Teraz już nie nienawidził krewnych i
nie pogardzał nimi - w każdym razie nie tak bardzo. Nadal
przyprawiali go o przygnębienie - biedne stare usychające ciotki i
wujowie, z których dwoje czy troje już umarło; ojciec, zniszczony
i przygaszony; matka, zwiędła, nerwowa i „delikatna" (płuca
miała niezbyt silne); Julia, już teraz, w wieku dwudziestu jeden
lat, obowiązkowe, zrezygnowane popychadło, pracujące po dwanaście
godzin dziennie, nie mające przyzwoitej sukienki. Teraz jednak
pojmował, co im dolegało. To nie był tylko brak pieniędzy. Był
to fakt, że nie mając pieniędzy, nadal żyli duchem w świecie
pieniędzy - w świecie, gdzie pieniądz jest cnotą, ubóstwo zaś
zbrodnią.
Wykończyło ich nie ubóstwo, lecz
ciężar szacownego ubóstwa. Przyjęli kodeks pieniądza, według
zaś tego kodeksu ponieśli fiasko. Nigdy nie mieli na tyle rozsądku,
by atakować i po prostu żyć, z pieniędzmi czy bez, jak to robią
klasy niższe. A klasy niższe mają rację! Czapki z głów przed
chłopakiem z fabryki, który mając cztery pensy przy duszy
majstruje swej dziewczynie dziecko! Przynajmniej w żyłach ma krew,
nie pieniądze.
Gordon przemyślał to wszystko,
naiwnie, samolubnie, po chłopięcemu. Uznał, że istnieją dwa
sposoby życia. Możesz być bogaty lub możesz rozmyślnie odmówić
bogacenia się. Możesz posiadać pieniądze, a możesz gardzić
pieniędzmi; natomiast fatalnie jest czcić pieniądze i ich nie
zdobyć. Założył z góry, że sam nigdy nie zrobi pieniędzy. Nie
przyszło mu do głowy, że może posiadać zdolności, które
udałoby się wykorzystać. Sprawili to nauczyciele; wmówili mu, że
jest nieznośnym buntownikiem i że nie ma szans na „sukces" w
życiu. Zgodził się z tym. Więc dobrze, w takim razie odmówi
udziału w „zdobywaniu sukcesu"; specjalnie się postara, aby
nie osiągnąć „sukcesu". Lepiej panować w piekle niż
służyć w niebie; jeśli już o to idzie, lepiej służyć w piekle
niż służyć w niebie. Już mając szesnaście lat wiedział, po
której jest stronie. Był przeciwko bożkowi pieniądza i jego
ześwinionym kapłanom. Wydał wojnę pieniądzowi; w tajemnicy,
oczywiście.
(…)
Całkowita pogarda, jaką miał dla
swej pracy, ułatwiała mu jednak egzystencję. Znosił jałowe życie
biurowe, gdy ani przez chwilę nie uważał go za coś trwałego.
Kiedyś, jakoś, Bóg wie, jak i kiedy, wyzwoli się z tego. Poza tym
miał jeszcze swoje „pisanie". Być może kiedyś będzie w
stanie jakoś zarobić na życie „pisaniem"; a będąc
„pisarzem" jest się chyba wolnym od smrodu pieniądza,
nieprawda? Zwijał się z bólu na widok otaczających go typów,
zwłaszcza starszych mężczyzn. To właśnie oznaczał kult bożka
pieniądza! Ustabilizować się, odnieść sukces, sprzedać duszę
za willę i aspidistrę! Zamienić się w typową kanalię w
meloniku, „człowieczka" - jak u Strube'a - potulnego
obywatela, który mknie do domu o szóstej piętnaście na kolację
składającą się z placka z serem i kompotu z gruszek z puszki, na
półgodzinne słuchanie koncertu symfonicznego w BBC, a potem może
nieco legalnego stosunku seksualnego, jeśli żona „jest w
humorze"! Co za los! Nie, człowiek nie powinien żyć w ten
sposób. Należy się z tego wydostać, z tego smrodu pieniądza.
Pielęgnował w myślach coś w rodzaju spisku. Poświęcił się jak
gdyby wojnie z pieniądzem.
(…)
Cztery miesiące po śmierci matki
Gordon nagle porzucił pracę. Nie przedstawił firmie żadnych
powodów. Przypuszczali, że miał zamiar „poprawić swą sytuację
materialną", więc - całe szczęście, jak się później
okazało - dali mu całkiem dobre referencje. Nie przyszło mu nawet
do głowy, by szukać innej pracy. Chciał spalić za sobą mosty.
Teraz będzie mógł oddychać swobodnie, oswobodzony od smrodu
pieniądza. Nie czekał z tym specjalnie do śmierci matki; jednakże
jej śmierć dodała mu odwagi.
Oczywiście, pozostałości rodziny
wdały się w nową, jeszcze gwałtowniejszą kłótnię. Sądzili,
że Gordon z pewnością zwariował. Na próżno próbował
wielokrotnie im wyjaśniać, dlaczego nie chce oddać się w jarzmo
„dobrej" posady. - Ale z czego będziesz żył? Z czego
będziesz żył? - lamentowali. Nie chciał o tym poważnie pomyśleć.
Oczywiście nadal piastował myśl, że będzie mógł jakoś
zarabiać „pisaniem". Znał już wówczas Ravelstona,
redaktora „Antychrysta", a Ravelston, poza drukowaniem jego
wierszy, dawał mu czasem książki do recenzji. Jego literackie
perspektywy nie były tak beznadziejne jak sześć lat temu. Jednakże
prawdziwym powodem nie była chęć „pisania". Wydostać się
ze świata pieniędzy - oto, czego chciał. Oczekiwał mgliście
jakiejś pustelniczej egzystencji bez pieniędzy. Przypuszczał, że
jeśli ktoś naprawdę pogardza pieniędzmi, może się jakoś
utrzymać, podobnie jak ptaki niebieskie. Zapomniał, że ptaki
niebieskie nie płacą czynszu. Widział się jako poeta głodujący
na poddaszu · jednakże głodujący niezbyt dotkliwie.
Nastąpiło siedem katastrofalnych
miesięcy. Przeraziły go i niemal złamały. Poznał, co to znaczy
żyć całe tygodnie chlebem i margaryną, próbować „pisać",
gdy się przymiera głodem, zastawiać ubrania w lombardzie,
przemykać się drżąc po schodach, gdy zalega się z czynszem od
trzech tygodni, a gospodyni nadsłuchuje. Poza tym przez owych siedem
miesięcy praktycznie niczego nie napisał. Ubóstwo przede wszystkim
zabija myśl. Pojął, jak gdyby stanowiło to jakieś odkrycie, że
nie ucieknie się od pieniędzy przez nieposiadanie pieniędzy.
Przeciwnie, jest się w pełni niewolnikiem pieniędzy, jeśli nie ma
się ich dość - „środków do życia", jak brzmi koszmarny
mieszczański zwrot. Wreszcie, po ordynarnej kłótni, wyrzucono go z
pokoju. Przez trzy dni i cztery noce znajdował się na ulicy. To
było piekielne. Za radą człowieka, którego spotkał na bulwarze,
spędził trzy ranki w Billingsgate, pomagając popychać taczki z
rybami krętymi uliczkami pod górę z Billingsgate do Eastcheap.
Dostawało się „dwa pensy do góry",
praca zaś piekielnie nadwerężała mięśnie ud. Do tej pracy
zgłaszały się tłumy ludzi, więc trzeba było czekać na swoją
kolej; miało się szczęście, jeśli zarobiło się osiemnaście
pensów pomiędzy czwartą a dziewiątą rano. Po trzech dniach
Gordon dał za wygraną. Po co to było? Przegrał. Nie pozostawało
nic innego, jak wrócić do rodziny, pożyczyć pieniądze i poszukać
innej pracy.
Lecz teraz, oczywiście, nie było
żadnej pracy. Całymi miesiącami żył żebrząc u rodziny. Julia
utrzymywała go, póki nie wydała ostatniego pensa ze swych
niewielkich oszczędności. Było to ohydne. Taki był rezultat jego
pięknych póz! Pozbył się ambicji, wydał wojnę pieniądzom, to
wszystko zaś doprowadziło go do żebrania u siostry! Wiedział, że
Julia znacznie głębiej przeżyła jego klęskę niż utratę
oszczędności. Takie nadzieje wiązała z Gordonem! Jemu jednemu z
Comstocków miało się „powieść". Jeszcze nawet teraz
wierzyła, że kiedyś, jakoś odzyska pozycję rodziny. Był tak
„inteligentny" - z pewnością mógłby zdobyć majątek,
gdyby tylko chciał! Przez dwa miesiące Gordon mieszkał u ciotki
Angeli w jej domku w Highgate - u biednej, zwiędłej, zasuszonej
ciotki Angeli, której ledwie starczało jedzenia dla siebie. Przez
cały czas rozpaczliwie szukał pracy. Wuj Walter nie mógł mu
pomóc. Jego wpływy w świecie interesów, nigdy duże, były teraz
praktycznie żadne. Jednakże wreszcie, całkiem niespodziewanie,
poszczęściło mu się.
George Orwell "Wiwat
aspidistra!
tłumaczenie: Jadwiga
Piątkowska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.