niedziela, 29 czerwca 2014

Dariusz Pawlicki - O tym, który pisał „Piosenki Snu”



Ważne jest, aby tego, co się robi, nie mógł za nas zrobić nikt inny.
John Berryman

    Opowieść, której bohaterem jest pewien poeta, zacznę przewrotnie od zdarzenia, które jego życie zakończyło. Otóż mroźnego ranka 7 stycznia  1972 r. na moście o nazwie Aleja Waszyngtona w Minneapolis w USA, pojawił się brodaty mężczyzna pchający wózek dziecięcy. Byław nim jego półroczna córka. Zbliżając się ku środkowi mostu, zaczął zwalniać kroku. Aż w końcu stanął. Po czym zbliżył się do barierki.Chwilę wpatrywał się w Mississippi, która na środku nie była zamarznięta. Następnie przeszedł na drugą stronę barierki i skoczył. Akurat zaczął prószyć śnieg.

      To, co odcisnęło piętno na całym życiu Johna Berrymana, wydarzyło się w 1926 r. Miał wtedy niespełna 12 lat, gdy pod oknem pokoju, który zajmował, jego ojciec zastrzelił się. Ale i wcześniejszego dzieciństwa nie miał szczęśliwego. Zaciążyły bowiem na nim ustawiczne niesnaski/awantury między rodzicami. Niedługo, bo ledwie trzy miesiące, po śmierci ojca, matka przyszłego poety wyszła ponownie za mąż. A dotychczasowy John Allyn Smith jr. stał się Johnem Berrymanem.

      Oba te wydarzenia, szczególnie jednak to pierwsze, sprawiły, że mały John utracił wiarę, która dotąd była dla niego ważna. Ta utrata towarzyła mu przez zdecydowaną większość życia. Nigdy jednak, że tak się wyrażę, nie stracił z oczu Boga. Zresztę niejednokrotnie „wadził się” z nim. Są tego liczne dowody, szczególnie w cyklu wierszy zatytułowanym Piosenki snu. Bóg w twórczości Johna Berrymana nie pełnił roli ozdobnika, figury stylistycznej. Stanowił bowiem punktem odniesienia, normę moralną. Ale wyniesione z domu wychowanie katolickie sprawiło, że przez całe życie nie odstępowało go poczucie winy będące wynikiem ustawicznej konfrontacji owego wychowania z jego zmysłową naturą.


*

      Przez całe dorosłe życie pozostawał w ścisłych związkach ze światem akademickim: najpierw jako student m. in. nowojorskiej Columbii, uniwersytetu w angielskim Cambridge, potem jako ceniony literaturoznawca, zatrudniony w charakterze wykładowcy np. w Princeton, na Uniwersytecie Harvarda, Uniwersytecie Minnesota. Z tym, że za wielokrotnymi zmianami miejsca pracy kryły się także problemy ze zdrowiem: alkoholizm i częste depresje. One zaś rzutowały nie tylko na pracę zawodową, ale i na życie rodzinne. Czego wyrazem, jeśli chodzi o to drugie, były trzy nieudane małżeństwa.

     Ale wspomniane problemy, zabrzmi to dziwnie, miały, i to zdaniem samego zainteresowanego, obok wielu negatywów także moc pozytywną. Zaowocowały bowiem tym, na czym Berrymanowi bardzo zależało – kilkuset wierszami (pisał je w bardzo intensywnych twórczych „zrywach”). W wywiadzie* jakiego udzielił w 1970 r., stwierdził, że jest „głęboko przeświadczony, iż ciężkie doświadczenie życiowe stanowi jeden z najistotniejszych okruchów szczęścia potrzebnych do uzyskania prawdziwego sukcesu. Niektórzy artyści mogą obyć się bez tego. Tycjan i inni, ale w większości wypadków to doświadczenie jest potrzebne. Rozumuję w ten sposób: wyjątkowe szczęście ma ten artysta, którego los doświadcza w najpotworniejszy sposób, ale pozostawia przy życiu. W takim wypadku wszystko gra. Głuchota Beethovena, głuchota Goyi, ślepota Miltona i tak dalej. Sądzę więc, że to, co stanie się z moją twórczością poetycką w przyszłości, prawdopodobnie zależeć będzie w znacznym stopniu nie od mojego spokojnego siedzenia na tyłku i dumania (...), ale od tego, czy zostanę huknięty w głowę i rozpłaszczony jak długi albo, czy dostanę raka i różnych takich rzeczy z wyjątkiem starczej demencji. W takim wypadku byłbym skończony, albo jeśli to nie nastąpi, trudno powiedzieć. Mam nadzieję, że zostanę prawie ukrzyżowany”.

*


      Życiowe porażki Johna Berrymana, niejednokrotnie wręcz katastrofy, sprawiły, że miał o czym pisać; do tego umiał to robić. To był prawdopodobnie sposób  odreagowywania owych nieszczęść, jak również próba określenia miejsca, w którym się znalazł. Każdorazowemu uświadomieniu sobie tego drugiego, towarzyszyła najpewniej rozpacz. Lecz tworzenie było też formą samoratunku. Bo owe utwory poetyckie, zwłaszcza w trakcie ich pisania, stanowiły nici (może nawet grube liny) łączące go z rzeczywistością/realnością. Ta zaś znikała, gdy pojawiały się problemy... Z nimi również – niepisanie. Twórczość poetycka była dla niego, tak jak dla wielu innych poetów, także sposobem na wyrażenie buzujących/nabrzmiałych w nim emocji. O tym zaś, że owych emocji było bardzo wiele, a i on sam do pisania podchodził bardzo emocjonalnie, świadczy np. taka o to jego wypowiedź udzielona podczas wspomnianego wywiadu:


       „W ciągu ubiegłych sześciu miesięcy napisałem ponad sto wierszy. Jestem całkowicie wypluty. Mam beznadziejną niedowagę i stanowię przedmiot rozpaczy bodaj czterech kompetentnych lekarzy”.

      Kiedy indziej wyznał: „Interesują mnie tylko ludzie w kryzysie”. Nie dziwi mnie to w ogóle – on, człowiek będący, raz po raz, w kryzysie, szukał najpewniej ludzi do siebie podobnych. W swych wierszach określił się jednoznacznie jako jeden z nich. O samobójstwie jest tego przykładem. Jego początek brzmi tak:

      Myśli o samobójstwie i ojcu, owładnęły mną.
      Za dużo piję. Żona grozi separacją.
      Nie będzie mnie „niańczyć”. Nie czuje się „na wysokości zadania”.
      Nie klei się nam.
                                                  tł. Piotr Sommer


      Wspomniany już rok 1970 był znamienny w życiu Johna Berrymana. I nie tylko dlatego, że cztery pierwsze miesiące szczególnie obfitowały w kryzysy spowodowane nadmiernym piciem. Na nie zaś wpływ miały zwłaszcza wątpliwości/zwątpienia dotyczące własnej twórczości poetyckiej (wcześniej dawały one o sobie zdecydowanie mniej intensywnie i rzadziej). Dlatego zaczął wysyłać swoje najnowsze wiersze osobom (byli wśród nich poeci), z których opinią liczył się. Wyczekiwał na te odpowiedzi. Szukał bowiem w nich potwierdzenia/utwierdzenia się, że nadal ma talent. Wszelkie słowa krytyczne, ale i milczenia/przemilczenia, jakie niejednokrotnie miały miejsce, odreagowywał w charakterystyczny dla siebie sposób (może inny, w jego przypadku, nie wchodził już w ogóle w grę). O kolejnej przyczynie, która złożyła się na odmienność owego 1970 r., w tekście o wiele mówiącym tytule Alkoholizm jako choroba: John Berryman John Haffenden** tak oto pisze:

      „Aż do kwietnia 1970 roku Berryman uważał alkohol za życiodajny płyn, za źródło poetyckiego natchnienia. Dopiero wtedy pojął wreszcie niepodważalną prawdę, że »Alkoholizm to choroba śmiertelna. Śmiertelna w stu procentach. Kto nie powstrzyma się od picia, nie ujdzie z życiem«”. Ten szkic zawiera też wspomnienie osoby, która była świadkiem przyjęcia Johna Berrymana do jednego ze szpitali wspomnianego roku:

      „... a potem usiadłem, żeby posłuchać Johna, który cytował fragmenty ze wszystkich swych dzieł, może nawet i tych nie napisanych. Wygłosił kilka wierszy haiku po japońsku i przetłumaczył je na angielski. Wstał, zaśpiewał bluesa, a później wygłosił parę oderwanych sentencji filozoficznych. Myślę, że pomimo tej błyskotliwości, uroku i pijackiego otumanienia był niewiarygodnie samotny i głęboko świadom swojego upadku”.

      Do tego, że Berryman uświadomił sobie ku czemu nieuchronnie zmierza, przyczyniło się również ultimatum jakie postawiła jego trzecia żona Kate. Stwierdziła bowiem stanowczo, że odejdzie od niego jeśli nie uda się do Ośrodka Intensywnej Terapii Antyalkoholowej przy St. Mary’s Hospital w Minneapolis. Poeta nie oponował i zgłosił  się tam... Przez kilka tygodni poddawał się rygorom terapii. 12 czerwca opuścił ośrodek. Choć przez dwa tygodnie uczestniczył jeszcze w zajęciach grupowych. Lecz nie minął tydzień od zakończenia terapii, gdy odnotował:

      „Wczoraj po południu wpadłem w poślizg – zaszedłem do knajpy w St. Paul i piłem przez trzy kwadranse. Boże!”.


      O twórczości Johna Berrymana pisano, że „był poetą dużej miary”, „stał się jednym z czołowych i najczęściej czytanych poetów współczesnej Ameryki”. O uznaniu, ale nie tylko w opiniotwórczych kręgach, świadczy i to, że otrzymał kilka prestiżowych nagród literackich (m. in. Pulitzer Prize w 1965 r. za 77 Dream Songs, National Book Avard i Bollingen Prize w 1969 r. za His Toy, His Dream, His Rest*** ), jak też fakt, iż został przyjęty do szacownej Academy of American Poets (1967).  

*

      Przez prawie cały okres swego twórczego życia John Berryman wyrażał zdecydowany sprzeciw wobec zaliczania go do grona poetów konfesyjnych****. Wielokrotnie, odnośnie Piosenek snów, których napisał 430, deklarował: „Nie piszę autobiografii wierszem”. Nie do końca mu jednak wierzono. A niektórzy spośród krytyków pozostali przy zdaniu, że większość poetyckiego dorobku bohatera tego szkicu, z całą pewnością przynależy do poezji konfesyjnej nazywanej też poezją zwierzeń. Natykali się bowiem w wierszach jego autorstwa na wzmianki o zdarzeniach, które rzeczywiście miały miejsce w jego życiu. To zaś miało być w sumie, według nich, argumentem za tym, aby nie brać pod uwagę zdecydowanych antykonfesyjnych deklaracji wygłaszanych przez zainteresowanego. A przynajmniej zachować w stosunku do nich daleko idącą powściągliwość. Może w tym Berrymanowskim uporze chodziło o sprzeciw wobec opinii (w jego oczach był to najpewniej zarzut), że w jego wierszach zauważa się wpływ Roberta Lowella (1917-1977), czołowego poety nurtu „poezji wyznań/zwierzeń”, niemal równolatka autora Piosenek snów. Sam Berryman wielokrotnie podkreślał, że Lowellowi (nawiasem mówiąc uważał go za znakomitego poetę) prawieniczego, jako autorowi, nie zawdzięcza. To fakt, że gdy w 1959 r. ukazał się tom Life Studies, który zapoczątkował sławę Roberta Lowella, Berryman był już ukształtowanym poetą. Do tego miał w swym dorobku kilka znaczących książek poetyckich. Takich jak: Poems (1942), The Dispossessed (1948), Homage to Mistress Bradstreet (1956), His Thought Made Pockets and the Plane Buckt (1958). I żadna z nich nie nosiła cech, jakie zwykło przypisywać się „powołanej do życia” nieco później poezji konfesyjnej (ostatnia z tych wyszczególnionych pozycji stała się zresztą wielkim sukcesem). Natomiast były one obecne w późniejszych tomach, przede wszystkim w 77 Dream Songs (1964) i HisToy, His Dream, His Rest(1968). Znamionuje je bowiem to, co stanowi bardzo istotną cechę charakterystyczną poezję konfesyjną - ów ton osobistego zwierzenia. Często nad wyraz szczerego, nie mającego, wręcz zahamowań. Ale, jak wspomniałem, John Berryman zaprzeczał, że to on, przybrawszy imię Henry, wywewnętrza się w 385 utworach składających się na cykl o nazwie Piosenki snu. Natomiast nie odżegnywał się od konfesyjnego charakteru wierszy, które złożyły się na późny, wydany bowiem w 1970 r., zresztą ostatni zbiór swych utworów poetyckich, jakie ujrzał za życia, a zatytułowany Love & Fame. Twierdził bowiem jednoznacznie, że w tym tomie pisze o sobie. Ma to sygnalizować, chociażby, i to, że znany z Piosenek snów Henry, mający być jakoby alter ego poety, pojawia się tylko w jednym wierszu. W pozostałych jest on, John Berryman. Ten tom, a konkretnie cykl zamykających go modlitw, odwołuje się do nawrócenia poeta, jakie miało miejsce w czasie trwania wspomnianej kuracji. Powiedział o tym nst. słowami:

      „(...) ale dzięki sile konieczności i akcji ratowniczej – wróciłem do pojęcia Boga, który w pewnych momentach zdecydowanie i osobiście ingeruje w życie poszczególnych ludzi; jednym z nich jestem ja”*****.


      Zapytany o sporządzenie listy współczesnych poetów amerykańskich, według ważności, odpowiedział: „Nie sądzę, abym umiał to zrobić. (...), większość tych postaci to moi osobiści przyjaciele. Nie można, ot tak, zasiąść i oceniać przyjaciół. Po opublikowaniu The Dispossessed w roku 1948 przestałem recenzować poezję. W tym okresie znałem już większość ludzi piszących wiersze, a jak można wydać sprawiedliwy wyrok na człowieka, z którym poprzedniego wieczora jadło się kolację? Bez sensu. Ludzie uważają, że to łatwe, ale w rzeczywistości jest to niemożliwe”******. 

*


      John Berryman, do którego czuję sympatię, niewątpliwie postać tragiczna, porusza mnie. Z jednej strony dlatego, że, mówiąc wprost i dosadnie, był poetą całą gębą. Nie był nim bowiem w chwilach wolnych (od innych zajęć), nie było to jego hobby. Pozostawał nim całym swym jestestwem. To była jego natura. Całym sobą, jak najdosłowniej, pisał też wiersze. Tworzył je w długich, bardzo długich, że tak je nazwę, chwilach natchnienia. A do tego pisaniu np. kolejnych Piosenek snu towarzyszyło, dosłowne, ubywanie jego ciała. Być może te okresy natchnienia trwały równie długo, jak jego ciągi alkoholowe, często następujące po intensywnym wysiłku intelektualnym (w jego przypadku było to pisanie wierszy). Z drugiej zaś strony, jestem każdorazowo wzruszony, gdy moja wyobraźnia zaczyna skupiać się na ostatnich minutach jego życia, któremu kres położyło samobójstwo. Ma na to wpływ również rodzaj śmierci jaką wybrał. A może to nie on dokonał tego wyboru? Może stała za tym Śmierć. Była przecież na moście – czekała, gdy wspomnianego poranka poeta pojawił się na nim. A to, że równocześnie utracił wszelką nadzieję na jakąkolwiek pomoc, sprawiło, iż nie oparł się owemu wyborowi. Zaś perspektywa rychłego zakończenia życia przesłonił mu wszystko inne. Łącznie z córką, która miała pozostać w wózku na moście. Tak więc, gdy pragnienie śmierci przeważyło zdecydowanie nad pragnieniem pisania kolejnych wierszy, i nie tylko nad tym, poszybował ku zimnym wodom Mississippi. Czy chwilę przedtem nim runął do niej, pożałował tego kroku? A może pomyślał: „Nareszcie...”.


    * Wywiad z J. Berrymanem przeprowadził Peter A. Stitt, jego były student.
       Polski przekład wywiadu został opublikowany w „Literaturze na świecie”12,
       1979.
         **  Johna Haffenden, Alkoholizm jako choroba: John Berryman, „Literatura na
              świecie” 12, 1979.
       *** Zbiór ten liczący 308 utworów, obok 77 Dream Songs, jak też 45 kolejnych
            wierszy, jakie ukazały sie po śmierci poety (zawierał je innych utworów
            poetyckich, tom Henry’s Fate & Other Poems 1967-1972 wyd. w 1977)  
            składają się na cykl Piosenki snu.
    **** Termin: poezja konfesyjna pojawił się po raz pierwszy w opublikowanej
           w 1959 r. recenzji autorstwa M. L. Rosenthala dotyczącej zbioru wierszy
           Roberta Lowella Life Studies.
  ***** cytat ze wspomnianego wywiadu z 1970 r.
 ****** tamże.
_________





Z cyklu „Piosenki snu”.

14.

Życie, kochani, jest nudne. Nie można tak mówić.
W końcu niebo błyska, wzdycha wielkie morze,
my też błyskamy i czemuś tam wzdychamy,
w dodatku matka mówiła mi, gdy byłem chłopcem
(jak automat) „Otóż ciągle oznajmiać, że ci nudno
to znak, że nie masz żadnych

Bogactw Wewnętrznych”. Dziś widzę, że nie mam
bogactw wewnętrznych, bo mi do obrzydzenia nudno.
Nudzą mnie ludziowie,
literatura nudzi, szczególnie wielka,
nudzi mnie Henry, jego zmartwienia i biadolenia
nieznośne jak u achillesa,

co kocha ludzi i niezłomną sztukę, która mnie nudzi.
A od tych spokojnych wzgórz, i ginu, też można skonać
i jakimś cudem pies
wziął za pas skórę tudzież kości i poszedł sobie gdzieś
w góry, nad morze, albo do nieba, pozostawiając
z tyłu mnie: powiew ogona.    


312.

Przeniosłem się do Dublina, żeby to z tobą dogadać,
majestatyczny Cieniu, którego studiowałem tak zawzięcie
przed tylu laty,
czy dobrze odczytałem twoją lekcję? czy doszedłem
do sedna przez twoje wszystkie fazy? twoje niebo, piekło,
czy je zgłębiłem właściwie?

Później latami nie pamiętałem, odstawiłem cię na bok,
niewdzięczność to nieodłączna klątwa
robienia czegokolwiek po nowemu –
przywiozłem rodzinę, żeby mi pomogła,
przywiozłem mój hołd i moją cichą skruchę,
przywiozłem tylko jedną czy dwie

książki, w tym w końcu twoje ostatnie   
dziwne wiersze pisane w cieniu śmierci.
Twoje wielkie postacie znów płyną
przeze mnie i cała twoja przeszłość
napełnia ogród mój za murem twoim oddechem miodowym
w którym poruszam się, pyłek.

                                                

Z tomu „Love & Fame”.

O samobójstwie

Myśli o samobójstwie i ojcu owładnęły mną.
Za dużo piję. Żona grozi separacją.
Nie będzie mnie „niańczyć”. Nie czuje się „na wysokości zadania”.
Nie klei się nam.

Na wschodzie jest o godzinę później.
Mógłbym zadzwonić do Matki do Waszyngtonu.
Ale – czy ona by mi pomogła?
I te wszystkie pocztowe pochlebstwa i wymówki?

Jakaś podstawa z niezwruszonej miłości i przyjaźni
przydałaby się temu jak świat szeroki szaleństwu.
Moim ulubionym filozofem jest poniekąd Epiktet.
Szczęśliwi umarli wcześniej.

Wciąż jeszcze planuję jechać tego lata do Meksyku.
Obrazy świata Olmeków! Chichén Itzá!
D. H. Lawrence ma o tym obłędny sen.
Kiedy wyszła książka Malcolma Lowry’ego, wykładałem ją
              mojemu nauczycielowi z Princeton.

Jeszcze się nie poddaję. Po popołudniu będę może wykładał
trzecią Ewangelię. Póki co nie zdecydowałem.
Czasem myślę sobie, że inni mają łatwiejsze prace
i wykonują je gorzej.

Cóż, musimy się trudzić i śnić. Gogol był impotentem,
powiedział mi ktoś w Pittsburgu.
Spytałem: w jakim wieku? Nie umiał odpowiedzieć.
A to cholernie ważne.

Rembrandt był trzeźwy. Tutaj się różnimy. Trzeźwy.
Dręczyły go koszmary. I nas dręczą.
O samobójstwie myślę bez przerwy.
On najwyraźniej nie myślał. Będę wykładał Łukasza.

                               (tł. Piotr Sommer)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.