środa, 25 czerwca 2014

Pod presją


W książce: „Miliard lat przed końcem świata”, grupa naukowców badaczy jest poddana tajemniczej presji, celem tej siły która na nich oddziałuje jest powstrzymanie ich od dalszej pracy. Nie bardzo wiadomo dlaczego, ofiary snują różne teorie. W końcu wszyscy się załamują z wyjątkiem jednego Wieczerewskiego, któremu oddają teczki ze swymi pracami. Moja lektura, wydaje mi się, że chyba nawet jeszcze przed szkołą średnią, już dobrze nie pamiętam, w każdym razie bardzo wczesna. Nie jestem dobry w pisaniu recenzji, ale mam nadzieję, że te parę cytatów wystawi odpowiednią recenzję książce:)


I znowu wszyscy umilkli na dłuższy czas. Popijali herbatę. Potem Głuchow powiedział cichym głosem: 

- Jakaż to znakomita herbata! Słowo daję, jest pan mistrzem, Dymitrze Aleksiejewiczu. Dawno nie piłem takiej herbaty... Tak, tak... Oczywiście to wszystko jest trudne, niejasne... A z drugiej strony niebo, księżyc - patrzcie, jaki piękny... herbata, papierosy... Doprawdy, czego jeszcze potrzeba człowiekowi? Telewizja nadaje serial kryminalny, zupełnie niezły... Nie wiem, nie wiem... Pan coś mówił, Dymitrze, o gwiazdach, o rozproszonej materii... A co nas to właściwie obchodzi? Jeśli się tak dobrze zastanowić? Jakieś podglądactwo, prawda? No więc dostał pan po łapach - nie podglądaj! Pij herbatę, patrz w telewizor... Niebo nie jest po to, żeby w nim gmerać. Niebo jest po to, żeby się nim zachwycać... I w tym momencie syn Zachara dźwięcznie i triumfalnie oznajmił:
- A ty jesteś chytry!

(…)

- Łatwo powiedzieć wybierać! - zaczął nawet Zachar, ale odezwał się Głuchow i Zachar z nadzieją wlepił w niego oczy. - Przecież to jasne! - powiedział Głuchow z niezwykłą mocą. - Czy naprawdę nie jest dla was oczywiste, co należy wybrać? Życie, oczywiście! No bo co innego! Przecież nie te wasze teleskopy, nie wasze probówki... Niech się udławią waszymi teleskopami! Waszą dyfuzyjną materią!... Trzeba żyć, trzeba kochać, wielbić przyrodę, wielbić, a nie dłubać w niej! Kiedy teraz patrzę na drzewo, na krzak, czuję i wiem, że to mój przyjaciel, istniejemy jeden dla drugiego, jesteśmy sobie wzajemnie potrzebni...

- Teraz? - zapytał głośno Wieczerowski. Głuchow zająknął się.
- Przepraszam? - wymamrotał.
- A przecież my się znamy, Władlenie Siemionowiczu - powiedział Wieczerowski. - Pamięta pan? Estonia, szkoła lingwistyki matematycznej... sauna, piwo...
- Tak, tak - powiedział Głuchow, spuszczając oczy. - Tak.
- Pan był wtedy zupełnie inny - powiedział Wieczerowski.
- Kiedy to było... - powiedział Głuchow. - Baronowie, wie pan, starzeją się...
- Baronowie również wojują - powiedział Wieczerowski. - Nie tak znowu dawno to było. Głuchow w milczeniu rozłożył ręce.

Malanow nic z tego intermedium nie zrozumiał, ale coś tam było, i to coś niemiłego, nie przypadkiem rozmawiali ze sobą w ten sposób. A Zachar widocznie zrozumiał jakoś po swojemu, wyczuł chyba jakiś wyrzut pod swoim adresem w tych kilku słowach, a może nawet zniewagę, ponieważ nagle z niezwykłą gwałtownością, nieomal z nienawiścią, prawie krzyknął zwracając się do Wieczerowskiego:
- A jednak Sniegowoja zamordowali! Panu łatwo mówić, pana nie wzięli za gardło, panu to dobrze!
Wieczerowski skinął głową.

- Tak - powiedział. - Mnie jest dobrze. Mnie jest dobrze, ale Władlenowi Siemionowiczowi także jest dobrze. Prawda?

Malutki, przytulny człowiek z zaczerwienionymi króliczymi oczkami za mocnymi staromodnymi szkłami w stalowej oprawce ponownie w milczeniu rozłożył ręce. Potem wstał i nie patrząc na nikogo powiedział:
- Przykro mi, ale czas już na mnie. Jest bardzo późno...

(…)

- Słuchaj - powiedziałem przez zęby. - Co zaszło między tobą a Głuchowem? Jakoś dziwnie z nim rozmawiałeś...
- On mnie rozgniewał - powiedział Wieczerowski.
- Czym?
Wieczerowski przez chwilę milczał.
- Nie ma odwagi zostać sam - powiedział.
- Nie rozumiem - oświadczyłem po chwili namysłu.
- Złości mnie nie to, jakiego dokonał wyboru - powiedział Wieczerowski powoli, jakby rozmyślając na głos. - Ale po co wciąż się usprawiedliwiać? A on się nie tylko usprawiedliwia, jeszcze stara się zwerbować innych. Wstyd mu być słabym wśród silnych, chce, żeby i inni byli słabi. Myśli, że wtedy będzie mu lżej. Być może ma rację, ale mnie to rozwściecza...
Słuchałem go z otwartymi ustami, a kiedy umilkł, zapytałem ostrożnie:

- Chcesz powiedzieć, że Głuchow... też jest pod presją?
- On był pod presją. I nie wytrzymał.
- Poczekaj... Jesteś pewien? Powoli odwrócił do mnie twarz.
- A ty nie zrozumiałeś? - zapytał.
- Skąd? Przecież on mówił... Słyszałem na własne uszy... Zresztą widać gołym okiem, że ten facet nawet w najśmielszych snach...To jasne! Zresztą teraz już nie wydawało mi się takie jasne. Być może nawet wręcz przeciwnie.
- A więc nie zrozumiałeś - powiedział Wieczerowski, patrząc na mnie z ciekawością. - Hm... A Zachar zrozumiał. - Po raz pierwszy tego wieczoru wyciągnął kapciuch i niespiesznie zaczął nabijać fajkę. - Dziwne, że nie zrozumiałeś... Zresztą byłeś wyraźnie nieswój. A tymczasem zastanów się sam. Facet uwielbia kryminały, facet lubi siedzieć przed telewizorem, dziś właśnie nadają kolejny odcinek tego żałosnego filmu, a on nagle zrywa się z ulubionego fotela, pędzi do zupełnie nie znanych sobie ludzi - po co? Żeby się poskarżyć na swoje bóle głowy? - potarł zapałkę i zaczai rozpalać fajkę.
Czerwonożółty ogieniek zatańczył w jego skupionych oczach. Zapachniało wonnym dymem.
- A oprócz tego od razu go poznałem. Ściśle - nie od razu... Bardzo się zmienił. Kiedyś był taki wesolutki, energiczny, krzykliwy, pełen jadu... żadnego rousseauizmu, żadnych tam kieliszeczków. W pierwszej chwili nawet mi się go żal zrobiło, ale kiedy zaczął reklamować swój nowy światopogląd, rozwścieczył mnie.

Umilkł i zajął się swoją fajką.
Skuliłem się. Oto jak to wygląda. Jakby walec przejechał po człowieku. Uszedł z życiem, ale już nie jest sobą. Zdegenerowana materia... Zdegenerowany duch. Co oni z nim zrobili? Nie wytrzymał... Boże drogi, przecież można sobie wyobrazić takie ciśnienie, którego nikt nie wytrzyma...

- To znaczy, że Sniegowoja również potępiasz? - zapytałem.
- Ja nie potępiam nikogo - powiedział Wieczerowski.
- No nie, przecież wściekłeś się... na Głuchowa...
- Nie zrozumiałeś mnie - powiedział z lekkim zniecierpliwieniem Wieczerowski. - Wcale mnie nie złości wybór Głuchowa. Jakie ja mam prawo osądzać człowieka, który dokonał wyboru zostawiony sam na sam ze sobą, bez pomocy, bez nadziei... Irytuje mnie zachowanie Głuchowa już potem, kiedy wybór został dokonany. Powtarzam: Głuchow wstydzi się swojej decyzji i dlatego - tylko dlatego - stara się nawrócić innych na swoją wiarę. To znaczy, w istocie rzeczy wzmacnia i bez tego przemożną siłę. Rozumiesz mnie?

(…)

- Niech pan tam nie idzie, Dymitrze Aleksiejewiczu... Stanąłem i spojrzałem na niego. To był Głuchow.
Wstał, podniósł swój kapelusz, z trudem wyprostował plecy, trzymając się za krzyż i wtedy zobaczyłem, że twarz ma wymazaną czymś czarnym - błotem, a może sadzą – maleńkie usta mocno zaciśnięte, jakby go coś bardzo bolało, śmieszne okulary siedzą krzywo. Poprawił okulary i powiedział, ledwie poruszając wargami:

- Jeszcze jedna teczka. Biała. Jeszcze jedna kapitulacja.
Milczałem. Głuchow słabo uderzył kapeluszem o kolano, jakby wytrząsając kurz, następnie zaczął go czyścić rękawem. Też milczał, ale nie odchodził. Czekałem, co mi jeszcze powie.

- Wie pan - odezwał się w końcu - kapitulacja zawsze jest nieprzyjemna. W poprzednim stuleciu podobno ludzie strzelali sobie w łeb, byle nie kapitulować. Nie dlatego, że bali się tortur albo obozu koncentracyjnego, i nie z obawy, że zaczną sypać na torturach, po prostu było im wstyd.

- W naszych czasach to się również zdarzało - powiedziałem. -I wcale nie tak rzadko.
- Tak, oczywiście - łatwo zgodził się Głuchow. - Oczywiście. Przecież człowiekowi musi być bardzo nieprzyjemnie, kiedy nagle zdaje sobie sprawę, że jest zupełnie inny, niż sobie zawsze wyobrażał. Wciąż chce pozostać taki, jaki był przez całe życie, a to jest niemożliwe, jeśli kapitulujesz. No i wtedy musi... Ale różnica jednak jest. W naszym stuleciu strzelają sobie w łeb ze wstydu przed innymi, przed społeczeństwem, przed przyjaciółmi... A w zeszłym stuleciu strzelali do siebie, ponieważ było im wstyd przed sobą. Rozumie pan, w naszych czasach nie wiadomo dlaczego panuje pogląd, że sam ze sobą człowiek się zawsze dogada. Pewnie zresztą tak jest rzeczywiście. Nie wiem, na czym to polega. Nie wiem, co się stało. Może dlatego, że świat stał się bardziej skomplikowany? Może dlatego, że teraz oprócz takich pojęć jak honor i godność istnieje jeszcze mnóstwo innych rzeczy, które mogą służyć
do samoutwierdzenia...

Spojrzał na mnie wyczekująco, a ja wzruszyłem ramionami i powiedziałem:
- Nie wiem. Być może.
- Ja także nie wiem - powiedział. -Wydawałoby się, doświadczony kapitulant, ileż czasu już o tym myślę, tylko o tym i o niczym innym, ile niezbitych argumentów znalazłem... I niby się już uspokoiłem, przekonałem sam siebie i nagle znowu się odzywa... Oczywiście dwudziesty wiek, dziewiętnasty wiek - jest przecież różnica. Ale rany zawsze zostają ranami. Goją się, zabliźniają, i człowiek już właściwie o nich zapomniał, a potem zmienia się pogoda i przypominają o sobie. Tak zawsze było, we wszystkich stuleciach.

- Ja rozumiem - powiedziałem. - Ja wszystko rozumiem. Ale przecież są rany i rany. Czasem bardziej bolą te cudze...
- Ależ na Boga! - wyszeptał Głuchow. - Ja w ogóle nie o tym... Gdzieżbym się ośmielił... Ja tylko tak sobie mówię. Proszę nie myśleć w żadnym wypadku, że ja pana powstrzymuję, że coś panu radzę... kto jak kto, ale ja... Wie pan, wciąż myślę... tacy jak my - co to właściwie takiego? Czy rzeczywiście tak dobrze nas wychowała epoka i ojczyzna, czy też przeciwnie - my - to atawizm, troglodyci? Dlaczego tak się męczymy? Nie mogę tego zrozumieć.

Milczałem. Głuchow niepewnym, ospałym ruchem wsadził na głowę swój zabawny kapelusz i powiedział:
- No cóż, żegnam pana, Dymitrze Aleksiejewiczu. Zapewne już nigdy więcej się nie spotkamy, ale tak czy inaczej miło mi było pana poznać... I herbatę pan świetnie zaparza...

(…)

Wieczerowski nie odpowiedział nic, wzruszył ramionami i zaczął nabijać fajkę. Tak, oczywiście, bardzo chciał mi pomóc. Narysować jakąś perspektywę, udowodnić, że ja wcale nie jestem takim tchórzem, a on - bohaterem. Jest po prostu dwóch uczonych, zajmujemy się jednym zagadnieniem, tylko z obiektywnych przyczyn on może teraz pracować nad nim, a ja nie. Ale nie było mi lżej. Dlatego, że on pojedzie na Pamir i będzie tam siedzieć nad rewertazą Weingartena, nad feddingami Zachara, nad swoją niepojętą matematyką i wszystkim innym, a w niego będą walić piorunami kulistymi, nasyłać upiory odmrożonych alpinistów, a zwłaszcza alpinistki, spuszczać lawiny, demolować wokół niego czas i przestrzeń, i wreszcie go wykończą. A może nie wykończą. I może ustali tam prawidłowości powstawania piorunów kulistych i najść odmrożonych alpinistek... A może tego wszystkiego w ogóle nie będzie, będzie sobie spokojnie ślęczał nad naszymi bazgrołami i szukał - gdzie, w jakim punkcie przecięcia wnioski o teorii M-kawern i wnioski z ilościowej analizy wpływów
kulturalnych USA na Japonię krzyżują się, i to na pewno będzie bardzo dziwny punkt przecięcia, i zupełnie możliwe, że w tym punkcie odnajdzie kluczyk do całej tej złowieszczej mechaniki, a nawet, być może, klucz do sterowania nią... A ja zostanę w domu, jutro odbiorę z lotniska Bobka i teściową, i wszyscy razem pójdziemy kupować półki na książki.

- Zatłuką cię tam - powiedziałem bez nadziei.
- Niekoniecznie - powiedział Wieczerowski. - A poza tym przecież ja tam nie będę sam... i nie tylko tam... i nie tylko ja...

Patrzyliśmy sobie w oczy, i za grubymi szkłami jego okularów nie było ani napięcia, ani wysilonej odwagi, ani płomiennego poświęcenia - tylko wyłącznie rudy spokój i rude przekonanie, że wszystko powinno być właśnie tak i tylko tak.

Arkadij i Borys Strugaccy, Miliard lat przed końcem świata
tłumaczenie: Irena Lewandowska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.