piątek, 27 czerwca 2014

Poeta głodujący na poddaszu co zapomniał, że ptaki niebieskie nie muszą płacić czynszu


Teraz już nie nienawidził krewnych i nie pogardzał nimi - w każdym razie nie tak bardzo. Nadal przyprawiali go o przygnębienie - biedne stare usychające ciotki i wujowie, z których dwoje czy troje już umarło; ojciec, zniszczony i przygaszony; matka, zwiędła, nerwowa i „delikatna" (płuca miała niezbyt silne); Julia, już teraz, w wieku dwudziestu jeden lat, obowiązkowe, zrezygnowane popychadło, pracujące po dwanaście godzin dziennie, nie mające przyzwoitej sukienki. Teraz jednak pojmował, co im dolegało. To nie był tylko brak pieniędzy. Był to fakt, że nie mając pieniędzy, nadal żyli duchem w świecie pieniędzy - w świecie, gdzie pieniądz jest cnotą, ubóstwo zaś zbrodnią. 

Wykończyło ich nie ubóstwo, lecz ciężar szacownego ubóstwa. Przyjęli kodeks pieniądza, według zaś tego kodeksu ponieśli fiasko. Nigdy nie mieli na tyle rozsądku, by atakować i po prostu żyć, z pieniędzmi czy bez, jak to robią klasy niższe. A klasy niższe mają rację! Czapki z głów przed chłopakiem z fabryki, który mając cztery pensy przy duszy majstruje swej dziewczynie dziecko! Przynajmniej w żyłach ma krew, nie pieniądze.

Gordon przemyślał to wszystko, naiwnie, samolubnie, po chłopięcemu. Uznał, że istnieją dwa sposoby życia. Możesz być bogaty lub możesz rozmyślnie odmówić bogacenia się. Możesz posiadać pieniądze, a możesz gardzić pieniędzmi; natomiast fatalnie jest czcić pieniądze i ich nie zdobyć. Założył z góry, że sam nigdy nie zrobi pieniędzy. Nie przyszło mu do głowy, że może posiadać zdolności, które udałoby się wykorzystać. Sprawili to nauczyciele; wmówili mu, że jest nieznośnym buntownikiem i że nie ma szans na „sukces" w życiu. Zgodził się z tym. Więc dobrze, w takim razie odmówi udziału w „zdobywaniu sukcesu"; specjalnie się postara, aby nie osiągnąć „sukcesu". Lepiej panować w piekle niż służyć w niebie; jeśli już o to idzie, lepiej służyć w piekle niż służyć w niebie. Już mając szesnaście lat wiedział, po której jest stronie. Był przeciwko bożkowi pieniądza i jego ześwinionym kapłanom. Wydał wojnę pieniądzowi; w tajemnicy, oczywiście.

(…)

Całkowita pogarda, jaką miał dla swej pracy, ułatwiała mu jednak egzystencję. Znosił jałowe życie biurowe, gdy ani przez chwilę nie uważał go za coś trwałego. Kiedyś, jakoś, Bóg wie, jak i kiedy, wyzwoli się z tego. Poza tym miał jeszcze swoje „pisanie". Być może kiedyś będzie w stanie jakoś zarobić na życie „pisaniem"; a będąc „pisarzem" jest się chyba wolnym od smrodu pieniądza, nieprawda? Zwijał się z bólu na widok otaczających go typów, zwłaszcza starszych mężczyzn. To właśnie oznaczał kult bożka pieniądza! Ustabilizować się, odnieść sukces, sprzedać duszę za willę i aspidistrę! Zamienić się w typową kanalię w meloniku, „człowieczka" - jak u Strube'a - potulnego obywatela, który mknie do domu o szóstej piętnaście na kolację składającą się z placka z serem i kompotu z gruszek z puszki, na półgodzinne słuchanie koncertu symfonicznego w BBC, a potem może nieco legalnego stosunku seksualnego, jeśli żona „jest w humorze"! Co za los! Nie, człowiek nie powinien żyć w ten sposób. Należy się z tego wydostać, z tego smrodu pieniądza. Pielęgnował w myślach coś w rodzaju spisku. Poświęcił się jak gdyby wojnie z pieniądzem.

(…)

Cztery miesiące po śmierci matki Gordon nagle porzucił pracę. Nie przedstawił firmie żadnych powodów. Przypuszczali, że miał zamiar „poprawić swą sytuację materialną", więc - całe szczęście, jak się później okazało - dali mu całkiem dobre referencje. Nie przyszło mu nawet do głowy, by szukać innej pracy. Chciał spalić za sobą mosty. Teraz będzie mógł oddychać swobodnie, oswobodzony od smrodu pieniądza. Nie czekał z tym specjalnie do śmierci matki; jednakże jej śmierć dodała mu odwagi.

Oczywiście, pozostałości rodziny wdały się w nową, jeszcze gwałtowniejszą kłótnię. Sądzili, że Gordon z pewnością zwariował. Na próżno próbował wielokrotnie im wyjaśniać, dlaczego nie chce oddać się w jarzmo „dobrej" posady. - Ale z czego będziesz żył? Z czego będziesz żył? - lamentowali. Nie chciał o tym poważnie pomyśleć. Oczywiście nadal piastował myśl, że będzie mógł jakoś zarabiać „pisaniem". Znał już wówczas Ravelstona, redaktora „Antychrysta", a Ravelston, poza drukowaniem jego wierszy, dawał mu czasem książki do recenzji. Jego literackie perspektywy nie były tak beznadziejne jak sześć lat temu. Jednakże prawdziwym powodem nie była chęć „pisania". Wydostać się ze świata pieniędzy - oto, czego chciał. Oczekiwał mgliście jakiejś pustelniczej egzystencji bez pieniędzy. Przypuszczał, że jeśli ktoś naprawdę pogardza pieniędzmi, może się jakoś utrzymać, podobnie jak ptaki niebieskie. Zapomniał, że ptaki niebieskie nie płacą czynszu. Widział się jako poeta głodujący na poddaszu · jednakże głodujący niezbyt dotkliwie.

Nastąpiło siedem katastrofalnych miesięcy. Przeraziły go i niemal złamały. Poznał, co to znaczy żyć całe tygodnie chlebem i margaryną, próbować „pisać", gdy się przymiera głodem, zastawiać ubrania w lombardzie, przemykać się drżąc po schodach, gdy zalega się z czynszem od trzech tygodni, a gospodyni nadsłuchuje. Poza tym przez owych siedem miesięcy praktycznie niczego nie napisał. Ubóstwo przede wszystkim zabija myśl. Pojął, jak gdyby stanowiło to jakieś odkrycie, że nie ucieknie się od pieniędzy przez nieposiadanie pieniędzy. Przeciwnie, jest się w pełni niewolnikiem pieniędzy, jeśli nie ma się ich dość - „środków do życia", jak brzmi koszmarny mieszczański zwrot. Wreszcie, po ordynarnej kłótni, wyrzucono go z pokoju. Przez trzy dni i cztery noce znajdował się na ulicy. To było piekielne. Za radą człowieka, którego spotkał na bulwarze, spędził trzy ranki w Billingsgate, pomagając popychać taczki z rybami krętymi uliczkami pod górę z Billingsgate do Eastcheap.

Dostawało się „dwa pensy do góry", praca zaś piekielnie nadwerężała mięśnie ud. Do tej pracy zgłaszały się tłumy ludzi, więc trzeba było czekać na swoją kolej; miało się szczęście, jeśli zarobiło się osiemnaście pensów pomiędzy czwartą a dziewiątą rano. Po trzech dniach Gordon dał za wygraną. Po co to było? Przegrał. Nie pozostawało nic innego, jak wrócić do rodziny, pożyczyć pieniądze i poszukać innej pracy.

Lecz teraz, oczywiście, nie było żadnej pracy. Całymi miesiącami żył żebrząc u rodziny. Julia utrzymywała go, póki nie wydała ostatniego pensa ze swych niewielkich oszczędności. Było to ohydne. Taki był rezultat jego pięknych póz! Pozbył się ambicji, wydał wojnę pieniądzom, to wszystko zaś doprowadziło go do żebrania u siostry! Wiedział, że Julia znacznie głębiej przeżyła jego klęskę niż utratę oszczędności. Takie nadzieje wiązała z Gordonem! Jemu jednemu z Comstocków miało się „powieść". Jeszcze nawet teraz wierzyła, że kiedyś, jakoś odzyska pozycję rodziny. Był tak „inteligentny" - z pewnością mógłby zdobyć majątek, gdyby tylko chciał! Przez dwa miesiące Gordon mieszkał u ciotki Angeli w jej domku w Highgate - u biednej, zwiędłej, zasuszonej ciotki Angeli, której ledwie starczało jedzenia dla siebie. Przez cały czas rozpaczliwie szukał pracy. Wuj Walter nie mógł mu pomóc. Jego wpływy w świecie interesów, nigdy duże, były teraz praktycznie żadne. Jednakże wreszcie, całkiem niespodziewanie, poszczęściło mu się.

George Orwell "Wiwat aspidistra!
tłumaczenie: Jadwiga Piątkowska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.