Wczoraj był pogrzeb Słonimskiego, kościół św. Krzyża nabity tłumem, śpiewali „Boże, coś Polskę", potem pochówek w Laskach, gdzie leży jego żona. Przyszli ludzie najrozmaitsi: „opozycja", katolicy, marksiści, dawni i obecni. Uczucia miałem mieszane: z jednej strony dobrze, że była taka manifestacja wolna i swobodna, z drugiej jednak nasuwało się pytanie, co łączy tych wszystkich ludzi (bezradnych w istocie i zagubionych), jaki to autorytet właściwie żegnano. Walczył o różne rzeczy: o pacyfizm (bez sensu — przed Hitlerem), o racjonalizm dość prymitywny, niby o „socjalizm". Miał swoją piękną kartę przed samą wojną, był odważny, walczył. Ale potem — czort wie co. Trochę komunizował, siedział w UNESCO z łaski Polski Ludowej, kiedy wrócił do kraju, mocno był niejasny. Dopiero po Październiku zaczął być „heroldem wolności", ale jako prezes Związku Literatów (1956—1959) zawalił masę spraw przez brak orientacji oraz załatwianie własnych interesów. Potem znów przeszedł do opozycji i stał się odważny, zaczął pisywać w „Tygodniku" (wbrew całożyciowemu sceptycyzmowi), był niby naszym „sztandarem", ale Zjazd Literatów w Łodzi zmarnował, rozładował najniepotrzebniej w świecie jakimś samozwańczym kompromisem. Mnie drażnił aintelektualizmem i egocentryzmem bez wiary, miałem zresztą do niego pretensję o Irzykowskiego, któremu zatruł życie, bo go nie rozumiał. Płyciarz był, wykręcał się dowcipem, ale polemista błyskotliwy, poeta czasem wzruszający, dobry komediopisarz, niekiedy trafiający w samo sedno. Bóg z nim, ale nie bardzo rozumiem, co to za prorok dla tej zebranej tam różnorakiej inteligenckiej rzeszy, która przeważnie już nie pamięta, co on właściwie robił? A może różnorodność jego osoby przyciągała ludzką rozmaitość? A może urok osobisty, bo czaruś to on był. Siedzę zresztą cicho, żeby nie powiedzieli, że to zazdrość (mój sąsiad z „Tygodnika"), ale trochę tu widzę „pomieszania z poplątaniem". No, i ostatnio mam pretensję, że nie podpisał naszego protestu w sprawie robotników. Miał swoje personalne zagrywki taktyczne i narzucał je niemądremu literackiemu środowisku, wmawiając, że tylko on jest „sumieniem". No, ale dość się naszczekałem, ukamienowaliby mnie za to! De mortuis. Niech spoczywa w spokoju. A dusza jego? Za nią się modliłem.
Z dziennika Stefana Kisielewskiego
9 lipca 1976 roku
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.