Ważne
jest, aby tego, co się robi, nie mógł za nas zrobić nikt inny.
John
Berryman
Opowieść,
której bohaterem jest pewien poeta, zacznę przewrotnie od
zdarzenia, które jego życie zakończyło. Otóż mroźnego ranka
7 stycznia 1972 r. na moście o nazwie Aleja Waszyngtona w
Minneapolis w USA, pojawił się brodaty mężczyzna pchający
wózek dziecięcy. Byław nim jego półroczna córka. Zbliżając
się ku środkowi mostu, zaczął zwalniać kroku. Aż w końcu
stanął. Po czym zbliżył się do barierki.Chwilę wpatrywał się
w Mississippi, która na środku nie była zamarznięta.
Następnie przeszedł na drugą stronę barierki i skoczył. Akurat
zaczął prószyć śnieg.
To,
co odcisnęło piętno na całym życiu Johna Berrymana,
wydarzyło się w 1926 r. Miał wtedy niespełna 12 lat, gdy pod
oknem pokoju, który zajmował, jego ojciec zastrzelił się. Ale i
wcześniejszego dzieciństwa nie miał szczęśliwego. Zaciążyły
bowiem na nim ustawiczne niesnaski/awantury między rodzicami.
Niedługo, bo ledwie trzy miesiące, po śmierci ojca, matka
przyszłego poety wyszła ponownie za mąż. A dotychczasowy John
Allyn Smith jr. stał się Johnem Berrymanem.
Oba
te wydarzenia, szczególnie jednak to pierwsze, sprawiły, że mały
John utracił wiarę, która dotąd była dla niego ważna. Ta
utrata towarzyła mu przez zdecydowaną większość życia.
Nigdy jednak, że tak się wyrażę, nie stracił z oczu Boga.
Zresztę niejednokrotnie „wadził się” z nim. Są tego
liczne dowody, szczególnie w cyklu wierszy zatytułowanym
Piosenki
snu.
Bóg w twórczości Johna Berrymana nie pełnił roli ozdobnika,
figury stylistycznej. Stanowił bowiem punktem odniesienia,
normę moralną. Ale wyniesione z domu wychowanie katolickie
sprawiło, że przez całe życie nie odstępowało go poczucie winy
będące wynikiem ustawicznej konfrontacji owego wychowania z
jego zmysłową naturą.
*
Przez
całe dorosłe życie pozostawał w ścisłych związkach ze światem
akademickim: najpierw jako student m. in. nowojorskiej Columbii,
uniwersytetu w angielskim Cambridge, potem jako ceniony
literaturoznawca, zatrudniony w charakterze wykładowcy np.
w Princeton, na Uniwersytecie Harvarda, Uniwersytecie Minnesota.
Z tym, że za wielokrotnymi zmianami miejsca pracy kryły się
także problemy ze zdrowiem: alkoholizm i częste depresje. One
zaś rzutowały nie tylko na pracę zawodową, ale i na życie
rodzinne. Czego wyrazem, jeśli chodzi o to drugie, były trzy
nieudane małżeństwa.
Ale
wspomniane problemy, zabrzmi to dziwnie, miały, i to zdaniem samego
zainteresowanego, obok wielu negatywów także moc pozytywną.
Zaowocowały bowiem tym, na czym Berrymanowi bardzo zależało –
kilkuset wierszami (pisał je w bardzo intensywnych twórczych
„zrywach”). W wywiadzie* jakiego udzielił w 1970 r., stwierdził,
że jest „głęboko przeświadczony, iż ciężkie
doświadczenie życiowe stanowi jeden z najistotniejszych
okruchów szczęścia potrzebnych do uzyskania prawdziwego
sukcesu. Niektórzy artyści mogą obyć się bez tego. Tycjan i
inni, ale w większości wypadków to doświadczenie jest potrzebne.
Rozumuję w ten sposób: wyjątkowe szczęście ma ten artysta,
którego los doświadcza w najpotworniejszy sposób, ale
pozostawia przy życiu. W takim wypadku wszystko gra. Głuchota
Beethovena, głuchota Goyi, ślepota Miltona i tak dalej. Sądzę
więc, że to, co stanie się z moją twórczością poetycką
w przyszłości, prawdopodobnie zależeć będzie w znacznym
stopniu nie od mojego spokojnego siedzenia na tyłku i dumania
(...), ale od tego, czy zostanę huknięty w głowę i
rozpłaszczony jak długi albo, czy dostanę raka i różnych
takich rzeczy z wyjątkiem starczej demencji. W takim wypadku
byłbym skończony, albo jeśli to nie nastąpi, trudno powiedzieć.
Mam nadzieję, że zostanę prawie ukrzyżowany”.
*
Życiowe
porażki Johna Berrymana, niejednokrotnie wręcz katastrofy,
sprawiły, że miał o czym pisać; do tego umiał to robić. To
był prawdopodobnie sposób odreagowywania owych
nieszczęść, jak również próba określenia miejsca, w
którym się znalazł. Każdorazowemu uświadomieniu sobie tego
drugiego, towarzyszyła najpewniej rozpacz. Lecz tworzenie było
też formą samoratunku. Bo owe utwory poetyckie, zwłaszcza w
trakcie ich pisania, stanowiły nici (może nawet grube liny) łączące
go z rzeczywistością/realnością. Ta zaś znikała, gdy
pojawiały się problemy... Z nimi również – niepisanie.
Twórczość poetycka była dla niego, tak jak dla wielu innych
poetów, także sposobem na wyrażenie buzujących/nabrzmiałych w
nim emocji. O tym zaś, że owych emocji było bardzo wiele, a i
on sam do pisania podchodził bardzo emocjonalnie, świadczy np.
taka o to jego wypowiedź udzielona podczas wspomnianego
wywiadu:
„W ciągu ubiegłych sześciu miesięcy napisałem ponad sto wierszy. Jestem całkowicie wypluty. Mam beznadziejną niedowagę i stanowię przedmiot rozpaczy bodaj czterech kompetentnych lekarzy”.
„W ciągu ubiegłych sześciu miesięcy napisałem ponad sto wierszy. Jestem całkowicie wypluty. Mam beznadziejną niedowagę i stanowię przedmiot rozpaczy bodaj czterech kompetentnych lekarzy”.
Kiedy
indziej wyznał: „Interesują mnie tylko ludzie w kryzysie”.
Nie dziwi mnie to w ogóle – on, człowiek będący, raz po
raz, w kryzysie, szukał najpewniej ludzi do siebie podobnych. W
swych wierszach określił się jednoznacznie jako jeden z nich.
O
samobójstwie jest
tego przykładem.
Jego
początek brzmi tak:
Myśli
o samobójstwie i ojcu, owładnęły mną.
Za
dużo piję. Żona grozi separacją.
Nie
będzie mnie „niańczyć”. Nie czuje się „na wysokości
zadania”.
Nie
klei się nam.
tł.
Piotr Sommer
Wspomniany
już rok 1970 był znamienny w życiu Johna Berrymana. I nie
tylko dlatego, że cztery pierwsze miesiące szczególnie
obfitowały w kryzysy spowodowane nadmiernym piciem. Na nie zaś
wpływ miały zwłaszcza wątpliwości/zwątpienia dotyczące
własnej twórczości poetyckiej (wcześniej dawały one o sobie
zdecydowanie mniej intensywnie i rzadziej). Dlatego zaczął
wysyłać swoje najnowsze wiersze osobom (byli wśród nich
poeci), z których opinią liczył się. Wyczekiwał na te
odpowiedzi. Szukał bowiem w nich potwierdzenia/utwierdzenia
się, że nadal ma talent. Wszelkie słowa krytyczne, ale i
milczenia/przemilczenia, jakie niejednokrotnie miały miejsce,
odreagowywał w charakterystyczny dla siebie sposób (może inny,
w jego przypadku, nie wchodził już w ogóle w grę). O
kolejnej przyczynie, która złożyła się na odmienność
owego 1970 r., w tekście o wiele mówiącym tytule Alkoholizm
jako choroba: John Berryman John
Haffenden** tak oto pisze:
„Aż
do kwietnia 1970 roku Berryman uważał alkohol za życiodajny płyn,
za źródło poetyckiego natchnienia. Dopiero wtedy pojął wreszcie
niepodważalną prawdę, że »Alkoholizm to choroba
śmiertelna. Śmiertelna w stu procentach. Kto nie powstrzyma
się od picia, nie ujdzie z życiem«”. Ten szkic zawiera też
wspomnienie osoby, która była świadkiem przyjęcia Johna Berrymana
do jednego ze szpitali wspomnianego roku:
„...
a potem usiadłem, żeby posłuchać Johna, który cytował fragmenty
ze wszystkich swych dzieł, może nawet i tych nie napisanych.
Wygłosił kilka wierszy haiku po japońsku i przetłumaczył je na
angielski. Wstał, zaśpiewał bluesa, a później wygłosił
parę oderwanych sentencji filozoficznych. Myślę, że pomimo tej
błyskotliwości, uroku i pijackiego otumanienia był niewiarygodnie
samotny i głęboko świadom swojego upadku”.
Do
tego, że Berryman uświadomił sobie ku czemu nieuchronnie zmierza,
przyczyniło się również ultimatum jakie postawiła jego
trzecia żona Kate. Stwierdziła bowiem stanowczo, że odejdzie
od niego jeśli nie uda się do Ośrodka Intensywnej Terapii
Antyalkoholowej przy St. Mary’s Hospital w Minneapolis. Poeta
nie oponował i zgłosił się tam... Przez kilka tygodni
poddawał się rygorom terapii. 12 czerwca opuścił ośrodek. Choć
przez dwa tygodnie uczestniczył jeszcze w zajęciach grupowych. Lecz
nie minął tydzień od zakończenia terapii, gdy odnotował:
„Wczoraj
po południu wpadłem w poślizg – zaszedłem do knajpy w St.
Paul i piłem przez trzy kwadranse. Boże!”.
O
twórczości Johna Berrymana pisano, że „był poetą dużej
miary”, „stał się jednym z czołowych i najczęściej
czytanych poetów współczesnej Ameryki”. O uznaniu, ale nie
tylko w opiniotwórczych kręgach, świadczy i to, że otrzymał
kilka prestiżowych nagród literackich (m. in. Pulitzer Prize w
1965 r. za 77
Dream Songs,
National Book Avard i Bollingen Prize w 1969 r. za His
Toy, His Dream, His Rest*** ),
jak też fakt, iż został przyjęty do szacownej Academy of
American Poets (1967).
*
Przez
prawie cały okres swego twórczego życia John Berryman wyrażał
zdecydowany sprzeciw wobec zaliczania go do grona poetów
konfesyjnych****. Wielokrotnie, odnośnie Piosenek
snów,
których napisał 430,
deklarował:
„Nie piszę autobiografii wierszem”. Nie do końca mu jednak
wierzono. A niektórzy spośród krytyków pozostali przy zdaniu, że
większość poetyckiego dorobku bohatera tego szkicu, z
całą pewnością przynależy do poezji konfesyjnej nazywanej
też poezją zwierzeń. Natykali się bowiem w wierszach jego
autorstwa na wzmianki o zdarzeniach, które rzeczywiście miały
miejsce w jego życiu. To zaś miało być w sumie, według
nich, argumentem za tym, aby nie brać pod uwagę zdecydowanych
antykonfesyjnych deklaracji wygłaszanych przez
zainteresowanego. A przynajmniej zachować w stosunku do nich daleko
idącą powściągliwość. Może w tym Berrymanowskim
uporze chodziło o sprzeciw wobec opinii (w jego oczach był to
najpewniej zarzut), że w jego wierszach zauważa się wpływ
Roberta Lowella (1917-1977), czołowego poety nurtu „poezji
wyznań/zwierzeń”, niemal równolatka autora Piosenek
snów.
Sam Berryman wielokrotnie podkreślał, że Lowellowi (nawiasem
mówiąc uważał go za znakomitego poetę) prawieniczego, jako
autorowi, nie zawdzięcza. To fakt, że gdy w 1959 r. ukazał się
tom Life
Studies,
który zapoczątkował sławę Roberta Lowella, Berryman był
już ukształtowanym poetą. Do tego miał w swym dorobku kilka
znaczących książek poetyckich. Takich jak: Poems
(1942), The
Dispossessed (1948),
Homage
to Mistress Bradstreet (1956),
His Thought
Made Pockets and the Plane Buckt (1958).
I żadna z nich nie nosiła cech, jakie zwykło przypisywać się
„powołanej do życia” nieco później poezji konfesyjnej
(ostatnia z tych wyszczególnionych pozycji stała się zresztą
wielkim sukcesem). Natomiast były one obecne w późniejszych
tomach, przede wszystkim w 77
Dream Songs (1964)
i HisToy,
His Dream, His Rest(1968).
Znamionuje je bowiem to, co stanowi bardzo istotną cechę
charakterystyczną poezję konfesyjną - ów ton osobistego
zwierzenia. Często nad wyraz szczerego, nie mającego, wręcz
zahamowań. Ale, jak wspomniałem, John Berryman zaprzeczał, że
to on, przybrawszy imię Henry, wywewnętrza się w 385 utworach
składających się na cykl o nazwie Piosenki
snu.
Natomiast nie odżegnywał się od konfesyjnego charakteru
wierszy, które złożyły się na późny, wydany bowiem w 1970
r., zresztą ostatni zbiór swych utworów poetyckich, jakie
ujrzał za życia, a zatytułowany Love
& Fame. Twierdził
bowiem jednoznacznie, że w tym tomie pisze o sobie. Ma to
sygnalizować, chociażby, i to, że znany z Piosenek
snów Henry,
mający być jakoby alter ego poety, pojawia się tylko w jednym
wierszu. W pozostałych jest on, John Berryman. Ten tom, a
konkretnie cykl zamykających go modlitw, odwołuje się do
nawrócenia poeta, jakie miało miejsce w czasie trwania
wspomnianej kuracji. Powiedział o tym nst. słowami:
„(...)
ale dzięki sile konieczności i akcji ratowniczej – wróciłem
do pojęcia Boga, który w pewnych momentach zdecydowanie i
osobiście ingeruje w życie poszczególnych ludzi; jednym z
nich jestem ja”*****.
Zapytany
o sporządzenie listy współczesnych poetów amerykańskich,
według ważności, odpowiedział: „Nie sądzę, abym umiał
to zrobić. (...), większość tych postaci to moi osobiści
przyjaciele. Nie można, ot tak, zasiąść i oceniać
przyjaciół. Po opublikowaniu The
Dispossessed w
roku 1948 przestałem recenzować poezję. W tym okresie znałem
już większość ludzi piszących wiersze, a jak można wydać
sprawiedliwy wyrok na człowieka, z którym poprzedniego wieczora
jadło się kolację? Bez sensu. Ludzie uważają, że to łatwe, ale
w rzeczywistości jest to niemożliwe”******.
*
John
Berryman, do którego czuję sympatię, niewątpliwie
postać tragiczna, porusza mnie. Z jednej strony dlatego, że,
mówiąc wprost i dosadnie, był poetą całą gębą. Nie był
nim bowiem w chwilach wolnych (od innych zajęć), nie było to
jego hobby. Pozostawał nim całym swym jestestwem. To była
jego natura. Całym sobą, jak najdosłowniej, pisał też
wiersze. Tworzył je w długich, bardzo długich, że tak je
nazwę, chwilach natchnienia. A do tego pisaniu np.
kolejnych Piosenek
snu towarzyszyło,
dosłowne, ubywanie jego ciała. Być może te okresy
natchnienia trwały równie długo, jak jego ciągi
alkoholowe, często następujące po intensywnym wysiłku
intelektualnym (w jego przypadku było to pisanie wierszy). Z
drugiej zaś strony, jestem każdorazowo wzruszony, gdy moja
wyobraźnia zaczyna skupiać się na ostatnich minutach jego
życia, któremu kres położyło samobójstwo. Ma na to wpływ
również rodzaj śmierci jaką wybrał. A może to nie on dokonał
tego wyboru? Może stała za tym Śmierć. Była przecież na moście
– czekała, gdy wspomnianego poranka poeta pojawił się na nim. A
to, że równocześnie utracił wszelką nadzieję na jakąkolwiek
pomoc, sprawiło, iż nie oparł się owemu wyborowi. Zaś
perspektywa rychłego zakończenia życia przesłonił mu wszystko
inne. Łącznie z córką, która miała pozostać w wózku na
moście. Tak więc, gdy pragnienie śmierci przeważyło
zdecydowanie nad pragnieniem pisania kolejnych wierszy, i nie
tylko nad tym, poszybował ku zimnym wodom Mississippi. Czy chwilę
przedtem nim runął do niej, pożałował tego kroku? A
może pomyślał: „Nareszcie...”.
*
Wywiad z J. Berrymanem przeprowadził Peter A. Stitt, jego były
student.
Polski
przekład wywiadu został opublikowany w „Literaturze na
świecie”12,
1979.
**
Johna Haffenden, Alkoholizm
jako choroba: John Berryman,
„Literatura na
świecie”
12, 1979.
***
Zbiór ten liczący 308 utworów, obok 77
Dream Songs,
jak też 45 kolejnych
wierszy,
jakie ukazały sie po śmierci poety (zawierał je innych utworów
poetyckich,
tom Henry’s
Fate & Other Poems 1967-1972 wyd.
w 1977)
składają
się na cykl Piosenki
snu.
****
Termin: poezja konfesyjna pojawił się po raz pierwszy w
opublikowanej
w
1959 r. recenzji autorstwa M. L. Rosenthala dotyczącej zbioru
wierszy
Roberta Lowella
Life
Studies.
*****
cytat
ze wspomnianego wywiadu z 1970 r.
******
tamże.
_________
Z cyklu
„Piosenki snu”.
14.
Życie, kochani,
jest nudne. Nie można tak mówić.
W końcu niebo
błyska, wzdycha wielkie morze,
my też błyskamy
i czemuś tam wzdychamy,
w dodatku matka
mówiła mi, gdy byłem chłopcem
(jak automat)
„Otóż ciągle oznajmiać, że ci nudno
to znak, że nie
masz żadnych
Bogactw
Wewnętrznych”. Dziś widzę, że nie mam
bogactw
wewnętrznych, bo mi do obrzydzenia nudno.
Nudzą mnie
ludziowie,
literatura
nudzi, szczególnie wielka,
nudzi mnie
Henry, jego zmartwienia i biadolenia
nieznośne jak u
achillesa,
co kocha ludzi i
niezłomną sztukę, która mnie nudzi.
A od tych
spokojnych wzgórz, i ginu, też można skonać
i jakimś cudem
pies
wziął za pas
skórę tudzież kości i poszedł sobie gdzieś
w góry, nad
morze, albo do nieba, pozostawiając
z tyłu mnie:
powiew ogona.
312.
Przeniosłem się
do Dublina, żeby to z tobą dogadać,
majestatyczny
Cieniu, którego studiowałem tak zawzięcie
przed tylu laty,
czy dobrze
odczytałem twoją lekcję? czy doszedłem
do sedna przez
twoje wszystkie fazy? twoje niebo, piekło,
czy je zgłębiłem
właściwie?
Później latami
nie pamiętałem, odstawiłem cię na bok,
niewdzięczność
to nieodłączna klątwa
robienia
czegokolwiek po nowemu –
przywiozłem
rodzinę, żeby mi pomogła,
przywiozłem mój
hołd i moją cichą skruchę,
przywiozłem
tylko jedną czy dwie
książki, w tym
w końcu twoje ostatnie
dziwne wiersze
pisane w cieniu śmierci.
Twoje wielkie
postacie znów płyną
przeze mnie i
cała twoja przeszłość
napełnia ogród
mój za murem twoim oddechem miodowym
w którym
poruszam się, pyłek.
Z tomu „Love &
Fame”.
O
samobójstwie
Myśli o
samobójstwie i ojcu owładnęły mną.
Za dużo piję.
Żona grozi separacją.
Nie będzie mnie
„niańczyć”. Nie czuje się „na wysokości zadania”.
Nie klei się
nam.
Na wschodzie
jest o godzinę później.
Mógłbym
zadzwonić do Matki do Waszyngtonu.
Ale – czy ona
by mi pomogła?
I te wszystkie
pocztowe pochlebstwa i wymówki?
Jakaś podstawa
z niezwruszonej miłości i przyjaźni
przydałaby się
temu jak świat szeroki szaleństwu.
Moim ulubionym
filozofem jest poniekąd Epiktet.
Szczęśliwi
umarli wcześniej.
Wciąż jeszcze
planuję jechać tego lata do Meksyku.
Obrazy świata
Olmeków! Chichén Itzá!
D. H. Lawrence
ma o tym obłędny sen.
Kiedy wyszła
książka Malcolma Lowry’ego, wykładałem ją
mojemu
nauczycielowi z Princeton.
Jeszcze się nie
poddaję. Po popołudniu będę może wykładał
trzecią
Ewangelię. Póki co nie zdecydowałem.
Czasem myślę
sobie, że inni mają łatwiejsze prace
i wykonują je
gorzej.
Cóż, musimy
się trudzić i śnić. Gogol był impotentem,
powiedział mi
ktoś w Pittsburgu.
Spytałem: w
jakim wieku? Nie umiał odpowiedzieć.
A to cholernie
ważne.
Rembrandt był
trzeźwy. Tutaj się różnimy. Trzeźwy.
Dręczyły go
koszmary. I nas dręczą.
O samobójstwie
myślę bez przerwy.
On najwyraźniej
nie myślał. Będę wykładał Łukasza.
(tł.
Piotr Sommer)
Za:
pisarze.pl →
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.