W książce: „Miliard lat przed
końcem świata”, grupa naukowców badaczy jest poddana tajemniczej
presji, celem tej siły która na nich oddziałuje jest powstrzymanie
ich od dalszej pracy. Nie bardzo wiadomo dlaczego, ofiary snują
różne teorie. W końcu wszyscy się załamują z wyjątkiem jednego
Wieczerewskiego, któremu oddają teczki ze swymi pracami. Moja
lektura, wydaje mi się, że chyba nawet jeszcze przed szkołą
średnią, już dobrze nie pamiętam, w każdym razie bardzo wczesna.
Nie jestem dobry w pisaniu recenzji, ale mam nadzieję, że te parę
cytatów wystawi odpowiednią recenzję książce:)
I znowu wszyscy umilkli na dłuższy
czas. Popijali herbatę. Potem Głuchow powiedział cichym głosem:
- Jakaż to znakomita herbata! Słowo
daję, jest pan mistrzem, Dymitrze Aleksiejewiczu. Dawno nie piłem
takiej herbaty... Tak, tak... Oczywiście to wszystko jest trudne,
niejasne... A z drugiej strony niebo, księżyc - patrzcie, jaki
piękny... herbata, papierosy... Doprawdy, czego jeszcze potrzeba
człowiekowi? Telewizja nadaje serial kryminalny, zupełnie niezły...
Nie wiem, nie wiem... Pan coś mówił, Dymitrze, o gwiazdach, o
rozproszonej materii... A co nas to właściwie obchodzi? Jeśli się
tak dobrze zastanowić? Jakieś podglądactwo, prawda? No więc
dostał pan po łapach - nie podglądaj! Pij herbatę, patrz w
telewizor... Niebo nie jest po to, żeby w nim gmerać. Niebo jest po
to, żeby się nim zachwycać... I w tym momencie syn
Zachara dźwięcznie i triumfalnie oznajmił:
- A ty jesteś chytry!
(…)
- Łatwo powiedzieć wybierać! -
zaczął nawet Zachar, ale odezwał się Głuchow i Zachar z nadzieją
wlepił w niego oczy. - Przecież to jasne! - powiedział Głuchow z
niezwykłą mocą. - Czy naprawdę nie jest dla was oczywiste, co
należy wybrać? Życie, oczywiście! No bo co innego! Przecież nie
te wasze teleskopy, nie wasze probówki... Niech się udławią
waszymi teleskopami! Waszą dyfuzyjną materią!... Trzeba żyć,
trzeba kochać, wielbić przyrodę, wielbić, a nie dłubać w niej!
Kiedy teraz patrzę na drzewo, na krzak, czuję i wiem, że to mój
przyjaciel, istniejemy jeden dla drugiego, jesteśmy sobie wzajemnie
potrzebni...
- Teraz? - zapytał głośno
Wieczerowski. Głuchow zająknął się.
- Przepraszam? - wymamrotał.
- A przecież my się znamy, Władlenie
Siemionowiczu - powiedział Wieczerowski. - Pamięta pan? Estonia,
szkoła lingwistyki matematycznej... sauna, piwo...
- Tak, tak - powiedział Głuchow,
spuszczając oczy. - Tak.
- Pan był wtedy zupełnie inny -
powiedział Wieczerowski.
- Kiedy to było... - powiedział
Głuchow. - Baronowie, wie pan, starzeją się...
- Baronowie również wojują -
powiedział Wieczerowski. - Nie tak znowu dawno to było. Głuchow w
milczeniu rozłożył ręce.
Malanow nic z tego intermedium nie
zrozumiał, ale coś tam było, i to coś niemiłego, nie przypadkiem
rozmawiali ze sobą w ten sposób. A Zachar widocznie zrozumiał
jakoś po swojemu, wyczuł chyba jakiś wyrzut pod swoim adresem w
tych kilku słowach, a może nawet zniewagę, ponieważ nagle z
niezwykłą gwałtownością, nieomal z nienawiścią, prawie
krzyknął zwracając się do Wieczerowskiego:
- A jednak Sniegowoja zamordowali! Panu
łatwo mówić, pana nie wzięli za gardło, panu to dobrze!
Wieczerowski skinął głową.
- Tak - powiedział. - Mnie jest
dobrze. Mnie jest dobrze, ale Władlenowi Siemionowiczowi także jest
dobrze. Prawda?
Malutki, przytulny człowiek z
zaczerwienionymi króliczymi oczkami za mocnymi staromodnymi szkłami
w stalowej oprawce ponownie w milczeniu rozłożył ręce. Potem
wstał i nie patrząc na nikogo powiedział:
- Przykro mi, ale czas już na mnie.
Jest bardzo późno...
(…)
- Słuchaj - powiedziałem przez zęby.
- Co zaszło między tobą a Głuchowem? Jakoś dziwnie z nim
rozmawiałeś...
- On mnie rozgniewał - powiedział
Wieczerowski.
- Czym?
Wieczerowski przez chwilę milczał.
- Nie ma odwagi zostać sam -
powiedział.
- Nie rozumiem - oświadczyłem po
chwili namysłu.
- Złości mnie nie to, jakiego dokonał
wyboru - powiedział Wieczerowski powoli, jakby rozmyślając na
głos. - Ale po co wciąż się usprawiedliwiać? A on się nie tylko
usprawiedliwia, jeszcze stara się zwerbować innych. Wstyd mu być
słabym wśród silnych, chce, żeby i inni byli słabi. Myśli, że
wtedy będzie mu lżej. Być może ma rację, ale mnie to
rozwściecza...
Słuchałem go z otwartymi ustami, a
kiedy umilkł, zapytałem ostrożnie:
- Chcesz powiedzieć, że Głuchow...
też jest pod presją?
- On był pod presją. I nie wytrzymał.
- Poczekaj... Jesteś pewien? Powoli
odwrócił do mnie twarz.
- A ty nie zrozumiałeś? - zapytał.
- Skąd? Przecież on mówił...
Słyszałem na własne uszy... Zresztą widać gołym okiem, że ten
facet nawet w najśmielszych snach...To jasne! Zresztą teraz już
nie wydawało mi się takie jasne. Być może nawet wręcz
przeciwnie.
- A więc nie zrozumiałeś -
powiedział Wieczerowski, patrząc na mnie z ciekawością. - Hm... A
Zachar zrozumiał. - Po raz pierwszy tego wieczoru wyciągnął
kapciuch i niespiesznie zaczął nabijać fajkę. - Dziwne, że nie
zrozumiałeś... Zresztą byłeś wyraźnie nieswój. A tymczasem
zastanów się sam. Facet uwielbia kryminały, facet lubi siedzieć
przed telewizorem, dziś właśnie nadają kolejny odcinek tego
żałosnego filmu, a on nagle zrywa się z ulubionego fotela, pędzi
do zupełnie nie znanych sobie ludzi - po co? Żeby się poskarżyć
na swoje bóle głowy? - potarł zapałkę i zaczai rozpalać fajkę.
Czerwonożółty ogieniek zatańczył
w jego skupionych oczach. Zapachniało wonnym dymem.
- A oprócz tego od razu go poznałem.
Ściśle - nie od razu... Bardzo się zmienił. Kiedyś był taki
wesolutki, energiczny, krzykliwy, pełen jadu... żadnego
rousseauizmu, żadnych tam kieliszeczków. W pierwszej chwili nawet
mi się go żal zrobiło, ale kiedy zaczął reklamować swój nowy
światopogląd, rozwścieczył mnie.
Umilkł i zajął się swoją fajką.
Skuliłem się. Oto jak to wygląda.
Jakby walec przejechał po człowieku. Uszedł z życiem, ale już
nie jest sobą. Zdegenerowana materia... Zdegenerowany duch. Co oni z
nim zrobili? Nie wytrzymał... Boże drogi, przecież można sobie
wyobrazić takie ciśnienie, którego nikt nie wytrzyma...
- To znaczy, że Sniegowoja również
potępiasz? - zapytałem.
- Ja nie potępiam nikogo - powiedział
Wieczerowski.
- No nie, przecież wściekłeś się...
na Głuchowa...
- Nie zrozumiałeś mnie - powiedział
z lekkim zniecierpliwieniem Wieczerowski. - Wcale mnie nie złości
wybór Głuchowa. Jakie ja mam prawo osądzać człowieka, który
dokonał wyboru zostawiony sam na sam ze sobą, bez pomocy, bez
nadziei... Irytuje mnie zachowanie Głuchowa już potem, kiedy wybór
został dokonany. Powtarzam: Głuchow wstydzi się swojej decyzji i
dlatego - tylko dlatego - stara się nawrócić innych na swoją
wiarę. To znaczy, w istocie rzeczy wzmacnia i bez tego przemożną
siłę. Rozumiesz mnie?
(…)
- Niech pan tam nie idzie, Dymitrze
Aleksiejewiczu... Stanąłem i spojrzałem na niego. To był Głuchow.
Wstał, podniósł swój kapelusz, z
trudem wyprostował plecy, trzymając się za krzyż i wtedy
zobaczyłem, że twarz ma wymazaną czymś czarnym - błotem, a może
sadzą – maleńkie usta mocno zaciśnięte, jakby go coś bardzo
bolało, śmieszne okulary siedzą krzywo. Poprawił okulary i
powiedział, ledwie poruszając wargami:
- Jeszcze jedna teczka. Biała. Jeszcze
jedna kapitulacja.
Milczałem. Głuchow słabo uderzył
kapeluszem o kolano, jakby wytrząsając kurz, następnie zaczął go
czyścić rękawem. Też milczał, ale nie odchodził. Czekałem, co
mi jeszcze powie.
- Wie pan - odezwał się w końcu -
kapitulacja zawsze jest nieprzyjemna. W poprzednim stuleciu podobno
ludzie strzelali sobie w łeb, byle nie kapitulować. Nie dlatego, że
bali się tortur albo obozu koncentracyjnego, i nie z obawy, że
zaczną sypać na torturach, po prostu było im wstyd.
- W naszych czasach to się również
zdarzało - powiedziałem. -I wcale nie tak rzadko.
- Tak, oczywiście - łatwo zgodził
się Głuchow. - Oczywiście. Przecież człowiekowi musi być bardzo
nieprzyjemnie, kiedy nagle zdaje sobie sprawę, że jest zupełnie
inny, niż sobie zawsze wyobrażał. Wciąż chce pozostać taki,
jaki był przez całe życie, a to jest niemożliwe, jeśli
kapitulujesz. No i wtedy musi... Ale różnica jednak jest. W naszym
stuleciu strzelają sobie w łeb ze wstydu przed innymi, przed
społeczeństwem, przed przyjaciółmi... A w zeszłym stuleciu
strzelali do siebie, ponieważ było im wstyd przed sobą. Rozumie
pan, w naszych czasach nie wiadomo dlaczego panuje pogląd, że sam
ze sobą człowiek się zawsze dogada. Pewnie zresztą tak jest
rzeczywiście. Nie wiem, na czym to polega. Nie wiem, co się stało.
Może dlatego, że świat stał się bardziej skomplikowany? Może
dlatego, że teraz oprócz takich pojęć jak honor i godność
istnieje jeszcze mnóstwo innych rzeczy, które mogą służyć
do samoutwierdzenia...
Spojrzał na mnie wyczekująco, a ja
wzruszyłem ramionami i powiedziałem:
- Nie wiem. Być może.
- Ja także nie wiem - powiedział.
-Wydawałoby się, doświadczony kapitulant, ileż czasu już o tym
myślę, tylko o tym i o niczym innym, ile niezbitych argumentów
znalazłem... I niby się już uspokoiłem, przekonałem sam siebie i
nagle znowu się odzywa... Oczywiście dwudziesty wiek, dziewiętnasty
wiek - jest przecież różnica. Ale rany zawsze zostają ranami.
Goją się, zabliźniają, i człowiek już właściwie o nich
zapomniał, a potem zmienia się pogoda i przypominają o sobie. Tak
zawsze było, we wszystkich stuleciach.
- Ja rozumiem - powiedziałem. - Ja
wszystko rozumiem. Ale przecież są rany i rany. Czasem bardziej
bolą te cudze...
- Ależ na Boga! - wyszeptał Głuchow.
- Ja w ogóle nie o tym... Gdzieżbym się ośmielił... Ja tylko tak
sobie mówię. Proszę nie myśleć w żadnym wypadku, że ja pana
powstrzymuję, że coś panu radzę... kto jak kto, ale ja... Wie
pan, wciąż myślę... tacy jak my - co to właściwie takiego? Czy
rzeczywiście tak dobrze nas wychowała epoka i ojczyzna, czy też
przeciwnie - my - to atawizm, troglodyci? Dlaczego tak się męczymy?
Nie mogę tego zrozumieć.
Milczałem. Głuchow niepewnym, ospałym
ruchem wsadził na głowę swój zabawny kapelusz i powiedział:
- No cóż, żegnam pana, Dymitrze
Aleksiejewiczu. Zapewne już nigdy więcej się nie spotkamy, ale tak
czy inaczej miło mi było pana poznać... I herbatę pan świetnie
zaparza...
(…)
Wieczerowski nie odpowiedział nic,
wzruszył ramionami i zaczął nabijać fajkę. Tak, oczywiście,
bardzo chciał mi pomóc. Narysować jakąś perspektywę, udowodnić,
że ja wcale nie jestem takim tchórzem, a on - bohaterem. Jest po
prostu dwóch uczonych, zajmujemy się jednym zagadnieniem, tylko z
obiektywnych przyczyn on może teraz pracować nad nim, a ja nie. Ale
nie było mi lżej. Dlatego, że on pojedzie na Pamir i będzie tam
siedzieć nad rewertazą Weingartena, nad feddingami Zachara, nad
swoją niepojętą matematyką i wszystkim innym, a w niego będą
walić piorunami kulistymi, nasyłać upiory odmrożonych alpinistów,
a zwłaszcza alpinistki, spuszczać lawiny, demolować wokół niego
czas i przestrzeń, i wreszcie go wykończą. A może nie wykończą.
I może ustali tam prawidłowości powstawania piorunów kulistych i
najść odmrożonych alpinistek... A może tego wszystkiego w ogóle
nie będzie, będzie sobie spokojnie ślęczał nad naszymi
bazgrołami i szukał - gdzie, w jakim punkcie przecięcia wnioski o
teorii M-kawern i wnioski z ilościowej analizy wpływów
kulturalnych USA na Japonię krzyżują
się, i to na pewno będzie bardzo dziwny punkt przecięcia, i
zupełnie możliwe, że w tym punkcie odnajdzie kluczyk do całej tej
złowieszczej mechaniki, a nawet, być może, klucz do sterowania
nią... A ja zostanę w domu, jutro odbiorę z lotniska Bobka i
teściową, i wszyscy razem pójdziemy kupować półki na książki.
- Zatłuką cię tam - powiedziałem
bez nadziei.
- Niekoniecznie - powiedział
Wieczerowski. - A poza tym przecież ja tam nie będę sam... i nie
tylko tam... i nie tylko ja...
Patrzyliśmy sobie w oczy, i za grubymi
szkłami jego okularów nie było ani napięcia, ani wysilonej
odwagi, ani płomiennego poświęcenia - tylko wyłącznie rudy
spokój i rude przekonanie, że wszystko powinno być właśnie tak i
tylko tak.
Arkadij i Borys Strugaccy, Miliard
lat przed końcem świata
tłumaczenie: Irena Lewandowska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.