wtorek, 17 czerwca 2014

Latający człowiek


Roku Pańskiego 400 Cesarz Yuan panował w cieniu Wielkiego Muru Chińskiego, a kraj zielenił się po deszczach, w spokoju gotowiąc się do żniw; jego poddani nie byli ani zbytnio szczęśliwi, ani smutni.

Wczesnym rankiem pierwszego dnia pierwszego tygodnia drugiego miesiąca nowego roku Cesarz Yuan popijał herbatę i wachlował się dla ochłody przed gorącym tchnieniem wiatru, gdy ogrodową aleją wyłożoną czerwonymi i niebieskimi kafelkami nadbiegł służący z okrzykiem:

– Och, Cesarzu, Cesarzu, cud!
– Tak – odparł Cesarz – powietrze jest dziś naprawdę cudowne.
– Nie, nie to, cud! – zawołał służący składając szybki ukłon.
– I czuję doskonały smak herbaty w ustach, jest to niewątpliwie cud.
– Ależ nie, Wasza Wysokość.
– A więc niech zgadnę. Słońce wstało i mamy nowy dzień. Lub też morze jest błękitne. Oto największy ze wszystkich cudów.
– Ekscelencjo, człowiek fruwa!
– Co? – wachlarz znieruchomiał w dłoni Cesarza.
– Widziałem go w powietrzu, człowieka ze skrzydłami. Usłyszałem nad sobą wołanie w przestworzach, a gdy spojrzałem w górę, zobaczyłem go, smoka w niebiosach z człowiekiem w paszczy; smoka z papieru i bambusów, o barwach słońca i trawy.
– Dzień się dopiero zaczyna – powiedział Cesarz – i jeszcze nie otrząsnąłeś się ze snu.
– Tak, jest wcześnie, ale co widziałem, to widziałem. Chodź, a i ty, Panie, zobaczysz.
– Usiądź koło mnie – powiedział Cesarz. – Napijemy się herbaty. To musi być niesamowite, jeśli tak było naprawdę, ujrzeć fruwającego człowieka. Musisz mieć czas, aby wszystko przemyśleć, tak jak i ja potrzebuję czasu na przygotowanie się do takiego widoku. Napili się herbaty.

– Wasza Wysokość – nie wytrzymał wreszcie służący – bo on odleci. Cesarz podniósł się zamyślony.
– Teraz pokaż mi, co widziałeś. Weszli do ogrodu, przecięli bujną łąkę, przeszli przez mostek, przebyli wysadzaną drzewami aleję i wspięli się na niewielki pagórek.
– Tam! – wskazał służący. Cesarz spojrzał w niebo. A w niebie, śmiejąc się z tak wysoka, że ledwie go było słychać, bujał człowiek. I człowieka tego skrywał jaskrawy papier i trzcina bambusowa, które tworzyły skrzydła i piękny złoty ogon, i szybował on w przestworzach jak największy ptak w świecie ptaków, jak nieznany smok w krainie starodawnych smoków. Z wyżyn chłodnych wiatrów porannych człowiek krzyknął do nich:
– Latam, latam!
– Tak, o tak! – pomachał mu ręką służący. Cesarz Yuan nie poruszył się.

Skierował natomiast wzrok na Wielki Mur właśnie wyłaniający się hen daleko z mgły nad zielonymi wzgórzami i jak wspaniały kamienny wąż wijący się majestatycznie przez cały kraj. Cudowny mur, który od niepamiętnych czasów strzegł ich przed wrogimi hordami i zapewniał pokój przez niezliczone lata. Ujrzał, jak zaczyna się budzić miasto, wciśnięte między rzekę, gościniec i wzgórze.

– Powiedz mi – zwrócił się do służącego – czy ktoś jeszcze widział tego latającego człowieka?
– Tylko ja, Ekscelencjo – odparł, machając ręką i uśmiechając się do góry. Cesarz obserwował niebo przez dłuższą chwilę, po czym rozkazał:
– Przywołaj go do mnie.
– Hej, zbliż się do nas! Cesarz pragnie z tobą mówić! – zawołał służący, przyłożywszy do ust dłonie zwinięte w trąbkę.

Podczas gdy latający człowiek szybował w dół niesiony poranną bryzą, Cesarz uważnie rozglądał się dokoła. Spostrzegł chłopa w polu, z głową zadartą do góry, i zapamiętał to miejsce. Latający człowiek opuścił się na ziemię z szelestem papieru i skrzypieniem trzciny bambusowej. Z dumą podszedł do Cesarza, niezręczny w swym rynsztunku, wreszcie skłonił się nisko przed starym władcą.

– Coś ty takiego zrobił? – zapytał Cesarz.
– Szybowałem po niebie, Ekscelencjo – odpowiedział człowiek.
– Ale coś ty zrobił? – powtórzył Cesarz.
– Przecież już powiedziałem! – wykrzyknął człowiek.
– Nic nie powiedziałeś. – Cesarz wąską dłonią dotknął ślicznego papieru i ptakopodobnego szkieletu aparatu. Pachniał on chłodem, jak wiatr.
– Czyż nie jest piękny, Ekscelencjo?
– Jest zbyt piękny.
– Jedyny na świecie – uśmiechnął się człowiek. – To ja go wymyśliłem.
– Jedyny?
– Daję głowę.
– Czy ktoś jeszcze wie o tym?
– Nikt. Nawet moja żona, która pomyślałaby, że straciłem rozum z porażenia słońcem. Sądziła, że buduję latawiec. Wstałem w nocy i poszedłem nad odległe urwiska. A gdy słońce wzeszło i powiał leciutki wietrzyk, zebrałem odwagę w sercu, Ekscelencjo, i skoczyłem ze skały. Wzbiłem się w niebo! Ale moja żona nie wie o niczym.
– Tym lepiej dla niej – powiedział Cesarz. – Chodź z nami. – Zawrócili do cesarskiej rezydencji. Słońce świeciło już wysoko na niebie i orzeźwiająco pachniały trawy. Cesarz, służący i latający człowiek zatrzymali się w rozległym ogrodzie. Cesarz klasnął w dłonie:
– Hej, straże! – Nadbiegli strażnicy.
– Bierzcie tego człowieka. Strażnicy pojmali go.
– Wezwać kata – rozkazał Cesarz.
– Co to znaczy! – zawołał zdumiony człowiek. – Cóż ja takiego uczyniłem? – Rozpłakał się, aż jego piękny papierowy aparat zaszeleścił.

– Oto człowiek, który zbudował pewne urządzenie – powiedział Cesarz – i jeszcze zapytuje nas, co to znaczy. On sam nie wie. Jemu wystarczy akt tworzenia, bez świadomości, dlaczego to zbudował, ani do czego ten przedmiot może służyć.
Nadbiegł kat z ostrym, srebrnym toporem. Stanął w gotowości, z obnażonymi potężnymi ramionami, twarz zakrywała mu pogodna biała maska.

– Zaczekaj – wstrzymał go Cesarz. Odwrócił się do pobliskiego stolika, gdzie stało urządzenie, które on sam wymyślił. Zdjął z szyi malutki, złoty kluczyk. Włożył go w otwór miniaturowego precyzyjnego mechanizmu i nakręcił sprężynę. Następnie uruchomił mechanizm. Był to ogród wykonany z metalu i drogich kamieni. Wprawione w ruch ptaki śpiewały wśród metalowych drzew, wilki spacerowały w miniaturowych lasach, drobne figurki ludzi wybiegały na słońce i kryły się w cieniu, poruszając miniaturowymi wachlarzami, słuchając głosów maleńkich szmaragdowych ptaków i przystając przy niewiarygodnie małych, a jednak szemrzących fontannach.

– Czyż to nie jest piękne? – powiedział Cesarz. – Gdybyś mnie spytał, co ja tutaj zrobiłem, mógłbym ci odpowiedzieć z łatwością. Sprawiłem, że ptaki śpiewają, że lasy szumią, że ludzie spacerują w tej leśnej krainie, rozkoszując się zielenią i cieniem, i szczebiotem ptaków. To właśnie zrobiłem.

– Ależ, Cesarzu! – błagał na kolanach latający człowiek, a łzy płynęły mu po twarzy. – Ja zrobiłem podobnie. Ja też odkryłem piękno! Uniosłem się wraz z porannym wiatrem. Spoglądałem z góry na uśpione domy i ogrody. Czułem zapach morza i nawet widziałem je z wysoka, za wzgórzami. I szybowałem niby ptak, och, słów mi brakuje, aby wyrazić, jak pięknie jest tam, w górze, na niebie, z wiatrem wokoło, wiatrem niosącym mnie to jak piórko, to znów jak wachlarz; jak pachnie niebo o poranku! I jak wolny czuje się człowiek! To jest piękne, Cesarzu, to jest również piękne!
– Tak – powiedział smutno Cesarz – wiem, że to musi być prawda, gdyż czułem, jak moje serce unosi się z tobą w powietrzu, i zastanawiałem się: jak to jest? Co człowiek czuje? Jak wyglądają z tej wysokości odległe stawy? A jak mój dom i słudzy? Czy tak jak mrówki? A jak, hen w oddali, jeszcze nie przebudzone miasta?
– Więc oszczędź mnie!
– Ale są chwile – mówił Cesarz z jeszcze większym smutkiem – gdy człowiek musi poświęcić trochę piękna, jeżeli pragnie ocalić tę odrobinę, którą już posiadł. Nie obawiam się ciebie, twojej osoby, lecz obawiam się kogoś innego.
– Kogo?
– Innego człowieka, który ujrzawszy cię w górze zbuduje taki sam przedmiot z błyszczącego papieru i bambusów. Ale ten drugi człowiek będzie miał złą twarz i złe serce i piękno zginie. Tego człowieka się boję.
– Ale dlaczego? Dlaczego?
– Któż zapewni nas, że pewnego dnia właśnie taki człowiek nie wzniesie się w powietrze na takim właśnie aparacie z papieru i trzciny i nie zrzuci głazów na Wielki Mur? – odparł Cesarz. Nikt się nie poruszył, nikt nie odezwał.

– Ściąć mu głowę – rozkazał Cesarz. Kat zamachnął się srebrnym toporem.
– Spalcie latawiec i ciało, a popioły za kopcie razem – powiedział Cesarz. Słudzy oddalili się, aby spełnić jego wolę. Cesarz odwrócił się do swego służącego. – Ty trzymaj język za zębami. To wszystko było snem, smutnym i pięknym. A temu chłopu na polu, w oddali, powiedz, że będzie lepiej, jeśli uzna to za przywidzenie. Jeżeli choć słówko wydostanie się na zewnątrz, obaj nie przeżyjecie godziny.

– Jesteś litościwy, Cesarzu.
– Nie, nie jestem litościwy – odrzekł stary władca. Za murem ogrodu zobaczył strażników palących piękny aparat z papieru i trzciny bambusowej, który tak pachniał wiatrem porannym. Ujrzał, jak ciemny dym wzbija się do góry.
 – Nie, jestem tylko bardzo zdumiony i zatrwożony. – Dostrzegł, jak strażnicy kopią dół, aby zasypać w nim popioły. – Cóż znaczy życie jednego człowieka w porównaniu z życiem milionów innych? Muszę szukać pocieszenia w tej myśli. Z łańcuszka na szyi zdjął kluczyk i jeszcze rai nakręcił piękny miniaturowy świat. Stał ogarniając wzrokiem Wielki Mur, spokojne miasto, zielone pola, rzeki i strumienie. Westchnął. Delikatny mechanizm zafurkotał i maleńki krajobraz ożył.

Ludziki rozpoczęły swój spacer po lasach, maleńkie lisy okryte lśniącą puszystą sierścią co sił w nogach przebiegały susami słoneczne polany, a wśród maleńkich drzew, szczebiocząc dźwięcznie, unosiły się błękitno złote drobiny lecąc, lecąc, lecąc na swym maleńkim niebie.

– Och – westchnął Cesarz i zamknął oczy – spójrz na ptaki, spójrz na ptaki!

Ray Bradbury
Przełożył Marek Marszał
(Ze zbioru opowiadań K jak Kosmos)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.