poniedziałek, 30 czerwca 2014

Orwell o prywatnych szkołach


No więc niech mnie pani posłucha.

Dorota słuchała. Z podziwu godną jasnością i z cynizmem, który był tym bardziej odrażający, że całkowicie nie uświadomiony, pani Creevy wyłożyła technikę brudnego oszustwa, które nazywała nauczaniem praktycznym.

- Co powinna pani zapamiętać raz na zawsze - zaczęła - to to, że w szkole liczy się tylko jedno, to znaczy czesne. Cała paplanina o „rozwijaniu dziecięcych umysłów", jak to pani nazywa, psu na budę. Mnie interesuje czesne, a nie rozwijanie dziecięcych umysłów. Krótko mówiąc, nic więcej, tylko zdrowy rozsądek. Nie można przecie przypuszczać, że ktokolwiek weźmie na siebie wszystkie kłopoty z utrzymaniem szkoły, narażając dom na wywrócenie do góry nogami przez bandę bachorów, jeśli nie można by na tym zrobić jakichś pieniędzy. Przede wszystkim idzie o czesne, wszystko inne jest drugorzędne. Czyż nie powiedziałam pani o tym już pierwszego dnia po jej przybyciu?

- Tak - przyznała Dorota pokornie.
- Dobrze, więc czesne płacą rodzice i pani musi myśleć o rodzicach. Proszę robić to, czego żądają rodzice. To nasza tutaj zasada. Mogę się zgodzić, że całe to śmiecenie plasteliną i wycinankami, do których jest pani tak przywiązana, nie wyrządzają dzieciom żadnej szczególnej szkody; ale rodzice tego nie chcą i trzeba z tym skończyć. Są dwa przedmioty, których się dla swoich dzieci domagają, to znaczy arytmetyki i pisania. Szczególnie pisania. To jest coś, w czym widzą sens. A więc pisanie jest tym, na co musi pani kłaść nieustanny nacisk. Dużo ładnych, schludnych przepisywań, które dziewczynki mogą zanieść do domów i które rodzice będą mogli pokazywać sąsiadom, a nam dadzą trochę bezpłatnej reklamy. Chcę, żeby pani kazała dzieciom przepisywać dwie godziny dziennie i nic poza tym.

- Dwie godziny dziennie na pisanie - powtórzyła Dorota posłusznie.
- Tak. A także dużo arytmetyki. Rodzicom bardzo zależy na arytmetyce: szczególnie na sumowaniu pieniędzy. Niech pani cały czas ma na oku rodziców. Jeśli spotka pani któreś z nich na ulicy, proszę podejść i zacząć mówić o ich własnej dziewczynce. Niech pani zapewnia, że jest to najlepsza dziewczyna w klasie i jeśli zostanie jeszcze na trzy semestry - będzie robiła cuda. Rozumie pani, co mam na myśli? Niech pani nie idzie i nie mówi, że ona nie rokuje nadziei na poprawę; ponieważ jeżeli im pani to powie, najpewniej zabiorą dziewczynki ze szkoły. Tylko trzy semestry dłużej, to jest to, co trzeba im wmawiać. A kiedy pani skończy wypisywanie okresowych świadectw, niech je pani przyniesie do mnie i pozwoli mi dobrze się przyjrzeć. Lubię osobiście stawiać
stopnie.

Spojrzenie pani Creevy spotkało się ze wzrokiem Doroty. Prawdopodobnie miała właśnie zamiar powiedzieć, że zawsze stawiała stopnie w taki właśnie sposób, żeby każda z dziewcząt znalazła się w pobliżu klasowego szczytu, ale się powstrzymała. Przez chwilę Dorota nie potrafiła zabrać głosu. Zdawało się na pozór, że jest ujarzmiona. Była bardzo blada, ale jej serce wypełniał gniew i gwałtowna odraza, z którą, zanim zdołała przemówić, musiała stoczyć walkę. Nie myślała jednak sprzeciwiać się pani Creevy. „Reprymenda" poważnie ją załamała. Opanowała głos i rzekła:

- Mam nie uczyć niczego poza pisaniem i arytmetyką, czy tak? - No, nie wyraziłam się aż tak. Istnieje wiele przedmiotów, które dobrze się prezentują w prospekcie. Na przykład francuski - francuski bardzo dobrze prezentuje się w prospekcie. Ale to nie jest przedmiot, na który by pani miała marnować zbyt wiele czasu. Niech się pani nie stara szpikować dzieci gramatyką i składnią, i czasownikami, i tym wszystkim. Ten rodzaj materiału, jak ja to widzę, nie prowadzi donikąd. Niech im pani da co nieco z „parley vous francey" i „passey moi le beurre" i tak dalej; to o wiele pożyteczniejsze od gramatyki. No i jest jeszcze łacina - zawsze umieszczam w prospekcie łacinę. Ale nie przypuszczam, żeby pani była bardzo obyta z łaciną, mam rację?

- Nie - przyznała Dorota.
- Cóż, to bez znaczenia. Nie będzie jej pani uczyła. Żadne z naszych rodziców nie życzy sobie, żeby ich dziecko traciło czas na łacinę. Ale lubią widzieć ją w prospekcie. To wygląda szykownie. Oczywiście jest wiele przedmiotów, których nie możemy uczyć, ale musimy je przy tym ogłaszać.
Bibliotekarstwo i maszynopisanie, i stenografia na przykład; obok tego muzyka i taniec. Wszystko to dobrze wygląda na prospekcie.

(...)

To zaś, co pani Creevy powiedziała o „nauczaniu praktycznym" nie było niczym innym, jak realistycznym widzeniem rzeczywistości. Ona po prostu głośno wypowiedziała to, co myśli większość ludzi w jej sytuacji, nigdy się z tym nie zdradzając. Często powtarzane zdanie „interesuje mnie czesne", stanowiło motto, jakie mogło - albo raczej powinno - być wypisane na drzwiach wszystkich prywatnych szkół w Anglii.

Nawiasem biorąc istnieje w Anglii olbrzymia ilość szkół prywatnych. Drugorzędnych, trzeciorzędnych i czwartorzędnych. (Ringwood House należała do kategorii czwartorzędnych.) Są ich dziesiątki na każdym londyńskim przedmieściu i w każdym prowincjonalnym mieście. W każdej chwili można gdzieś w sąsiedztwie znaleźć jedną z tych dziesięciu tysięcy, z których ledwie tysiąc poddawanych bywa kontroli rządowej. I choć niektóre wydają się lepsze od innych, a pewna liczba, jak można przypuszczać jest lepsza od szkół municypalnych, z którymi rywalizują, to jednak we wszystkich tkwi to samo fundamentalne zło: nie mają żadnego innego celu, poza robieniem pieniędzy. Często, wyjąwszy fakt, że nie ma w tym nic nielegalnego, zakłada się je w tym samym duchu, w jakim powstają burdele albo sklepy z wiadrami. Jakiś zatabaczony mały człowieczek interesu (zazwyczaj bywa z tymi szkołami tak, że należą do ludzi, którzy w nich nie uczą), powiada do swojej małżonki: „Emmo, mam pomysł! Co byś powiedziała, gdybyśmy tak we dwoje trzymali szkołę, hę? W takiej szkole jest masa forsy, wiesz, a robota nie taka sama jak w sklepie czy w barze. Poza tym niczym nie ryzykujesz; o nic cię głowa nie boli, nie licząc komornego, paru ławek i tablicy. Ale my to zrobimy z fasonem. Bierzesz któregoś z tych facetów po Oxfordzie czy Cambridge, co akurat łazi bez roboty, przyjdzie tanio, ubierzesz go w pelerynę - i w ten, no, jak się nazywają te ich kwadratowe kaszkiety z pomponami na czubku? To zwabi rodziców, nie? Ty tylko masz oczy otwarte i tylko wybierasz dobrą dzielnicę, gdzie jeszcze nie ma za dużo takich samych cwaniaków".

Wybiera lokalizację w jednym z obszarów zamieszkałych przez klasę średnią, gdzie ludzie są zbyt ubodzy, by sobie móc pozwolić na solidną szkołę i zbyt dumni, by posyłać dzieci do szkół municypalnych, i „sprawa chwyta". Stopniowo nawiązuje kontakty tym samym sposobem co mleczarz czy zieleniarz i jeśli jest bystry, a przy tym taktowny, i nie ma zbyt wielu rywali, robi na tym kilkaset funtów rocznie.

Oczywiście, nie wszystkie szkoły są do siebie podobne, nie każdy pryncypał jest takim pazernym prymitywem i złośliwcem jak pani Creevy, istnieje wiele szkół, w których atmosfera bywa sympatyczna, a nauczanie tak dobre, jak można zasadnie oczekiwać płacąc pięć funtów za semestr. Z drugiej strony, niektóre to krzyczące skandale. Nieco później, Dorota poznawszy pewnego nauczyciela z innej prywatnej szkoły w Southbridge, usłyszała opowieści o szkołach znacznie gorszych od Ringwood House. Usłyszała o taniej szkole z internatem, w której umieszczali swoje dzieci wędrowni aktorzy tak, jak się wrzuca bagaż do przechowalni kolejowej. Dzieci zwyczajnie wegetowały tam i, nie robiąc absolutnie nic, dożywały szesnastego roku życia, nie nauczywszy się nawet czytać. Usłyszała też o innej szkole, gdzie dni upływały na nieustającym buncie uczniów, ze złamanym, starym, zaharowanym wychowawcą uganiającym się za chłopcami w górę i w dół, i siekącym ich trzciną, który się nagle załamuje i łka z głową na katedrze, podczas gdy chłopcy się zeń śmieją. Tak długo, jak długo będą istnieć szkoły prowadzone głównie dla pieniędzy, podobne zjawiska będą się powtarzać. Drogie szkoły prywatne, do których bogaci posyłają dzieci, z pozoru nie są tak złe jak reszta, ponieważ stać je na właściwy personel, a system egzaminacyjny tych „public schools" zmusza je do utrzymywania się na poziomie; ale wszystkie mają tę samą podstawową skazę.

Dorota odkrywała właściwości szkół prywatnych stopniowo. Przeżywała zrazu absurdalny strach, że pewnego dnia pojawią się w Ringwood House inspektorzy szkolni, wykryją jaka panuje tam blaga i jakim to wszystko jest oszustwem, i stosownie wymiotą cały ten kurz. Jednakże później przekonała się, że to się zdarzyć nie może. Ringwood House nie został „uznany", a przeto nie podlegał inspekcjom. Wprawdzie pewnego dnia odwiedził szkołę inspektor rządowy, ale poza zmierzeniem powierzchni klasy, by stwierdzić, czy na każdą dziewczynkę przypada właściwa liczba stóp kubicznych, nie zrobił nic; nie miał upoważnienia, by zrobić coś więcej. Jedynie drobna mniejszość szkół „uznanych" - mniej niż jedna na dziesięć - bywa oficjalnie wizytowana w celu ustalenia, czy zachowują przyzwoity poziom nauczania. Inne zaś mają swobodę uczenia lub nie uczenia, wedle wyboru. Nikt - wyjąwszy rodziców dzieci - ich nie kontroluje, ani nie dokonuje inspekcji - prowadzi więc ślepy ślepego, Marcin uczy Marcina...

Córka Proboszcza
tłumaczenie: Bohdan Drozdowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.