Nie
ulega wątpliwości, że Wesele
Stu Tysięcy Barbarzyńców
jest utworem intrygującym. Jak określić, jak zakwalifikować tę
niewielkiej objętości opowiastkę? Wydawca portugalski pisze o niej
tak:
„Wesele
Stu Tysięcy Barbarzyńców
jest baśnią przepojoną liryzmem albo pełną fantazji satyrą,
nade wszystko jednak — melancholijnym hymnem do miłości i
przyjaźni. Opowiada nam o dziwnych stosunkach łączących pewnego
bezdomnego psa z Księżycem, zadzierzgniętych w starożytnym Rzymie
cezarów, w owych niespokojnych czasach gladiatorów, niewolnictwa i
legionów w marszu, i zakończonych w sposób wzruszający w naszych
mądrych czasach rakiet atomowych, komputerów i skażenia środowiska
— czasach w końcu nie mniej niż tamte niespokojnych, gdy człowiek
z ciekawością i zachłannością pioniera zapuszcza się w
otchłanie nieskończoności. Według Fernanda Namory, oglądamy w
tej książce inną stronę gorzkiej, nigdy bezzasadnej zgryźliwości
Altina do Tojal, a przede wszystkim wspaniałą erupcję fantazji,
która ukazuje nam «to, co ludzkie» w mało jeszcze zbadanych,
znaczących perspektywach”.
Tę
charakterystykę można rozwinąć i uzupełnić. I tak miast słowa
satyra lepiej chyba w odniesieniu do Wesela
Stu Tysięcy Barbarzyńców użyć
słowa persyflaż: autor z właściwą sobie ironią, przechodzącą
niekiedy w jawne szyderstwo, lecz osobliwie stowarzyszoną z nutą
liryczną, przedrzeźnia zarówno pewien sposób pisania o historii,
jak i samą historię, przydając jej cech groteskowych. Jakże
zabawna, a jednocześnie pełna właśnie szyderstwa jest
ambiwalencja groźnego przeciwnika Rzymu, okazującego się już to
hordą dzikich barbarzyńców, już to nędznym, zapchlonym,
jednookim kundlem! (Nadmieńmy en
passant,
że — w odróżnieniu od innych krajów romańskich — w
Portugalii istnieje wśród historyków i pisarzy pewna tradycja
nader krytycznego oceniania skutków rzymskiej kolonizacji: Aquilino
Ribeiro na przykład uważał ją za śmiertelny cios zadany
historycznej szansie wytworzenia się oryginalnej państwowości i
narodu luzytańskiego w oparciu o żywioły miejscowe,
celtibero-germańskie). Wróćmy jednak do tego, co zdaje się być w
naszej „baśni” (chwilami, przyznajmy, dość okrutnej)
najbardziej intrygujące, czyli do symboliki tytułowego bohatera. W
wędrującym swobodnie poprzez wieki i przestrzenie kundlu,
beznadziejnie zakochanym w ślicznej białej suczce, pierwszym rzutem
oka można by dostrzec symbol tego, co w naturze człowieka wolne,
spontaniczne („dzikie”), nie dające się ujarzmić i nie
poddające się ostatecznej rozpaczy, chociaż następujące po sobie
różne historyczne formy antyhumanitarnego „establishmentu”
usilnie ów żywioł prześladują i starają się go zniszczyć, a
przynajmniej zneutralizować („ucywilizować”). Tutaj pierwiastek
ów ukonkretnia się jako poszukiwanie miłości i dobra.
Ale
symbolika Stu
Tysięcy Barbarzyńców
nie jest do końca określona i zapewne można odczytywać ją
inaczej. Takie jej potraktowanie przez autora nasuwa mi pewne
przypuszczenie, o którym niżej. Tymczasem zauważmy, iż w trakcie
lektury nieraz odnosi się wrażenie, że Tojal pisał tę baśń
„dla siebie”, podobnie jak to było ze zbiorem opowiadań Os
Putos
(1964), najgłośniejszym dotąd osiągnięciem twórczym autora. Oto
co mówi on na ten temat:
„Dobrze
mi robiło pisanie go, czy też raczej wyszarpywanie z siebie w
kamienistych górach, pełnych słońca i grania cykad, pośród kóz,
których strzegłem — a potem w czasie wędrówek przymusowej,
potajemnej emigracji, w więzieniach hiszpańskich, w więzieniach
portugalskich, w brudnej knajpie, w hałaśliwej kawiarni, w
wojskowym lazarecie, na brzegu iskrzącego się strumienia, w sali
biblioteki publicznej, w czasie zebrań wesołych spryciarzy, w
niezmiernej samotności wynajętego pokoiku; tak, dobrze mi to
robiło, bo gdy usiłowałem — z mizernym skutkiem — uciec przed
głodem i upokorzeniami, nie mając drzwi, do których mógłbym
zastukać, poza moimi własnymi drzwiami, przerzucając się od
podziemnego niepokoju mrówki do świetlistych rozkoszy cykady,
otrzymując i rozdając kopniaki w tyłek, spostrzegłem, że ulegają
sublimacji wyrzeczenia, których znoszenie w innym wypadku wymagałoby
większego stoicyzmu niż ten, na jaki mnie stać”.
A
więc pisanie dla siebie jako ucieczka w dziedzinę wolności
suwerennej, wewnętrznej, jako sposób na przetrwanie.
Czterdziestojednoletni autor z Bragi, mający za sobą lata burzliwe
i trudne, dziś już może użyć swej sztuki także dla własnej
zabawy. Istotnie, sądzę, że zwłaszcza konstruując symbolikę
tytułowego bohatera swej powieści jako otwartą i wieloznaczną,
Tojal ujawnia postawę ludyczną. Ujawnia ją także sposób
konstruowania przezeń fabuły: jest ona grą elementów, obrazów,
tropów, sytuacji czy sylwetek ludzkich znanych z litera-tury,
popularnych opracowań historycznych, wreszcie ze współczesnych
gazet. Są to elementy literacko „stypizowane”, by nie rzec
sztampowe; Tojal zestawia je z sobą nieledwie jak klocki, a przecież
według konsekwentnego planu. Plan ten kreśli fantazja autora, która
w Weselu
Stu Tysięcy Barbarzyńców
uzyskuje stopień autonomii rzadko spotykany we współczesnej
literaturze portugalskiej.
Ireneusz
Kania
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.