość dzwonów i daremność
zrozumiał pogrzebu
I zmarłymi oczyma przyglądał się
niebu.
Bolesław Leśmian
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.