wtorek, 10 czerwca 2014

Wywiad z Dorotą Terakowską

Kto naprawdę mnie zna


Z Joanną Papuzińską

Guliwer:

Interesuje mnie geneza Pani pisarstwa dla młodzieży. Skąd się bierze u ukształtowanego zawodowo dziennikarza, z tzw. nazwiskiem i dużym dorobkiem taka chęć odmiany, skoku w fabułę i zwrócenie się do młodego adresata?

Dorota Terakowska

- Gdy byłam dzieckiem, na pytanie kim chcę być, odpowiadałam, że pisarzem. Moje pierwsze literackie próbki narodziły się w szkole. Nigdy nie były to wiersze, zawsze proza, choć czasem proza poetycka. Będąc studentką wygrałam konkurs radiowy na audycję dla dzieci. Pierwsze miejsce miał Brzechwa, a trzecie ja, debiutantka. Dlaczego akurat dla dzieci? Byłam studentką, ale ciągle uwielbiałam Kubusia Puchatka, Małego Księcia, Alicję..., O czym szumią wierzby. Zostało mi to do dziś. Będąc ciągle tą studentką, przeczytałam po raz pierwszy Tolkiena Władcę Pierścieni - i uległam tej książce. Zaskoczyło mnie, że może istnieć literatura fascynująca zarówno dzieci, jak i dorosłych. Potem, o wiele później, odkryłam Ursulę Le Guin. Wtedy pomyślałam, że gdybym kiedykolwiek miała napisać "jakąś poważną książkę" - to chciałabym, żeby to był gatunek literacki podobny do uprawianego przez Tolkiena i Le Guin. Ale były to tylko marzenia, realizacja wydawała mi się niemożliwa. Sama sobie wydawałam się do tego zbyt mała, za mało utalentowana. Mimo to, już będąc dziennikarką, napisałam bajeczkę dla dzieci Babci Brygidy szalona podróż po Krakowie - był to rok 1979 - i złożyłam ją w Krajowej Agencji Wydawniczej. Przyszedł Sierpień 80, zakochałam się w "Solidarności". Zapomniałam o bajeczce i wszystkim innym. W 1982 roku wyrzucono mnie za to z pracy aż z dwóch naraz redakcji: "Przekroju" i "Gazety Krakowskiej". A bajeczkę schowano w KAW do bardzo głębokiej szuflady.

Gdzieś w lutym 1982 r. nagle mojego męża (też dziennikarz. Maciej Szumowski) i mnie odwiedził ks. prof. Tischner. Z długiej rozmowy pamiętam krótką opowieść księdza: że spotkał młodą studentkę ASP, która akurat malowała obraz. "Dziecko drogie - mówi ks. Tischner - tu czołgi jeżdżą po ulicach, ludzie siedzą po więzieniach, a ty malujesz obraz!" Na to dziewczyna: "Może ten 1982 rok przejdzie dla księdza do historii jako rok stanu wojennego, a dla mnie także jako rok, w którym namalowałam ten obraz?" Ksiądz Tischner powiedział nam, że ta dziewczyna mu zaimponowała. Coś w tym jest - pomyślałam. - Można oddać się rozpaczy, ale można też zrobić coś sensownego... Domyślam się, że ks. Tischner przyszedł do nas między innymi i po to, aby nas, bardzo wówczas załamanych, natchnąć tą myślą, l natchnął. 

W latach 1982-89 napisałam aż cztery maszynopisy. To nie jest mało. W 1982 roku była to malutka quasi-powieść polityczna i baśń Władca Lewawu. W latach 1983-85 pisałam baśń W niezmierzonej głębi lustra, a w latach 1985-1988 Córkę Czarownic. Po drodze jeszcze kilka mniejszych prac dla podziemia, anonimowo. Byłam wówczas przekonana, że nigdy nie wrócę do dziennikarstwa. A zarazem podziemie nie wydawało baśni, legalne wydawnictwa zaś umierały ze strachu słysząc moje nazwisko. Jeszcze tego nie wiedziałam...

- W latach osiemdziesiątych zetknęłam się z Pani książką "Guma do żucia" wydaną w drugim obiegu - wydawcy i roku wydania już nie pamiętam. Ta książka, zupełnie nie znana szerszemu ogółowi, która sięga chyba do wątków autobiograficznych, do dzieciństwa lat stalinowskich, jest - moim zdaniem - jakimś ważnym punktem zwrotnym czy "brakującym ogniwem" w Pani drodze pisarskiej - proszę coś o niej opowiedzieć. Czy będzie wznowiona?

- Gumę do żucia napisałam w 1982 roku jako swoiste, prywatne pożegnanie ze sobą samą z lat PRL. Tytułowa guma do żucia to człowiek, którego żuje polityka, propaganda, okoliczności i własna dziennikarska praca w gazetach PRL. Były tam pewne wątki autobiograficzne, ale mocno skarykaturowane. Obok formy baśni lubię bowiem także formę groteski. Nie planują wznawiać Gumy..., była to książeczka ulotna, o czasie zaprzeszłym. Wydała ją w 1986 roku, w podziemiu NOWA, pod moim autentycznym nazwiskiem. A ja w ten sposób wydałam ostateczny wyrok na swoje maszynopisy baśniowe, umieszczone w legalnych wydawnictwach.

Trzy miesiące wcześniej przez czysty przypadek, po siedmiu latach oczekiwania KAW wydał Babcię Brygidę. Władca Lewawu nadal leżał w szufladzie. Dano mi wtedy do zrozumienia, że go nie wydadzą. Przeniosłam maszynopisy do MAW, o dziwo, wzięli też W niezmierzonej głębi lustra. Podpisali umowy, dostałam świetne recenzje wewnętrzne od pani Marii Ewy Letki. A w 1986 roku, na polecenie KC PZPR, wydziału prasy i kultury, obie prawie gotowe książki rozsypano. Nie załamana, przeniosłam oba maszynopisy do "Naszej Księgarni". Ku memu zdumieniu już po tygodniu dostałam telefon z tego wydawnictwa. Miły damski głos pytał, gdzie maszynopisy były wcześniej i co się z nimi stało. Uczciwie opowiedziałam prawdę. Za trzy dni równie miły damski głos poinformował mnie, że oba maszynopisy są fatalne i w ogóle nie nadają się do druku. "Dla pewności rozmawiałam z kilkoma koleżankami, one też mają takie samo zdanie" - oświadczyła mi kategorycznie pani redaktorka. Wyznaję, że ten telefon mnie załamał i byłam o krok od tego, aby przestać pisać w ogóle. Pamiętałam jednak bezcenną wtedy dla mnie, bardzo pozytywną recenzję pani Letki. Więc pozbierałam się psychicznie i wysłałam maszynopis W niezmierzonej głębi lustra do Wydawnictwa Łódzkiego. O dziwo, od razu podpisali umowę. Termin wydania: 1991. Tymczasem przyszedł 1989 rok, "okrągły stół" i ... Oficyna Cracovia sama z siebie zaproponowała mi wydanie czegoś. Dałam im Władcę Lewawu. Rok później Władca... wszedł do nadobowiązkowych lektur dla klas VI, do wyboru z Bajkami robotów Lema. Władca... obchodził wówczas 8-lecie jego napisania. Zaraz też znalazła się "Verba", która po roku wydała Córkę Czarownic. Niestety, w 1991 roku Wydawnictwo Łódzkie zaczęło mieć problemy finansowe, zaczęło uciekać od polskich autorów, takich jak ja - i odesłało mi maszynopis. Na razie jest on w NOWEJ i zobaczę co dalej. Tak czy owak, każda z moich książek ma ogromne perypetie i bardzo długo, z przeszkodami, czeka na wydanie. Przedtem z przyczyn politycznych (Władcę Lewawu w KAW uznano za książkę niecenzuralną!), dziś - z kłopotów rynku książkowego i niechęci do polskich autorów, jeżeli nie są Anastazją P.

- Powieścią Władca Lewawu zapisała się Pani do grona autorów "fantasy". Jest to zarazem książka, rzec by można, polityczna, pełna polskiej symboliki i nawiązująca do sytuacji opresji totalitarnej w naszym społeczeństwie. Czy ma Pani jakieś sygnały o tym, jak odbiera ją młody czytelnik? Ze spotkań autorskich czy innych kontaktów z młodzieżą? l wreszcie - czy książka ta weszła rzeczywiście do szkół - jak Pani sądzi? Jaki stosunek mają do niej nauczyciele?

- Władca Lewawu trafił do lektur, bowiem - jak mi potem opowiadała przez telefon nieznana mi zresztą osobiście doc. Agnieszka Kłakówna - dzieci w zdumiewająco jasny sposób umiały na przykładzie tej książki definiować dobro i zło, w dodatku w powiązaniu z historią współczesną. Do dziś nauczyciele zapraszają mnie do szkół, gdzie przerabiają akurat Władcę... Dzieci piszą zdumiewające wypracowania, w których na pytanie "do kogo porównałbyś Nienazwanego?" piszą, że do Hitlera, Stalina, do Ceaucescu. Na przykładzie rządów Nienazwanego dzieci precyzują, czym jest totalitaryzm. Ku memu szokowi, książka baśniowa wiedzie bujne życie polityczne - oczywiście na poziomie klasy VII - i współtowarzyszyła rozsypywaniu się komuny w Europie Wschodniej. Nauczycielki robiły też z uczniami wycieczki po Krakowie "szlakami Bartka" (a nie, jak kiedyś, Lenina). Dzieci dopisują także własne, pogodne lub smutne zakończenie do mojej książki. Ostatnio odwiedziła mnie nauczycielka ze wsi, która pisze pracę magisterską, związaną właśnie z niezwykle żywym odbiorem Władcy Lewawu, tym razem przez dzieci wiejskie. Odbiór Władcy... zdumiewa mnie i jest swoistą przygodą autorską: drugie życie własnej książki, które dalece przerosło intencje autorki.

- Córka Czarownic, książka nagrodzona właśnie przez lBBY, jest również, choćby przez inskrypcje na okładce, zaszeregowana do gatunku "fantasy", krytycy zaś podkreślają jej związki z literaturą anglosaską i z takimi twórcami, jak J.R.R.Tolkien czy Ursula Le Guin. Czy poczuwa się Pani do takiego pokrewieństwa i czy zalicza Pani siebie do grona wielbicieli Władcy Pierścieni oraz Grobowców Atuanu?

- Począwszy od dnia, w którym przeczytałam Tolkiena, żyłam zafascynowana tym gatunkiem literackim. Miałam jednak zawsze przekonanie, że pisząc sama - nigdy nie byłabym zdolna temu mistrzowi deptać choćby po piętach. Dlatego, gdy odkryłam w sobie pomysł na Córkę Czarownic - ogromnie się przestraszyłam. Byłam zdania, że pomysł jest dobry, ale że ja go nie udźwignę warsztatowo. Zaczęła mnie też opanowywać jakaś obsesja - że jeżeli mi się uda, to zapłacę za to jakąś wielką cenę. Zaczęłam pisać, powoli, wchodząc w klimat powieści i cały czas bojąc się, aby z tym klimatem nie tracić kontaktu. Gdy byłam gdzieś w jednej czwartej maszynopisu - i zaczęło mi się zdawać, że to jest chyba właśnie to, co powinno być, warsztatowo i w klimacie - wtedy nagle umarła mi matka. Przez prawie rok nie pisałam w ogóle - walczyłam z własnym nagłym poczuciem osamotnienia (tracąc matkę, ma się pierwszy raz w życiu odczucie: "ja będę następna") - i walczyłam też z książką, tyle że na razie we własnej głowie. Gdy po roku wróciłam do pisania, wprowadziłam nowy wątek Pustelnika, który przeprowadza ludzi z Krainy Życia do Krainy Śmierci. To, co sama przeżyłam - wprowadziłam, przetworzone, do książki. Gdy wreszcie kończyłam całość, poprawiając maniakalnie każde słowo i każde zdanie po wiele razy - nagle dowiedziałam się, że jestem poważnie chora na serce. Trochę zbyt poważnie. "No, teraz, gdy zapłaciłam wysoką cenę za ten maszynopis, być może okaże się, że nie jest on taki zły..." - pomyślałam.

Wydaje mi się, że ja nieprzypadkowo piszę baśnie i tak mnie fascynuje ten gatunek literacki. Wierzę w swoisty rodzaj wszechobecnej magii, w los, w fatum, w to, że jeżeli los da coś człowiekowi jedną ręką - np. pomysł na książkę i siłę, by ją napisać - to drugą ręką coś zabierze. Dlatego nigdy nie piszę szczęśliwych zakończeń, nie uznaję tzw. happy endów. Wiem, że za każdą chwilę szczęścia płaci się w życiu, i w baśni - chwilą goryczy. Nie ma radosnych i trochę bezmyślnych szczęśliwych zakończeń. l zawsze - tak sądzę - autor musi zaznaczyć, że wie, iż tu wprawdzie kończy się jego opowieść, ale życie toczy się dalej. Najlepsze szczęśliwe zakończenie w moich maszynopisach stanowi znak zapytania: może się uda ...? A może nie?

- Jako czytelniczka Córki Czarownic dopatruję się w niej powiązań z polską tradycją literacką XX w. i bardzo wyraźnym w niej tematem "zniewolonego królestwa", który jako swoista parabola losów Polski pojawia się w wielu utworach poczynając od Bronisławy Ostrowskiej, Edwarda Słońskiego czy Antoniego Gawińskiego po Annę Kamieńską czy Wiktora Woroszylskiego (mam tu na myśli W Nieparyżu i gdzie indziej i Podmuch malowanego wiatru). Czy taka próba usytuowania Pani twórczości wydaje się Pani uzasadniona?

- Tolkien bardzo się irytował, gdy wszyscy bez wyjątku krytycy wmawiali mu, że jego Mordor to ZSRR. Twierdził, że napisał ponadczasową baśń. Ja też uważam, że piszę ponadczasowe baśnie, bez prostych politycznych aluzji. Ale wiem równocześnie, że na pewno daję w nich wyraz swoim polskim obsesjom, zwłaszcza że moje wszystkie książki powstały w znaczących latach osiemdziesiątych. Trudno mi było więc uciec od skojarzeń z systemem, który zniewalał Polskę. Zarazem we wszystkich książkach daję też wyraz drugiej polskiej obsesji: to, co złe w płaszczyźnie moralnej (a wąsko: politycznej), kojarzy mi się równocześnie z krzywdzeniem przyrody. Najeźdźcy w Córce, Nienazwany we Władcy i czarni magowie W niezmierzonej głębi lustra czynią krzywdę ludziom - i ziemi. Zatem prześladują mnie polskie obsesje zniewolenia - i wolności, niszczenia ziemi - i jej ratowania. Na pewno są one silniejsze niż np. u Ursuli Le Guin, która żyje w innej Europie, l to byłby ten polski motyw w ulubionej przeze mnie celtyckiej mitologii. Ale nie unikam także polskich wątków - jak we Władcy Lewawu, gdzie Lewaw to przecież anagram Wawelu.

- Na koniec proszę coś powiedzieć o swym samopoczuciu jako autorki oraz o planach literackich na najbliższą przyszłość.

- Jako autorka zawsze jestem z siebie niezadowolona. Każdą książkę najchętniej napisałabym jeszcze raz, lepiej. Jestem trochę zła, że W niezmierzonej głębi lustra - maszynopis wcześniejszy niż Córka... - ukaże się później. Zawsze mi się wydaje, że każdy następny maszynopis musi być lepszy niż poprzedni. Dlatego Córka Czarownic trochę mnie paraliżuje, bo wielu moich przyjaciół i krytyków twierdzi, że trudno oczekiwać, bym napisała po niej coś lepszego. Zarazem pisanie książek dziś stało się sztuką dla sztuki. Za Córkę Czarownic, sprzedawaną tylko w 1992 roku, dostałam 1,5 min złotych (słownie: półtora miliona za ponad dwuletnią, ciężką pracę). Wydawca twierdzi, że więcej na niej nie zarobił, a ja miałam mieć u niego 5% z jego zysku. Pisanie książek to zajęcie, które wymaga ogromnej koncentracji i - w wypadku baśni - pewnej izolacji od rzeczywistości na czas pisania. Ale z czego wówczas będzie żyć moja rodzina (mąż, ja, dwie córki, pies i trzy koty)?

Wróciłam zatem do zawodu dziennikarskiego, co jest bardzo absorbujące. Trudno napisać dobrą książkę między jednym a drugim politycznym komentarzem ...chyba że przyjdzie do mnie jakiś znakomity pomysł. Bo moim zdaniem one same do mnie przychodzą, w jakiś magiczny sposób - i nigdy wtedy, gdy ich szukam, ale same z siebie i niespodziewanie. Wtedy zapewne odczuję nieodparty impuls, aby znowu zacząć pisać. Wpadam wówczas w jakiś szczególny trans, piszę po kilkanaście godzin dziennie, słabo kontaktuję z otoczeniem, przebywając cały czas w klimacie, którego - moim zdaniem - wymaga ta akurat książka. Nagle gdzieś znika logicznie, racjonalnie myśląca dziennikarka i pojawia się jakaś całkiem inna osoba, którą nawet ja słabo znam. Pewnie dlatego moi wszyscy przyjaciele po przeczytaniu Córki Czarownic powiedzieli: W życiu byśmy cię nie posądzali o napisanie takiej książki... Chwilami myślę, że poza bohaterami moich książek nikt nie zna mnie naprawdę. A to jest niewątpliwie poważny powód, by zaludniać kolejne białe kartki papieru. Bowiem wówczas takze i ja sama dowiaduje się co nieco o sobie. I niekiedy mnie ta wiedza zaskakuje.

pytania przygotowała Joanna Papuzińska
Guliwer 3/93


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.