Nie tylko wszakże oszukujemy innych,
co do nas samych. Okłamujemy także siebie, by ujrzeć rzeczy
lepszymi, niż w rzeczywistości są. By ujrzeć lepszym siebie. Tu
pojawiają się przeto rozległe dziedziny samooszukiwania się. Nie
tylko bowiem przed innymi i dla innych uprawiamy blagę – nie mniej
i nie rzadziej czynimy to także przed sobą. Człowiek nigdy nie
jest bowiem do końca taki, jaki by chciał. Zawsze ma jakiś pomysł
na to, co można by ulepszyć bądź zmienić. Totalna samoakceptacja
jest cechą wyłącznie psychopatów. Tylko oni całkowicie
zjednoczyli się ze sobą, stanowiąc przeciwległy biegun do
neurotyków – ci się bowiem całkiem ze sobą rozeszli.
Niezadowolenie, brak satysfakcji z siebie jest na pewno warunkiem
koniecznym rozwoju, pracy, przezwyciężania wewnętrznych blokad. Z
drugiej jednak strony owo nieukontentowanie, przeradzające się
niekiedy w autoagresywną niechęć, dokucza i gryzie, wywołuje żal
i tęsknotę, resentyment i zazdrość. Niepodobna byłoby żyć,
mając nieustannie jasną i wyraźną świadomość swych ułomności,
rozpamiętując ciągle swe winy i porażki, własne zbłądzenia i
upokarzającą nieudolność, które ściągnęły nam na głowę
politowanie lub nawet pogardę. Niepodobna znieść swojej nijakiej
zwyczajności. Nie sposób przyznać się przed sobą do całkowitej
nieobecności tego, co tak bardzo chcielibyśmy w sobie widzieć:
miłości, mądrości, talentu, odwagi, wiary, siły... Bez tych –
bądź innych lecz równie ważnych – rzeczy czulibyśmy się wszak
nikim, istotą pozbawioną konturu i wartości tak dla siebie, jak i
dla bliźnich. Istotą niechcianą, nieakceptowaną, słusznie
odrzuconą z powodu braku jakichkolwiek cennych właściwości. Stąd
też konieczność samooszukiwania się. Kimkolwiek jesteśmy, nie
chcemy bowiem sami siebie pogrzebać za życia, nie chcemy czuć się
źle (zwłaszcza ze sobą), nie chcemy się bać bezlitosnego osądu
oceniających wiecznie spojrzeń.
Przeciwnie: dla wszystkich, lub tylko
dla wybranych, chcemy być interesujący, pożądani ze względu na
swe przymioty, więcej nawet: pożądani sami w sobie. Tylko w takiej
atmosferze można znieść samo-bycie i wszelkie współbycie.
Zaczynamy przeto tkać z wolna urokliwy świat fikcji, za którym
ukryjemy się nie tylko przed innymi, lecz przede wszystkim sami
przed sobą. Kłamiemy, by nie umrzeć ze zgryzoty płynącej z
uporczywego i bezlitośnie szczerego samooglądu.
Samooszukiwanie się ma wszak jeszcze
inny wymiar i cel. Oto nie chcemy (nie możemy) widzieć świata
takim, jakim jest. Tym razem to nie ja, ale świat właśnie jest nie
do zniesienia. Realność, jaka mnie otacza w całości lub wybranych
częściach, jest tak odległa – nie tylko odległa, ale i
sprzeczna, agresywnie przeciwstawna – względem moich nadziei,
oczekiwań i pragnień, iż nie sposób patrzeć na nią wprost, bez
okularu kontrfaktycznej fikcji. Mocą własnego ducha wmawiam sobie
tedy, iż jest inaczej niż rzeczywiście jest. Zupełnie inaczej niż
na to wygląda. Tym łatwiej to zrobić, bo przecież nikt
ostatecznie nie wie, jak się – tak naprawdę – rzeczy mają.
Można na nie spoglądać z różnych perspektyw, a to wydaje się
oznaczać, iż każda interpretacja rzeczywistości jest równorzędna
i równouprawniona. Żadne fakty nie mówią same za siebie, nic nie
jest jasne i bezdyskusyjne, zatem w szczelinach tych niejasności
może wzrastać i żyć moja prywatna interpretacja, której
skutecznie mogę bronić bardzo długo. Jakaś część mego umysłu
szepcze wprawdzie, że to rozpaczliwe kłamstwo, ale nie chcę i nie
mogę dać jej wiary – zbyt silna jest niezgoda na świat. Ta
właśnie kontestacja stanów świata i ogólnego jego kształtu
nakazywała i nakazuje ludziom odwracać się od rzeczywistości i
budować alternatywne uniwersa rzutowane potem na byt. Okłamywanie
samego siebie jest w ogóle szczególnym i ciekawym przypadkiem.
Kiedy bowiem mówimy o okłamywaniu, mamy, rzecz jasna, na myśli
świadome i celowe działanie. Gdybyśmy jednak świadomie się
oszukiwali, to byśmy się nie oszukali, to znaczy będąc świadomi,
że kłamiemy nie uwierzylibyśmy samym sobie: kłamstwo by się nie
powiodło. Jak zatem możemy nie być świadomi własnego celowego
działania? Wydaje się to niemożliwe, a jednak tak się dzieje, i
to nader często. Rzecz tylko w tym, jaką koncepcję podmiotu
przyjmiemy: jeśli uznajemy oświeceniową, samoprzejrzystą
koncepcję jaźni („wiem o wszystkim, co robię i czym jestem”)
to oczywiście wykluczamy możliwość oszukiwania siebie. Jeśli
jednak uznamy (chyba słusznie), że „ja” jest tworem złożonym
i wielowarstwowym, składającym się z cząstkowych podosobowości,
na wpół autonomicznych podsystemów sterowania i licznych komórek
decyzyjnych, o niejasnych, zachodzących zresztą na siebie zakresach
kompetencji, to wówczas w przedkładaniu sobie samym fałszu nie
znajdziemy nic niemożliwego. Gdy dodamy do tego, iż pomiędzy tymi
strefami i warstwami znajdują się tajemne – pomijające centrum –
przejścia, tunele, podkopy i krótkowieczne, zaimprowizowane
naprędce, wiszące mosty, a cała struktura gospodarstwa umysłu
bytuje dynamicznie i chwiejnie, to pojmiemy, że automistyfikacja nie
tylko jest możliwa, ale i nieunikniona. Ustrój naszej jaźni nie
przypomina bowiem monarchii absolutnej, scentralizowanej, dobrze
skomunikowanej, podporządkowanej bezwzględnie i wiernie naczelnemu
ośrodkowi. Na myśl przywodzi raczej republikę szlachecką w
ostatnim stadium rozkładu: władza stołeczna jest słabosilna,
nieustannie zagrożona pokrętnymi knowaniami przywódców magnackich
państewek czy nawet jawnym rokoszem. Ci ostatni prowadzą wszak
cichcem własną politykę (bo mają własne interesy), częściowo
tylko zgodną z nominalnym centrum. Król bywa obcym we własnym
państwie, a o tym, co dzieje się na odległych kresach, dowiaduje
się często ostatni, i to z dyplomatycznych not innych monarchów.
Nie może on bowiem widzieć wszystkiego, co dzieje się w
królestwie: zwracając wzrok ku jednym dziedzinom, odrywa je
przecież od innych. Ponadto, na włościach jego wędrują dziwne,
pojawiające się i znikające, na poły zbójeckie, samowładne
hordy. Nikt nie wie, skąd przyszły, dokąd zmierzają i czego chcą,
jasne jest jednak, że na ich obszary monarsza władza nie sięga:
panuje tam dziwna mgła i niepokojąca nieprzejrzystość, a w nich
dzieją się rzeczy ukryte. A zatem: samooszukiwanie się jest
możliwe i realne. To trochę tak jak niekiedy we śnie: równocześnie
i wiemy, i nie wiemy, że śnimy. Tu podobnie: takoż widzimy jak i
nie widzimy własnego łgarstwa.
Bartosz Jastrzębski
Fragment eseju Kłamstwo w
strukturze codzienności
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.