Ta obojętność – poza wszelką
nadzieją, rozpaczą, strachem, a na pewno poza bohaterstwem –
stanowi, jak myślę, to ostateczne kwantum, do którego redukują
się wszystkie modne formy alienacji XX wieku. Pod pozorami energii,
żądzy i nieustannej różnorodności sztuki współczesnej tkwi
uparcie rdzeń pustki i martwoty, którego żadna dawka wysiłku ani
optymizmu nie jest wstanie całkowicie przełamać. Jest to coś
takiego, jak dla wierzącego człowieka ostateczne i nieusuwalne
objawienie, że Bóg nie jest dobry. Psychiatra Robert Jay Lifton
określił to w bardziej współczesnej terminologii jako „psychiczne
znieczulenie”, które pojawia się po przytłaczającym
doświadczeniu śmierci. Skoro więc śmierć jest wszędzie, i to na
tak wielką skalę, że staje się czymś obojętnym, bezosobowym i
nieuchronnym, a w końcu pozbawionym znaczenia, to jedynym sposobem
na najkrótsze nawet przetrwanie jest całkowite odcięcie się od
wszelkich uczuć, tak żeby stać się nieczułym na ciosy, nie jak
opancerzone zwierzę, ale jak kamień:
Psychiczna izolacja może pełnić
istotną funkcję adaptatywną. Po części odbywa się to poprzez
zaprzeczenie (Skoro nic nie czuję, to śmierci nie ma). […]
Ponadto chroni ona uratowanego przed poczuciem całkowitej
bezradności, przed uczuciem, że jest kompletnie unieruchomiony
przez siłę, która wtargnęła w jego środowisko. Odcinając się,
stawia opór byciu „przedmiotem działań”, czy też zmian.
Możemy więc uważać, że uratowany na samym początku przeżywa
radykalną lecz tymczasową redukcję swego poczucia rzeczywistości,
po to by uniknąć utracenia go całkowicie i na zawsze, przechodzi
przez symboliczną śmierć w jej odwracalnej postaci, aby uniknąć
trwałej śmierci, ciała bądź umysłu.
Doktor Lifton opisuje tu akurat
mechanizmy obronne u ludzi, którzy przeżyli wybuch bomby atomowej w
Hiroszimie lub przeszli przez hitlerowskie obozy koncentracyjne. Ale
ta świadomość wszechobecnej, losowej śmierci – spadającej
niczym średniowieczna zaraza zarówno na dobrych jak i na złych,
bez przyczyn i bez ostrzeżeń – ma, jak sądzę, zasadnicze
znaczenie dla całości naszego dwudziestowiecznego doświadczenia.
Zaczęło się to od bezsensownych rzezi w czasie I wojny światowej,
potem ciągnęło się w hitlerowskich i stalinowskich obozach
koncentracyjnych i podczas drugiej wojny światowej, zwieńczonej
dwiema eksplozjami atomowymi, i trwa do dziś, wraz z ludobójstwem w
Tybecie i Biafrze, z absurdalną wojną w Wietnamie, próbami
nuklearnymi, które zatruwają atmosferę, i rozwojem broni
biologicznej, która zabija losowo i właściwie nie poddaje się
kontroli; a ostatecznie cała kula ziemska może się znaleźć w
cieniu broni nuklearnej wyniesionej na orbity kosmiczne.
Ważne jest, aby nie przesadzać: bądź
co bądź, jak na razie, to poczucie katastrofy jest dla większości
z nas sprawą na szczęście marginalną. Uparte, kasandryczne
szarpanie tej struny jest równie niemądre i w gruncie rzeczy nudne,
jak całkowite lekceważenie tych spraw. Pozostaje wszakże faktem,
że kontekst, w którym tworzy się nasza sztuka, nasza moralność
oraz poczucie bezpieczeństwa, zmienia się w sposób radykalny:
Po Hiroszimie [mówi dr Lifton] nie
potrafimy już sobie wyobrazić żadnego wojennego bohaterstwa, a już
z pewnością żadnej chwały. Właściwie nie dostrzegamy już
jakichkolwiek relacji – ani nawet różnic – między zabójcą a
ofiarą; tylko wspólne uczestnictwo w zagładzie gatunku […]. W
każdej epoce człowiek stawia czoło jakiemuś dominującemu
motywowi, który jest wyzwaniem dla jego wysiłków, a mimo to musi
zostać przezwyciężony. W czasach Freuda były to: seks i
moralność. Dziś jest to przemoc technologiczna o nieograniczonym
zasięgu oraz bezsensowna śmierć.
Innymi słowy – to poczucie chaosu,
będące, jak sugerują, siłą napędową niezmordowanego
eksperymentatorstwa w sztuce XX wieku, ma dwa źródła: jedno
pochodzi z okresu jeszcze przed 1914 rokiem, drugie zaś po raz
pierwszy pojawiło się w czasie I wojny światowej i od tamtej pory
staje się coraz silniejsze i trudniejsze do ominięcia: pierwsze
bowiem wiąże się ze zniszczeniem dawnych stosunków społecznych i
związanych z nimi struktur wiary na skutek rewolucji przemysłowej,
drugie zaś jest wytworem samej technologii, która ułatwiając
życie w większym stopniu niż kiedykolwiek wcześniej, spowodowała
też - jako szaleńczy skutek uboczny – udoskonalenie narzędzi do
całkowitego unicestwienia życia. Mówiąc prościej – jak upadek
autorytetu religii w XIX wieku spowodował poczucie absurdalności
życia, gdyż pozbawił je jakiejkolwiek ostatecznej spójności, tak
rozwój nowoczesnej techniki sprawił, że absurdalna stała się
sama śmierć, ponieważ zredukował ją do losowego zdarzenia, w
żaden sposób niezwiązanego z wewnętrznym rytmem i logiką życia.
A więc to jest właśnie ten Bóg
Bestia, którego zapowiedział już Yeats, a którego koszmarną
przygniatającą obecność wyczuł na froncie Wilfred Owen. Żeby
dochować wierności swemu poetyckiemu powołaniu, Owen czuł, że
musi opisać „te twarze […] ogłupiałe jak u martwych królików”,
co oznaczało, że musi wrócić do Francji i zaryzykować życiem.
Ten podwójny obowiązek – wymyślenia języka, który w jakiś
sposób byłby wolny od absurdalnej śmierci lub nadałby jej
wartość, oraz przyjęcia związanych z tym egzystencjalnych
zagrożeń – jest, w moim przekonaniu, modelem wszystkiego, co
miało nadejść potem. „W żadnym ludzkim języku nie ma takich
słów – napisał pewien człowiek ocalony z zagłady Hiroszimy –
które mogłyby pocieszyć świnki morskie, nieznające przyczyny
swej własnej śmierci”. To, co tkwi u podłoża tego szczególnego
napięcia, charakterystycznego dla prawie całej najambitniejszej
twórczości naszego stulecia, to właśnie potrzeba znalezienia
języka, skóry sprostałby temu w oczywisty sposób niewykonalnemu
zadaniu.
Al Alvarez, Bóg Bestia
tłumaczenie: Łukasz Sommer
s. 277-280
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.