sobota, 21 maja 2016

P.K.Dick - Przedludzie

 (The Pre-Persons)

Przez kępę cyprysów Walter, który bawił się w króla gór, zobaczył białą ciężarówkę i wiedział, co to jest. To ciężarówka aborcyjna, pomyślał, przyjeżdża po jakieś dziecko, żeby je zabrać na skrobankę poporodową w ośrodku aborcyjnym.

Może to moi rodzice ją wezwali, pomyślał. Po mnie.

Uciekł i schował się w jeżynach czując ukłucia kolców, ale myślał, że lepsze to, niż gdyby mu mieli wyssać powietrze z płuc. Tak oni to robią; zbiorową skrobankę wszystkim dzieciom, które tam mają. Jest taka specjalna duża komora. Dla dzieci, których nikt nie chce.

Kryjąc się głębiej w jeżynach nadsłuchiwał, czy samochód się zatrzymuje. Nadal słyszał silnik.

– Jestem niewidoczny – powiedział sam do siebie cytując Oberona ze Snu nocy letniej, którego grał w piątej klasie. Po tych słowach nikt go już nie widział. Może to magiczne zaklęcie zadziała i w życiu. Powtórzył więc jeszcze raz „Jestem niewidzialny”. Widział jednak, że nie jest. Widział swoje ręce, nogi, buty i wiedział, że wszyscy – jego matka i ojciec, a zwłaszcza obsługa ciężarówki aborcyjnej, też mogą go zobaczyć. Jeżeli go znajdą.

Jeżeli to jego szukają tym razem.

Szkoda, że nie jest królem. Byłby cały posypany czarodziejskim proszkiem, miałby lśniącą koronę, rządził krainą elfów i mógłby się zawsze zwierzyć wiernemu Pukowi. Albo prosić go o radę. Na przykład, kiedy pokłóciłby się ze swoją żoną Tytanią.

Widocznie, pomyślał, zaklęcia nie zawsze się sprawdzają.

Mrużył oczy od słońca, ale głównie słuchał silnika ciężarówki aborcyjnej. Nadal było go słychać i w Walterze narastała nadzieja w miarę, jak odgłos się oddalał. Jakiś inny dzieciak zostanie zabrany do ośrodka aborcyjnego, ktoś z drugiego końca ulicy.

Roztrzęsiony i podrapany z trudem wyplątał się z jeżyn i na miękkich nogach ruszył w stronę domu. Po drodze rozpłakał się, głównie z bólu od licznych zadrapań, lecz także ze strachu i ulgi.

– O Boże! – wykrzyknęła matka na jego widok. – Coś ty, na Boga, robił?

– Ja... widziałem... ciężarówkę aborcyjną – powiedział przez łzy.

– I myślałeś, że to po ciebie?

W milczeniu kiwnął głową.

– Posłuchaj, Walterze – powiedziała Cynthia Best przyklękając i ujmując jego drżące dłonie. – Obiecuję ci, ja i twój ojciec obiecujemy ci, że nigdy cię nie odeślemy do Centrum Powiatowego. Zresztą, jesteś już za duży. Zabierają tylko dzieci do dwunastego roku życia.

– A Jeff Vogel?

– Rodzice oddali go tuż przed wejściem w życie nowego prawa. Teraz zgodnie z prawem nie można by go zabrać. Ciebie też nie mogą zabrać. Zrozum, ty masz duszę. Prawo mówi, że dwunastoletni chłopiec ma duszę. Nie możesz więc być zabrany do Centrum Powiatowego. Rozumiesz? Jesteś bezpieczny. Ilekroć widzisz ciężarówkę aborcyjną, wiedz, że to nie po ciebie. Nigdy po ciebie. Rozumiesz? To po jakieś inne, młodsze dziecko, które nie ma jeszcze duszy, po przedczłowieka.

– Nie czuję, że uzyskałem duszę; czuję się tak, jakbym zawsze miał duszę – powiedział ze spuszczoną głową, nie patrząc na matkę.

– To kwestia prawna – powiedziała jego matka pośpiesznie. – Ściśle uzależniona od wieku. A ty ten wiek osiągnąłeś. Kościół Świadków przeforsował w Kongresie ustawę w tej sprawie... właściwie kościół chciał nawet ustalić niższą granicę; twierdził, że dusza wstępuje w ciało w wieku trzech lat, ale uchwalono ustawę kompromisową. Dla ciebie najważniejsze jest, że z punktu widzenia prawa jesteś bezpieczny, niezależnie od tego, co sam czujesz, rozumiesz?

– Tak – powiedział kiwając głową.

– Przecież wiesz to wszystko?

– A wiesz, jak to jest, kiedy się czeka codziennie, czy ktoś nie przyjdzie i nie wepchnie cię do klatki w ciężarówce... – wybuchnął gniewem i żalem.

– Twoje obawy są nieuzasadnione.

– Widziałem, jak zabierali Jeffa Vogela. Płakał, a oni otworzyli tył ciężarówki, wepchnęli go do środka i zamknęli.

– To było dwa lata temu. Jesteś tchórzem. – Matka spojrzała na niego gniewnie. – Twój dziadek by cię wychłostał, gdyby cię teraz zobaczył i usłyszał, co mówisz. Twój ojciec nie. On by się tylko uśmiechał i powiedział coś od rzeczy. Minęły dwa lata i dobrze wiesz, że przekroczyłeś limit wieku! Jak... – szukała odpowiedniego słowa. – Jesteś zdeprawowany.

– On już nie wrócił.

– Może ktoś, kto chciał mieć dziecko, pojechał do Centrum Powiatowego, znalazł go i adoptował. Może ma teraz lepszy zestaw rodziców, którzy go lubią. Trzyma się je tam trzydzieści dni, zanim się je zlikwiduje. To znaczy uśpi – poprawiła się.
Walter nie poczuł się uspokojony. Wiedział, że „uśpić” kogoś to określenie z języka mafii. Odsunął się od matki nie szukając już u niej pocieszenia. Była u niego przegrana; ujawniła coś o sobie, jakieś źródło swoich przekonań, myśli, może nawet czynów. Postępowania ich wszystkich. Wiem, myślał, że nie jestem inny teraz niż dwa lata temu. Jeżeli według prawa mam duszę teraz, to miałem duszę i wtedy albo wcale nie mamy dusz i jedyną prawdziwą rzeczą jest ta okropna ciężarówka z zakratowanymi okienkami zabierająca dzieci nie chciane przez rodziców, którzy korzystają z rozszerzenia starego prawa do usuwania ciąży, pozwalającego na zabijanie nie chcianych dzieci, zanim przyszły na świat. Ponieważ nie miały „duszy” ani „osobowości”, wolno było je wyssać pompą próżniową, co trwało mniej niż dwie minuty. Doktor mógł przeprowadzić setkę takich zabiegów dziennie i było to zgodne z prawem, ponieważ nie narodzone dziecko nie było „człowiekiem”. Było „przedczłowiekiem”. Potem tylko przesunięto datę uzyskania człowieczeństwa.

Kongres wprowadził prosty test określający przybliżony wiek, kiedy dusza wstępuje w ciało. Wyznaczała to zdolność rozwiązywania zadań algebraicznych. Do tego czasu były tylko ciała, zwierzęce instynkty i ciała, zwierzęce odruchy i reakcje na bodźce. Jak psy Pawłowa, kiedy widziały strużkę wody sączącą się spod drzwi laboratorium w Leningradzie; „wiedziały”, ale nie były ludźmi.

Ja chyba jestem człowiekiem, pomyślał Walter, podnosząc wzrok na szarą, surową twarz matki z twardymi oczami i wyrazem ponurej racjonalności. Jestem taki sam jak ty, myślał. Hej, dobrze jest być człowiekiem, nie trzeba się wtedy bać, że przyjedzie po ciebie biała ciężarówka.

– Widzę, że ci ulżyło – zauważyła matka. – Obniżyłam twój próg lęku.

– Nie jestem taki głupi – powiedział Walter. Przeszło, minęło. Ciężarówka odjechała i nie zabrała go.

Ale za kilka dni wróci. Krąży nieustannie.

Przynajmniej miał przed sobą te kilka dni. A potem znów ten widok... wolałbym nie wiedzieć, że wysysają powietrze z płuc dzieci, które tam wywożą, myślał. Tak je likwidują. Dlaczego? Ojciec mówił, że tak jest taniej. Oszczędza się pieniądze podatników.

Pomyślał o podatnikach i o tym, jak taki podatnik może wyglądać. Jak ktoś, kto wykrzywia się gniewem na widok każdego dziecka. Kto nie odpowiada dzieciom na pytania. Chuda twarz wiecznie skrzywiona, oczy rozbiegane. A może tłusta; jedno albo drugie. Bardziej przerażała go ta chuda; nie cieszyła się życiem i nie chciała nowego życia. Wysyłała komunikat „Umrzyj, idź sobie, przepadnij, zniknij”. Ciężarówka aborcyjna jest jej narzędziem i dowodem na jej istnienie.

– Mamo – spytał – jak można zamknąć Centrum Powiatowe? Wiesz, klinikę aborcyjną, do której zabierają niemowlęta i małe dzieci.

– Należy się zwrócić z petycją do Rady Powiatowej.

– A wiesz, co ja bym zrobił? Poczekałbym, aż tam nie będzie dzieci, tylko pracownicy, i wrzucił tam bombę.

– Nie mów tak! – przerwała mu gniewnie matka i jej twarz nabrała surowego wyrazu chudego podatnika. Poczuł lęk, własna matka budziła w nim lęk. Zimne i mętne oczy są zwierciadłem pustki, nie ma za nimi duszy. To wy nie macie dusz, pomyślał, wy i wasze chude wezwania do nieistnienia. Nie my.

I wybiegł na dwór bawić się dalej.

Kilkoro innych dzieci też widziało ciężarówkę. Stały teraz razem przerzucając się co jakiś czas pojedynczymi frazami, ale głównie kopiąc kamyki i piasek, czasem rozdeptując szkodliwego owada.

– Po kogo przyjechała ciężarówka? – spytał Walter.

– Po Fleischhackera. Earla Fleischhackera.

– Złapali go?

– Jasne. Nie słyszałeś, jak wrzeszczał?

– Czy jego starzy byli wtedy w domu?

– Nie, wyjechali wcześniej, powiedzieli mu, że jadą wymienić olej w samochodzie.

– Czy to oni wezwali ciężarówkę?

– Jasne. Prawo mówi, że to muszą zrobić rodzice. Ale stchórzyli i nie chcieli być w domu, kiedy ciężarówka przyjedzie. A on strasznie wrzeszczał, może byłeś za daleko, żeby usłyszeć, ale naprawdę strasznie wrzeszczał.

– Wiesz, co powinniśmy zrobić? – powiedział Walter. – Podpalić ciężarówkę i załatwić kierowcę.

Wszystkie dzieci spojrzały na niego z pogardą.

– Wpakują cię na resztę życia do domu wariatów, jak zrobisz coś takiego.
– Czasami tak robią – poprawił Pete Bride – a czasami dają ci nową, społecznie dostosowaną osobowość.

– No to co mamy robić? – spytał Walter.

– Ty skończyłeś dwanaście lat i nic ci nie grozi.

– A jak zmienią prawo? – Zresztą świadomość, że był teoretycznie bezpieczny, nie przynosiła mu ulgi. Ciężarówka przyjeżdżała po inne dzieci i nadal napawała go strachem. Myślał o młodszych dzieciach tam, w Centrum wyglądających przez druciany płot godzinę za godziną, dzień za dniem, liczących czas z nadzieją, że ktoś przyjedzie i je zaadoptuje.

– Byłeś tam kiedy? – spytał Pete’a Bride’a. – W Centrum Powiatowym? Wszystkie te naprawdę małe dzieciaki, prawie niemowlaki, może roczne. Nie wiedzą nawet, co je czeka.

– Te małe idą do adopcji – powiedział Zack Yablonski. – To te starsze nie mają szansy i to ich widok jest trudny do zniesienia. Zagadują ludzi, którzy przychodzą i starają się pokazać z najlepszej strony, udają, że są miłe. Ale ludzie wiedzą, że nie oddano by ich tutaj, gdyby nie były... no wiesz, nie chciane.

– Wypuścimy im powietrze z kół – powiedział Walter, który nie przestawał myśleć.

– W ciężarówce? A wiesz, że jak się wrzuci kulkę na mole do baku, to po tygodniu silnik wysiada? Moglibyśmy to zrobić.

– Ale wtedy by nas ścigali – powiedział Ben Blaire.

– I tak nas ścigają – zauważył Walter.

– Ja myślę, że powinniśmy podpalić ciężarówkę – powiedział Harry Gottlieb – ale w środku mogą być dzieci. Wtedy one też by się spaliły. Ciężarówka zabiera... bo ja wiem... może pięcioro dzieci z całego powiatu.

– Wiesz, że łapią też psy? – powiedział Walter. – I koty. Tamtą ciężarówkę widzi się może raz na miesiąc. Nazywa się to hycel. Poza tym wszystko jest tak samo; wpędzają je do wielkiej komory, wysysają im powietrze z płuc i one umierają. Robią to nawet z małymi zwierzętami!

– Nie uwierzę, póki nie zobaczę – powiedział Harry Gottlieb szyderczo. – Ciężarówka, która łapie psy, też coś!

Walter jednak wiedział, że to prawda. Widział samochód hycla dwukrotnie. Koty, psy i głównie my, pomyślał ponuro. Zresztą, jak zaczęli od nas, to tylko naturalne, że doszli do zabijania zwierząt domowych; różnica między nami nie jest znów taka wielka. Ale jakim trzeba być człowiekiem, żeby to robić, nawet jeżeli jest to zgodne z prawem? „Jedne prawa ustanawia się, żeby je przestrzegać, inne, żeby je łamać” przypomniał sobie zdanie z książki, którą czytał. Powinniśmy zacząć od spalenia ciężarówki hycla, pomyślał, to jest najgorsze.

Dlaczego tak się dzieje, rozmyślał, że im bardziej bezbronna istota, tym łatwiej jest ją niektórym ludziom załatwić? Jak dzieci w łonie matki, pierwotne skrobanki, usuwanie płodu czy przedludzi, jak się to dzisiaj nazywa. Jak one się mają bronić? Kto im pomoże? Tyle żywych istot, po setce dziennie na każdego doktora... i wszystkie bezbronne, milczące, a zaraz potem martwe. To świnie, myślał, dlatego to robią. Bo wiedzą, że mogą to robić, wykorzystują swoją siłę. To dlatego maleństwo, które chciało się cieszyć życiem, zostaje wyssane w ciągu niespełna dwóch minut. I doktor przechodzi do następnej kobiety.

Powinna być jakaś organizacja, myślał, podobna do mafii. Żeby likwidować likwidatorów. Wynajęty człowiek podchodzi do jednego z tych doktorów, wyjmuje rurę i wsysa do niej doktora, który kurczy się do rozmiarów płodu. Płód doktora ze stetoskopem wielkości główki od szpilki... roześmiał się na samą myśl.

Dzieci nie wiedzą? Dzieci wiedzą wszystko, wiedzą za dużo. Ciężarówka aborcyjna w drodze grała wesołą piosenkę.

Biegnie z górki dwoje dzieci
Od źródełka w parku...

System głośników zbudowany specjalnie przez Ampex dla General Motors nadawał nieustannie tę melodię, z wyjątkiem chwil, kiedy ciężarówka zbliżała się do ofiary. Wówczas kierowca wyłączał głośniki i po cichu szukał właściwego domu. Jednak kiedy tylko miał niechciane dziecko w pudle ciężarówki i albo wracał do Centrum Powiatowego, albo wyruszał po następnego przedczłowieka, włączał z powrotem:

Biegnie z górki dwoje dzieci
Od źródełka w parku...

„Jaś się potknął i już leci na złamanie karku”, dokończył w myśli Oscar Ferris, kierowca ciężarówki numer trzy. Czy to aby o kark chodzi? zastanawiał się. Może sobie złamał co innego. Pewnie się tym bawił, sam albo razem z Małgosią. Źródełko w parku! Dobrze wiem, co tam robili w krzakach. Tyle że Jaś się potknął i złamał sobie swój interes. – Dobrze ci tak, Jasiu – powiedział na głos z wprawą prowadząc czteroletnią ciężarówkę po łagodnych krzywiznach kalifornijskiej Autostrady Numer Jeden.

Dzieciaki to świntuchy, pomyślał, i lubią świńskie zabawy.

Okolica była dzika i bezludna, w wąwozach i na polach ukrywało się wiele zbiegłych dzieci, miał więc oczy szeroko otwarte. I słusznie, bo z prawej strony drogi zmykał jakiś może sześcioletni malec. Ferris natychmiast wcisnął guzik uruchamiający syrenę ciężarówki. Chłopiec zamarł przerażony, czekając, aż ciężarówka nadal grając „Biegnie z górki dwoje dzieci” podjedzie i zatrzyma się obok niego.

– Okaż kartę C – powiedział Ferris nie wysiadając z ciężarówki; wysunął tylko przez okno rękę, demonstrując brązowy mundur z naszywką, oznaki jego władzy.

Chłopiec był wychudzony, jak wielu małych uciekinierów, ale, z drugiej strony, nosił okulary. Potargany, w dżinsach i podkoszulku, wpatrywał się z przerażeniem w Ferrisa nie robiąc żadnego ruchu, żeby okazać papiery.

– Masz kartę C czy nie? – spytał Ferris.

– C... co to jest karta C?

Ferris urzędowym głosem poinformował chłopca o przysługujących mu prawach.

– Jedno z twoich rodziców albo twój opiekun prawny wypełnia formularz 36-W, który stanowi legalne potwierdzenie, że jesteś dzieckiem chcianym. Że oni, on lub ona chce cię mieć. Nie masz tego? To z punktu widzenia prawa jesteś pozbawiony opieki, nawet jeżeli twoi rodzice chcą cię zatrzymać. Podlegają karze pięciuset dolarów.

– Miałem, ale zgubiłem – powiedział chłopiec.

– To kopia będzie w kartotece. Wszystkie te dokumenty są mikrofilmowane. Zawiozę cię do...

– Do Centrum Powiatowego? – Patykowate nogi zatrzęsły się ze strachu.

– Rodzice mają trzydzieści dni na wypełnienie formularza 36-W. Jeżeli nie dostarczą go do tego czasu...

– Moja mama i tata zawsze się kłócą. Teraz jestem z tatą.

– I nie dał ci karty C? – W poprzek kabiny była przymocowana strzelba. Przy zatrzymywaniu małego zbiega wszystko może się zdarzyć. Odruchowo Ferris spojrzał na strzelbę. Była na swoim miejscu. Użył jej tylko pięciokrotnie w całej swojej karierze wykonawcy prawa. Mogła roznieść człowieka na strzępy. – Muszę cię zabrać – powiedział otwierając drzwi kabiny i wyjmując z kieszeni kluczyki. – Jest tam już jeden chłopak, nie będzie wam się nudzić.

– Nie – powiedział malec. – Nie wsiądę. – Mrugając stał na wprost Ferrisa, uparty i niewzruszony jak kamień.

– Pewnie się nasłuchałeś historii o Centrum Powiatowym. Tam się usypia tylko kretynów i zboczeńców. Każde miłe, porządnie wyglądające dziecko zostaje adoptowane. Ostrzyżemy cię i doprowadzimy do porządku, aż będziesz wyglądał jak ktoś profesjonalnie zadbany. Chcemy ci znaleźć dom, o to nam tylko chodzi. Mało jest takich... wiesz... chorych psychicznie albo fizycznie, których nikt nie chce. Ciebie jakaś zamożna osoba złapie od razu; przekonasz się. Nie będziesz musiał wałęsać się tutaj bez opieki rodzicielskiej. Będziesz miał nowych rodziców z kupą forsy, którzy cię zarejestrują. Rozumiesz? Tam, gdzie cię zawiozę, jest tylko tymczasowe miejsce zamieszkania, gdzie możesz się spotkać z przyszłymi nowymi rodzicami.

– A jeżeli nikt mnie nie zaadoptuje w ciągu miesiąca?

– Co tam, tu też możesz spaść z urwiska do oceanu. Nie martw się. Biuro Centrum skontaktuje się z twoimi naturalnymi rodzicami i najprawdopodobniej przyjadą po ciebie z formularzem 15 A, może jeszcze nawet dzisiaj. A ty się przejedziesz i poznasz dużo nowych kolegów.

– Nie – powiedział chłopiec.

– Informuję cię – powiedział Ferris już innym głosem – że jestem przedstawicielem władz powiatu. – Zeskoczył na ziemię i pokazał chłopcu lśniącą metalową odznakę. – Jestem Oficer Pokoju Ferris i rozkazuję ci wsiąść do ciężarówki.

W tej chwili zmęczonym krokiem zbliżył się do nich wysoki mężczyzna. Podobnie jak chłopiec ubrany był w dżinsy i podkoszulek, ale nie nosił okularów.
– Czy jest pan ojcem tego chłopca? – spytał Ferris.

– Zabiera go pan do rakarni? – odezwał się ochrypłym głosem mężczyzna.

– My nazywamy to schroniskiem dla bezdomnych dzieci – odpowiedział Ferris. – Nazwa „rakarnia” używana jest przez różnych ekstremistów i hipisów i celowo wypacza obraz naszej pracy.

– Ma pan tam dzieci w klatkach, prawda? – spytał mężczyzna wskazując ciężarówkę.

– Chciałbym zobaczyć pański dowód – powiedział Ferris. – I dowiedzieć się, czy był pan kiedyś aresztowany.

– Aresztowany i zwolniony czy aresztowany i skazany?

– Proszę odpowiedzieć na pytanie – Ferris okazał czarną odznakę, którą legitymował się wobec dorosłych jako Powiatowy Oficer Pokoju. – Kim pan jest? Proszę okazać dowód.

– Nazywam się Ed Gantro – powiedział mężczyzna – i jestem notowany. Kiedy miałem osiemnaście lat, ukradłem z zaparkowanej ciężarówki cztery skrzynki coca-coli.

– Czy został pan ujęty na gorącym uczynku?

– Nie, kiedy odnosiłem puste butelki, żeby dostać kaucję. Wtedy mnie złapali. Odsiedziałem sześć miesięcy.

– Czy ma pan kartę C dla swojego syna?

– Nie mieliśmy dziewięćdziesięciu dolarów, żeby ją wykupić.

– Teraz będzie pan musiał zapłacić pięćset dolarów. Trzeba było ją wykupić.
Teraz radzę skorzystać z adwokata. – Ferris podszedł do chłopca i oficjalnie oświadczył: – Chciałbym, żeby dołączył do innych młodych ludzi w tylnej części pojazdu. Niech mu pan powie, żeby wykonywał moje polecenia – zwrócił się do mężczyzny.

– Tim, wsiadaj do tej przeklętej ciężarówki – powiedział mężczyzna po chwili wahania. – Wynajmiemy adwokata, załatwimy ci kartę C. Nie ma co się stawiać, z prawnego punktu widzenia jesteś bezdomny.

– „Bezdomny” – powtórzył chłopiec patrząc na ojca.

– Dokładnie – powiedział Ferris. – Ma pan trzydzieści dni na zabranie...

– Czy łapie pan też koty? – spytał chłopiec. – Są tam jakieś koty teraz? Ja bardzo lubię koty, są fajne.

– Ja zajmuję się tylko przedludźmi. Takimi jak ty – powiedział Ferris otwierając kluczem tylne drzwi ciężarówki. – Staraj się nie oddawać moczu w ciężarówce, potem cholernie trudno pozbyć się plam i smrodu.

Chłopiec nie bardzo rozumiał; przenosił wzrok z ojca na Ferrisa.

– Nie załatwiaj się w ciężarówce – wyjaśnił mu ojciec. – Chcą ją utrzymać w czystości, bo to obniża koszta własne – dodał z ponurym szyderstwem.

– W przypadku bezdomnych psów i kotów – powiedział Ferris – strzela się je na miejscu albo wykłada zatrutą przynętę.

– Tak, znam tę truciznę – powiedział ojciec chłopca. – Zwierzę to zjada i potem powoli umiera na krwotok wewnętrzny.

– Bez bólu – podkreślił Ferris.

– Czy to nie lepsze niż wysysanie im powietrza z płuc? – powiedział Ed Gantro. – Masowe duszenie?

– No, jeśli chodzi o zwierzęta...

– Mam na myśli dzieci. Takie jak Tim. – Ojciec stał obok niego i obaj zajrzeli do środka ciężarówki. W mroku można było dostrzec dwa ciemne kształty skulone w najdalszym kącie w postawie wyrażającej skrajną rozpacz.

– Fleischhacker! – zawołał Tim. – Przecież ty miałeś kartę C!

– Z powodu braków energii i paliwa – mówił Ferris – należy drastycznie zmniejszyć liczbę ludności. W przeciwnym razie za dziesięć lat nie starczy żywności dla nikogo. To jest pierwsza faza...

– Miałem kartę C – powiedział Earl Fleischhacker – ale starzy mi ją zabrali. Nie chcieli mnie więcej, więc mi ją zabrali i wezwali ciężarówkę aborcyjną. – Głos mu drżał, wyraźnie tłumił płacz.

– Czym się różni pięciomiesięczny płód od tego, co mamy tutaj? – mówił Ferris. – W obu przypadkach mamy do czynienia z niechcianym dzieckiem. Po prostu zliberalizowano przepisy.

– I pan się zgadza z tymi prawami? – spytał ojciec Tima patrząc mu w oczy.

– To jest sprawa Waszyngtonu, to oni decydują, co rozwiąże nasze problemy w tych dniach kryzysu – odpowiedział Ferris. – Ja tylko egzekwuję uchwały. Gdyby zmieniono to prawo, to cóż, woziłbym puste opakowania na makulaturę albo coś innego i byłbym tak samo zadowolony.

– Tak samo zadowolony? Jest pan zadowolony ze swojej pracy?
– Mam okazję jeździć po okolicy i poznawać nowych ludzi – odpowiedział Ferris automatycznie.

– Pan jest nienormalny – powiedział Ed Gantro, ojciec Tima. – Ten plan poporodowej aborcji wynika z wcześniejszego prawa do usuwania ciąży, kiedy dziecko nie miało żadnych praw i mogło być usuwane jak narośl. Niech pan patrzy, do czego doszliśmy. Jeżeli wolno zabić bez wyroku sądu nienarodzone dziecko, to dlaczego nie zabijać już narodzonych? To, co łączy oba przypadki, to całkowita bezbronność ofiar; mordowany organizm nie ma żadnej szansy ani możliwości obrony. Wie pan co? Niech pan mnie też zabierze. Razem z trójką dzieci.

– Ale prezydent i Kongres ustanowili, że po ukończeniu dwunastego roku życia człowiek ma duszę – powiedział Ferris. – Nie mogę pana zabrać. To byłoby niezgodne z prawem.

– Ja nie mam duszy – powiedział ojciec Tima. – Skończyłem dwanaście lat i nic się nie stało. Niech mnie pan też zabiera. Chyba że potrafi pan znaleźć moją duszę.

– O rany – jęknął Ferris.

– Jeżeli nie potrafi pan pokazać mi mojej duszy – powiedział ojciec Tima – jeżeli nie potrafi pan wskazać mi jej palcem, to domagam się, żeby mnie pan zabrał jako nie różniącego się od tych dzieci.

– Będę musiał porozumieć się przez radio z Centrum Powiatowym, żeby zobaczyć, co oni na to powiedzą.

– Niech pan to zrobi – powiedział ojciec Tima i podsadził go, a potem sam z trudem wdrapał się na ciężarówkę, podczas gdy Oficer Pokoju Ferris, po wszystkich oficjalnych identyfikacjach, rozmawiał przez radio.

– Mam tu mężczyznę, białego, około trzydziestki, który nalega, żeby go przewieźć do Centrum Powiatowego razem z jego małym synem – mówił Ferris do mikrofonu. – Twierdzi, że nie ma duszy, co, według niego, kwalifikuje go do grupy przedludzi. Nie rozporządzam żadnym sposobem na wykrycie obecności duszy, w każdym razie nie na tym odludziu; niczym, co mogłoby później zadowolić sąd. W ogóle wygląda na osobnika inteligentnego i pewnie potrafi rozwiązywać zadania algebraiczne. Ale...

– Zezwalam na dostarczenie go – odezwał się w radiu głos jego przełożonego. – Zajmiemy się nim na miejscu.

– Zajmiemy się panem w mieście – zwrócił się Ferris do ojca Tima, który wraz z trzema mniejszymi postaciami przykucnął w ciemnym wnętrzu ciężarówki.
Ferris zatrzasnął drzwi i zamknął je na klucz, co było dodatkowym zabezpieczeniem, gdyż chłopcy byli już unieruchomieni elektronicznie opuszczanymi przegrodami, i zapuścił silnik.

Biegnie z górki dwoje dzieci
Od źródełka w parku...

Ktoś tu sobie coś złamie, myślał Ferris jadąc krętą drogą, i to nie będę ja.

Usłyszał, jak ojciec Tima rozmawia z chłopcami.

– Nie znam algebry, nie mogę więc mieć duszy.

– Ja znam – powiedział mały Fleischhacker pociągając nosem – ale mam dopiero dziewięć lat i to się nie liczy.

– To właśnie chcę wykorzystać, kiedy będę przedstawiać swoją sprawę w Centrum. Już nawet dzielenie z ułamkami szło mi z trudem. Nie mam duszy. Jestem taki sam jak wy trzej.

– Tylko nie naświńcie mi w ciężarówce – krzyknął Ferris. – Rozumiecie? To nas kosztuje...

– Nie tłumacz mi – odpowiedział ojciec Tima – bo i tak nie zrozumiem. To dla mnie zbyt skomplikowane, wszystkie te pro rata i inne terminy fiskalne i monetarystyczne.

Wiozę wariata, pomyślał Ferris i poczuł zadowolenie, że ma w zasięgu ręki strzelbę. – Wiecie, że na świecie brakuje wszystkiego – krzyknął za siebie – energii, soku jabłkowego, paliw i chleba; musimy zmniejszyć liczbę ludności, a patogenne skutki pigułki...

– My nie znamy takich trudnych słów – przerwał mu ojciec Tima.

– Zerowy przyrost ludności – powiedział Ferris zły i zbity z tropu – to jest jedyna odpowiedź na kryzys żywnościowy i energetyczny. To jest, w mordę, to jest jak z tymi królikami, sprowadzonymi do Australii, które nie miały naturalnych wrogów i mnożyły się, dopóki...

– Mnożyć umiem – powiedział ojciec Tima. – I dodawać, i odejmować. Ale to wszystko.

Cztery zwariowane króliki skaczące po szosie, pomyślał Ferris. Ludzie zaśmiecają środowisko naturalne, myślał. Ciekawe, jak wyglądały te okolice, zanim pojawił się tu człowiek? Cóż, dzięki planowi poporodowego usuwania ciąży realizowanemu we wszystkich powiatach USA może się jeszcze o tym przekonamy. Może znów zobaczymy przed sobą dziewiczy kraj.

Jacy my, pomyślał. Pewnie nie będzie żadnych nas. Jakieś gigantyczne myślące komputery będą obserwować wideoreceptorami krajobraz i stwierdzą, że im się podoba.

Ta myśl poprawiła mu humor.

– Zróbmy sobie skrobankę! – zaproponowała z ożywieniem Cynthia wchodząc do domu obładowana syntetyczną żywnością. – Czy to nie byłoby miłe? Czy to cię nie podnieca?

– Najpierw musisz zajść w ciążę – zauważył ironicznie jej mąż, Ian Best. – Zamów wizytę u doktora Guido, to mnie będzie kosztować najwyżej pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt dolarów, i każ sobie usunąć sprężynkę.

– Zdaje się, że sama mi się wyślizgnęła. Może, gdyby... – radośnie potrząsnęła ładną ciemnowłosą główką. – Prawdopodobnie nie działa jak należy od roku. Może więc już jestem w ciąży.

– Możesz dać ogłoszenie w Wolnej Gazecie: „Potrzebny od zaraz ktoś, kto wyciągnie domaciczny środek antykoncepcyjny” – kwaśno skomentował jej mąż.
– Ale skrobanki są teraz takie modne – mówiła Cynthia do męża, który szedł do głównej szafy odwiesić swój prestiżowy krawat i klasową marynarkę. – Spójrz, co my mamy? Mamy dziecko. Waltera. Ilekroć ktoś przychodzi z wizytą i widzi go, wiem, że się zastanawia „Jak to się stało?” To bardzo żenujące. Te skrobanki, jakie robią teraz kobietom we wczesnym okresie, kosztują sto dolarów... cena dziesięciu galonów benzyny! A ma się temat do rozmowy z każdym, kto wpadnie. Ian odwrócił się do niej.

– Czy można zabrać sobie płód? – spytał spokojnym głosem. – Przynieść do domu w słoju albo pokryty specjalną luminescencyjną farbą, żeby świecił w nocy?

– W dowolnym kolorze!

– Embrion?

– Nie, słój. Można też wybrać kolor płynu. To jest roztwór konserwujący, więc praktycznie jest to wydatek na całe życie. Chyba dają nawet pisemną gwarancję.
Ian założył ręce na piersi, żeby zachować spokój: stan alfa.

– Czy zdajesz sobie sprawę, że są ludzie, którzy chcą mieć dzieci? Nawet zwykłe, przeciętne dzieci? Ludzie, którzy co tydzień jeżdżą do Centrum Powiatowego w poszukiwaniu niemowląt? Te pomysły... cała panika światowa na temat przeludnienia. Dziewięć bilionów istot ludzkich, stłoczonych jedne na drugich we wszystkich miastach kuli ziemskiej. Może gdyby to tak szło dalej... – wzruszył ramionami. – Tymczasem jednak mamy za mało dzieci. Co to, nie oglądasz telewizji i nie czytasz „Timesa”?

– Ale to taki kłopot – powiedziała Cynthia. – Dzisiaj, na przykład, Walter przyszedł do domu załamany, bo w okolicy krążyła ciężarówka aborcyjna. Zajmowanie się nim jest strasznie uciążliwe. Tobie dobrze, bo ty jesteś w pracy, ale ja...

– Wiesz, co ja bym zrobił z tą gestapowską ciężarówką śmierci? Wziąłbym dwóch kumpli z wojska z karabinami maszynowymi i ustawił ich z dwóch stron drogi. I kiedy to pudło by podjechało...

– To nie jest żadne pudło, tylko klimatyzowana ciężarówka.
Obrzucił ją wściekłym spojrzeniem i poszedł do baru w kuchni, żeby zrobić sobie drinka. Szkocka będzie dobra, pomyślał. Szkocka z mlekiem, dobry przedobiedni drink.

Kiedy sobie przygotowywał napój, wszedł jego syn Walter. Był nienaturalnie blady.

– Przejeżdżała dziś ciężarówka aborcyjna, co? – spytał Ian.

– Myślałem, że może...

– Nigdy w życiu. Nawet gdybyśmy z twoją matką poszli do adwokata i podpisali dokument, formularz NC, to i tak jesteś za duży. Możesz być spokojny.

– Niby wiem – powiedział Walter – a jednak...

– Nie dopytuj się, komu bije dzwon; on zawsze bije tobie – zacytował (niedokładnie) Ian. – Posłuchaj Walt, coś ci powiem. – Pociągnął długi łyk szkockiej z mlekiem. – Istotą tego wszystkiego jest morderstwo. Zabić ich, kiedy są rozmiarów paznokcia albo piłki tenisowej, a jak nie, to później wyssać powietrze z płuc dziesięcioletniego chłopca i uśmiercić go. Propaguje to pewien typ kobiet. Kiedyś nazywano je „kobietami kastrującymi”. Może wtedy była to odpowiednia nazwa, ale tym kobietom, tym zatwardziałym rzeźniczkom, chodzi o całego chłopca albo mężczyznę, a nie tylko o tę jego część, która decyduje o jego męskości, one chcą zabić wszystkich mężczyzn, rozumiesz?

– Nie – odpowiedział Walter, ale w pewien niejasny i przerażający sposób rozumiał.

Ian pociągnął następny łyk.

– A jedna z nich mieszka tutaj – mówił dalej. – Pod jednym dachem z nami.

– Kto mieszka z nami?

– Ktoś, kogo szwajcarscy psychiatrzy nazywają Kindermörder. – Ian specjalnie użył słowa, którego jego chłopiec nie mógł znać. – Wiesz co? – powiedział. – Ty i ja moglibyśmy wsiąść do pociągu i jechać na północ, aż byśmy dojechali do Vancouver w Kanadzie, a tam moglibyśmy popłynąć promem na wyspę Vancouver i tyle by nas widziano.

– A co z mamą?

– Wysyłałbym jej co miesiąc pieniądze i to by ją urządzało.

– Tam jest zimno, prawda? – spytał Walter. – Brakuje im paliwa i noszą...

– Mniej więcej jak w San Francisco. Bo co? Przeraża cię noszenie kilku swetrów i siedzenie przy kominku? Czy to, co widziałeś dzisiaj, nie było gorsze?

– Było – ponuro kiwnął głową Walter.

– Moglibyśmy mieszkać na jakiejś wysepce koło Vancouver i uprawiać kawałek ziemi. Można tam sadzić różne rośliny i one rosną. Ciężarówka tam nie dojedzie; nie zobaczysz jej już nigdy więcej. W Kanadzie mają inne prawa. I kobiety tam są inne. Znałem kiedyś dziewczynę stamtąd, dawno temu. Miała długie czarne włosy, bez przerwy paliła playersy, nigdy nic nie jadła i nie przestawała mówić. A tutaj żyjemy w cywilizacji, w której dążenie kobiet do mordowania własnych... – Ian przerwał, bo do kuchni weszła jego żona.

– Nie pij więcej tego świństwa – powiedziała – bo się porzygasz.

– Okay – zawołał Ian ze złością. – Okay!

– I nie podnoś głosu – powiedziała Cynthia. – Pomyślałam, że moglibyśmy dziś zjeść obiad na mieście. W telewizji mówili, że u Dal Reya pierwsi goście dostają stek.

– Mają tam surowe ostrygi – powiedział krzywiąc się Walter.
– „Błękitne kropki” – uściśliła Cynthia. – W muszlach, na lodzie. Przepadam za nimi. No jak, Ian? Idziemy?

– Surowa ostryga – powiedział Ian do syna – najbardziej na świecie przypomina to, co ginekolog... – Umilkł. Cynthia patrzyła na niego wściekłym wzrokiem, syn nic nie rozumiał. – Zgoda – powiedział – ale ja zamówię stek.

– Ja też – dodał Walter.

Skończywszy drinka Ian spokojnym głosem spytał:

– Kiedy to ostatni raz przygotowałaś obiad w domu? Dla nas trojga?

– W piątek zrobiłam wam wieprzowe uszy i rizotto. Większość tego poszła na śmietnik, bo było to coś nowego, z nieobowiązkowej listy. Pamiętasz, mój drogi?

– Oczywiście ten typ kobiety można czasem, a nawet często, spotkać również tam – mówił Ian do syna, nie zwracając uwagi na żonę. – Istniał on we wszystkich czasach i kulturach. Ale że w Kanadzie nie zezwala się na aborcje poporodowe... – Urwał. – To mleko przeze mnie przemawia – wyjaśnił żonie. – Dodają do niego teraz siarki. Nie zwracaj uwagi albo podaj kogoś do sądu; wybór należy do ciebie.

– Czy znów snujesz fantazje, że mnie porzucisz? – Cynthia przyjrzała mu się uważnie.

– Ja też – wtrącił Walter. – Tato zabiera mnie ze sobą.

– Dokąd? – spytała Cynthia niewinnie.

– Dokąd nas szyny poniosą – powiedział Ian.

– Jedziemy na wyspę Vancouver w Kanadzie – dodał Walter.

– Ach tak? – powiedziała Cynthia.

– Tak – odezwał się Ian po chwili.

– A co, do cholery, ja mam tu robić, jak wy wyjedziecie? Iść pod latarnię? Z czego będę spłacać raty za różne...

– Będę ci co miesiąc wysyłać czeki – powiedział Ian. – Potwierdzone przez poważne banki.

– No pewnie. Jasne. Nie inaczej.

– Mogłabyś pojechać z nami – powiedział Ian. – I łapać ryby wskakując do Zatoki Angielskiej i miażdżąc je na śmierć swoimi ostrymi zębami. Mogłabyś w ciągu jednej nocy wytępić wszystkie ryby w Kolumbii Brytyjskiej. Tysiące zmiażdżonych ryb, które nie rozumieją, co się stało... przed chwilą płynęły sobie spokojnie, a tu nagle ten potwór, ten straszliwy rybobójca z jednym świecącym okiem pośrodku czoła, rzuca się na nie i miażdży je na miazgę. Wkrótce zrodzi się legenda. Takie wieści szybko się szerzą. Wśród ostatnich ryb, które przeżyją.

– Tak, ale, tato, co będzie, jak żadna nie przeżyje?

– W takim razie wszystko będzie na próżno, poza osobistą satysfakcją twojej matki, że zagryzła na śmierć cały gatunek istot w Kolumbii Brytyjskiej, gdzie rybołówstwo jest najważniejszym przemysłem i zapewnia przeżycie innym gatunkom.

– Ale wtedy wszyscy mieszkańcy Kolumbii Brytyjskiej stracą pracę – zauważył Walter.

– Wcale nie – powiedział Ian. – Będą upychać te nieżywe ryby w puszki i sprzedawać je Amerykanom. Widzisz, Walterze, w dawnych czasach, zanim twoja matka wielozębnie zagryzła na śmierć wszystkie ryby w Kolumbii Brytyjskiej, prości wieśniacy stali nad brzegiem z kijem w ręku i, kiedy ryba przepływała, walili ją w łeb. Nie. Bezrobocia nie będzie, to stworzy nowe miejsca pracy. Miliony puszek odpowiednio oznakowanych...

– Pamiętaj – wtrąciła szybko Cynthia – że on wierzy we wszystko, co ty wygadujesz.

– To, co mówię, to prawda – powiedział Ian. – Choć może nie w sensie dosłownym. Zabieram was na obiad – zwrócił się do żony. – Weź kartki żywnościowe i załóż tę niebieską bluzkę, przez którą ci widać cycki. W ten sposób zwrócisz na siebie uwagę i może zapomną wyciąć nam kupony.

– Co to są „cycki”? – spytał Walter.

– Coś, co szybko wychodzi z użycia – powiedział Ian – jak pontiac GTO. Służą wyłącznie jako ozdoba do podziwiania i macania. Ich funkcja zamiera. – Tak jest w naszej rasie, pomyślał, odkąd pozwoliliśmy się rządzić tym, którzy zabijają nienarodzonych, innymi słowy najbardziej bezbronne istoty na świecie.

– Cycki – powiedziała surowo Cynthia – to gruczoły mleczne, które mają panie i które wytwarzają mleko dla ich małych.

– Zwykle mają dwa – powiedział Ian. – Cycek operacyjny i cycek awaryjny, na wypadek, gdyby w pierwszym zabrakło płynu. Proponuję eliminację jednego etapu w tej całej manii likwidacji przedludzi. Wyślemy wszystkie cycki świata do Centrów Powiatowych. Tam mleko zostanie z nich wyssane, rzecz jasna, mechanicznie, cycki staną się bezużyteczne i puste, i wtedy młode wymrą w sposób naturalny, przez pozbawienie pokarmu.

– Jest mleko w proszku – powiedziała Cynthia z zabójczą ironią. – Similac i różne inne. Przebiorę się przed wyjściem – powiedziała i skierowała się do sypialni.
– Wiesz – rzucił Ian w ślad za nią – gdybyś tylko mogła doprowadzić do uznania mnie za przedczłowieka, tobyś mnie tam wysłała z największą chęcią. – I założę się, dodał w myśli, że nie byłbym jedynym mężem w Kalifornii, którego by tam wysłano. Byłoby wielu innych. W tej samej sytuacji co ja, wtedy i teraz.

– Ciekawy projekt – dobiegł go stłumiony głos Cynthii; usłyszała go.

– To nie jest tylko nienawiść do bezbronnych – mówił Ian Best. – Chodzi o coś więcej. Nienawiść do czego? Do wszystkiego, co rośnie? – Uśmiercacie je, myślał, zanim są dość duże, żeby mieć mięśnie, umiejętność i taktykę walki; tak duże, jak ja w porównaniu z tobą, z moją rozwiniętą muskulaturą i wagą. Jest o wiele łatwiej, kiedy ten drugi człowiek, powinienem był powiedzieć przedczłowiek, śni pływając w wodach płodowych i nawet nie wie, że musi się bronić.

Gdzie się podziały macierzyńskie cnoty? zadawał sobie pytanie. Czas, kiedy matki szczególnie broniły wszystkiego, co małe, słabe i bezbronne? Winne jest nasze współzawodniczące społeczeństwo, uznał. Przetrwanie najsilniejszych. Nie najlepiej przystosowanych, tylko tych, którzy mają władzę. I nie chcą jej przekazać następnemu pokoleniu. Źli i potężni starzy przeciwko bezsilnym i łagodnym nowym.

– Tato – spytał Walter – czy naprawdę pojedziemy na wyspę Vancouver w Kanadzie, będziemy jeść naturalną żywność i nie będziemy się musieli niczego bać?

– Jak tylko będę miał pieniądze – powiedział Ian bardziej do siebie niż do syna.

– Wiem, co to znaczy. To samo, co twoje „zobaczymy”. Nigdzie nie pojedziemy, prawda? – Wpatrywał się z napięciem w twarz ojca. – Ona nam nie pozwoli, jak nie pozwala zabrać mnie ze szkoły i na inne rzeczy. Ona zawsze stawia na swoim.

– Któregoś dnia to zrobimy – powiedział Ian z determinacją. – Może nie w tym miesiącu, ale kiedyś na pewno. Obiecuję.

– I nie ma tam ciężarówek aborcyjnych?

– Nie, w Kanadzie obowiązują inne prawa.

– To pośpieszmy się, tato. Proszę cię.

Jego ojciec zamieszał sobie drugą szklankę szkockiej z mlekiem i nie odpowiedział; minę miał ponurą i nieszczęśliwą, jakby się miał zaraz rozpłakać.

W skrzyni ciężarówki aborcyjnej kuliła się trójka dzieci i jeden dorosły. Wstrząsani na zakrętach, powstrzymywani byli siatką drucianą, która uniemożliwiała im kontakt fizyczny, i ojciec Tima Gantro boleśnie odczuwał tę przymusową separację od syna. Koszmar w biały dzień, myślał. W klatce jak zwierzęta; jego szlachetny gest naraził go tylko na dalsze cierpienia.

– Dlaczego powiedziałeś, że nie znasz algebry? – spytał Tim. – Wiem, że znasz nawet wyższą matematykę, chodziłeś do Stanford.

– Chcę wykazać, że powinni albo zabić nas wszystkich, albo nie zabijać nikogo. A nie dzielić nas według jakichś arbitralnych, biurokratycznych kategorii. „Kiedy dusza wstępuje w ciało?” Co to za pytanie w naszych czasach? Toż to średniowiecze! – W gruncie rzeczy, myślał, to tylko pretekst, pretekst do żerowania na bezbronnych. A on nie był bezbronny. Ciężarówka aborcyjna wiozła dorosłego człowieka z całą jego wiedzą, z całą jego przebiegłością. Jak oni sobie ze mną poradzą? Wyraźnie mam wszystko to, co inni ludzie. Jeżeli oni mają duszę, to ja też mam duszę. Jeżeli nie, to i ja nie mam, ale na jakiej realnej podstawie mogliby mnie „uśpić”? Nie jestem mały i słaby, nie jestem nieświadomym, bezbronnym dzieckiem. Ja mogę podjąć spór z najlepszymi prawnikami, z samym prokuratorem okręgowym, jeżeli będzie trzeba.

Jeżeli zlikwidują mnie, myślał, to będą musieli zlikwidować wszystkich, włącznie z sobą. To jest oszukańcza gra, za pomocą której ci na górze, którzy zajmują wszystkie ekonomiczne i polityczne pozycje, bronią się przed młodszymi, mordując ich, jeżeli trzeba. W tym kraju, myślał, pełno jest nienawiści, nienawiści starych do kraju, starych do młodych, nienawiści i strachu. Cóż więc ze mną zrobią? Należę do ich grupy wiekowej, a zostałem uwięziony w ciężarówce aborcyjnej. Ja stanowię dla nich inny rodzaj zagrożenia; jestem jednym z nich, ale stoję po drugiej stronie, razem z bezdomnymi kotami i psami, dziećmi i niemowlętami. Niech się nad tym głowią, niech się pojawi nowy Tomasz z Akwinu, który to potrafi rozwikłać.

– Ja umiem tylko dzielić, mnożyć i odejmować – powiedział na głos. – Z ułamkami mam już kłopoty.

– Ale kiedyś to umiałeś! – powiedział Tim.

– To śmieszne, jak człowiek zapomina takie rzeczy po szkole. Wy, dzieciaki, pewnie jesteście w tym lepsi ode mnie.

– Tato, czy oni cię zlikwidują? – spytał jego syn Tim ze strachem. – Ciebie nikt nie zaadoptuje. Nie w twoim wieku. Jesteś za stary.

– Spróbujemy – powiedział Ed Gantro. – Weźmy dwumian. Jak to szło? Wyleciało mi z głowy: coś tam a i b. – Ulotniło mi się z głowy wraz z nieśmiertelną duszą... roześmiał się sam do siebie. Nie zdam testu na duszę. W każdym razie, jeżeli będę mówić tak, jak teraz. Jestem jak pies w rynsztoku, jak zwierzę w rowie.

Cały błąd zwolenników usuwania ciąży, myślał, od początku polegał na tym, że arbitralnie ustalili granicę. Do embriona nie stosują się prawa Amerykańskiej Konstytucji i może być legalnie zabity przez lekarza. Ale starszy płód był „osobą ludzką” i miał prawa, przynajmniej przez jakiś czas. A potem zwolennicy aborcji zadecydowali, że nawet siedmiomiesięczny płód nie jest „człowiekiem” i może być zabity przez dyplomowanego lekarza. A potem nowo narodzone dziecko... to właściwie jarzyna, nie potrafi skoncentrować wzroku, nic nie rozumie, nie mówi – argumentowało proaborcyjne lobby w sądzie i wygrało dzięki tezie, że noworodek jest tylko płodem na skutek przypadkowego procesu usuniętym z organizmu. Ale, nawet wtedy, gdzie należało przeprowadzić ostateczną granicę? Kiedy dziecko po raz pierwszy się uśmiechnie? Kiedy wypowie pierwsze słowo, czy kiedy po raz pierwszy sięgnie po upatrzoną zabawkę? Legalna granica była bezlitośnie odpychana coraz dalej i dalej. I wreszcie teraz najbardziej okrutna i arbitralna definicja: zdolność do rozwiązywania zadań algebraicznych.

W ten sposób starożytni Grecy z czasów Platona nie byli ludźmi, gdyż nie znali algebry, tylko geometrię. Algebra była znacznie późniejszym wynalazkiem arabskim. Arbitralność, i to nie teologiczna, tylko prawna. Kościół od dawna, właściwie od samego początku, twierdził, że nawet zygota i późniejszy embrion to są równie święte formy życia, jak wszystkie inne na ziemi. Kościół wiedział, co wyniknie z arbitralnych ustaleń, kiedy „dusza wstępuje w ciało”, albo w nowoczesnej terminologii, kiedy „osoba zyskuje pełnię praw ludzkich”. Nie było teraz nic smutniejszego niż widok małego dziecka bawiącego się dzielnie na podwórku, usiłującego żyć z nadzieją i poczuciem bezpieczeństwa, którego nie ma.

Cóż, pomyślał, zobaczymy, co ze mną zrobią. Mam trzydzieści pięć lat i magisterium z Uniwersytetu Stanforda. Czy wsadzą mnie na trzydzieści dni do klatki z plastykową miską na jedzenie, źródłem wody i nie osłoniętym miejscem do załatwiania się? A jak nikt mnie nie zaadoptuje, to czy poślą mnie na automatyczną śmierć razem z innymi?

Dużo ryzykuję, myślał. Ale dziś złapali mojego syna i ryzyko zaczęło się od tego, nie od chwili, kiedy wystąpiłem i sam zgłosiłem się na ofiarę.

Spojrzał na trzech przestraszonych chłopców i spróbował wymyślić coś, co mógłby im powiedzieć, nie tylko synowi, ale wszystkim trzem.

– Posłuchajcie – powiedział cytując – „Zdradzę wam świętą tajemnicę. Śmierć to nie jest sen”... – Tu zapomniał dalszy ciąg. – „Zbudzimy się – powiedział improwizując – w jednym błysku. W mgnieniu oka”.

– Spokój tam – huknął kierowca ciężarówki przez zakratowane okienko. – Nie mogę się skupić na tej pieprzonej drodze. Wiedzcie – dodał – że mogę wam tam puścić gaz i wszyscy stracicie przytomność. To środek na rozrabiających przedludzi. Więc jak, zamkniecie się, czy mam nacisnąć guzik?

– Nie będziemy więcej rozmawiać – powiedział Tim, posyłając ojcu przerażone spojrzenie niemej prośby. Błagając go milcząco, żeby się podporządkował.

Jego ojciec zmilczał. Nie mógł znieść tego spojrzenia i skapitulował. Tak czy inaczej, rozumował, to, co dzieje się w ciężarówce, nie jest istotne. Ważne zacznie się w Centrum Powiatowym – dokąd na pierwszy sygnał czegoś niezwykłego zjadą się reporterzy gazet i telewizji.

Jechali więc w milczeniu, każdy ze swoim własnym strachem, ze swoimi myślami. Ed Gantro pogrążył się w zadumie, doskonaląc w myślach plan działania. To, co musi zrobić. Nie tylko dla Tima, ale dla wszystkich kandydatów do poporodowej aborcji. Obmyślał różne warianty, podczas gdy ciężarówka podskakując i grzechocąc jechała przed siebie.

Skoro tylko ciężarówka zaparkowała na zamkniętym parkingu Centrum Powiatowego i otwarto jej tylne drzwi, Sam B. Carpenter, który kierował całą tą piekielną operacją, podszedł i zajrzał do środka.

– Masz tam dorosłego człowieka, Ferris – powiedział. – Czy zdajesz sobie sprawę, co zrobiłeś? Przywlokłeś tu rozrabiacza.

– Ale on twierdził, że nie zna matematyki poza dodawaniem i odejmowaniem – powiedział Ferris.

– Proszę mi dać swój portfel – zwrócił się Carpenter do Eda Gantro. – Chcę znać pańskie prawdziwe nazwisko, numer ubezpieczenia, numer okręgu policji, w którym pan stale zamieszkuje, dalej, chcę wiedzieć, kim pan naprawdę jest.

– To tylko jakiś wieśniak – wtrącił Ferris, patrząc, jak Gantro oddaje swój wymięty portfel.

– I chcę też sprawdzić odciski jego stóp – dodał Carpenter. – Pełny zestaw. Natychmiast. Priorytet A. – Lubił mówić w tym stylu.

Po godzinie otrzymał dane z dżungli połączonych policyjnych komputerów z pseudopastoralnej, niedostępnej enklawy w Virginii.

– Ten facet jest absolwentem Uniwersytetu Stanforda, magistrem matematyki. Potem zrobił magisterium z psychologii, co, niewątpliwie, wykorzystuje teraz na nas. Musimy się go stąd pozbyć.

– Miałem kiedyś duszę – powiedział Gantro – ale ją straciłem.

– W jaki sposób? – spytał Carpenter, nie widząc nic na ten temat w kartotece Gantro.

– Zator. Część kory mózgowej, w której mieściła się moja dusza, uległa zniszczeniu, kiedy przez nieostrożność nałykałem się oparów środka owadobójczego. Dlatego mieszkałem z moim tu obecnym synem na odludziu, odżywiając się korzonkami i pędrakami.

– Zrobimy panu encefalogram – powiedział Carpenter.

– Co to jest? – spytał Gantro. – Jakiś test mózgowy?

– Prawo ustala, że dusza wstępuje w wieku dwunastu lat – zwrócił się Carpenter do Ferrisa – a ty przywozisz mi tutaj tego dorosłego osobnika płci męskiej, dobrze po trzydziestce. Możemy zostać oskarżeni o morderstwo. Musimy się go pozbyć. Odwieź go dokładnie tam, skąd go zabrałeś i wysadź go tam. Jeżeli nie zechce dobrowolnie wysiąść, daj mu gazu, aż się sfajda i wyrzuć go. To jest kwestia bezpieczeństwa narodowego. Od tego zależy twoja praca i twoja pozycja w świetle kodeksu karnego tego stanu.

– Moje miejsce jest tutaj – upierał się Ed Gantro. – Jestem tępakiem.

– Zabierz też jego dzieciaka – powiedział Carpenter. – To pewnie jakiś matematycznie uzdolniony mutant, jakich pokazują w telewizji. Oni cię podpuszczają; pewnie już zdążyli zawiadomić dziennikarzy. Zabierz ich wszystkich z powrotem, zagazuj ich i wyrzuć tam, gdzie ich złapałeś, a jak nie, to gdzie indziej, byle dalej.

– Nie wpadaj w panikę – powiedział z gniewem Ferris. – Zróbmy temu Gantro encefalogram i USG, i może będziemy musieli go wypuścić, ale tych trzech przedludzi...

– Wszystko geniusze – powiedział Carpenter. – To część pułapki, tylko ty jesteś za głupi, żeby wiedzieć. Wyrzuć ich z ciężarówki poza nasz teren. I zaprzeczaj, że ich kiedykolwiek widziałeś na oczy. Trzymaj się tej wersji.

– Z samochodu! – rozkazał Ferris, naciskając guzik unoszący przegrody z siatki drucianej.

Trzej chłopcy wysypali się na zewnątrz, ale Ed Gantro pozostał w środku.

– Nie chce wyjść dobrowolnie – powiedział Carpenter. – W porządku, Gantro, usuniemy pana siłą. – Skinął na Ferrisa i obaj weszli do ciężarówki. W chwilę później Ed Gantro znalazł się na asfalcie parkingu.

– Teraz jest pan normalnym obywatelem – powiedział Carpenter z ulgą. – Może pan twierdzić, co pan chce, ale nie ma pan żadnego dowodu.

– Tato – powiedział Tim – jak się dostaniemy do domu? – Wszyscy trzej chłopcy stłoczyli się wokół Eda Gantro.

– Można by po kogoś stamtąd zadzwonić – powiedział mały Fleischhacker. – Założę się, że jeżeli ojciec Waltera Besta ma paliwo, to po nas przyjedzie. On dużo jeździ, ma specjalne kartki.

– On i jego żona stale się kłócą – zauważył Tim. – Dlatego on lubi jeździć sam nocami; to znaczy bez niej.

– Ja tu zostaję – powiedział Ed Gantro. – Chcę do klatki.

– Tato, możemy odejść – zaprotestował Tim szarpiąc ojca za rękaw. – Przecież o to chodziło. Jak cię zobaczyli, to pozwolili nam odejść. Udało się!

– Domagam się, żeby mnie zamknięto razem z przedludźmi, których tam macie – zwrócił się Ed Gantro do Carpentera wskazując na imponujący, pomalowany na wesoły zielony kolor budynek Centrum Powiatowego.

– Niech pan zatelefonuje do pana Besta – powiedział Tim. – On mieszka koło nas na półwyspie. Numer kierunkowy 669. Niech mu pan powie, żeby po nas przyjechał i on przyjedzie. Zapewniam pana. Bardzo proszę.

Carpenter poszedł do środka, do jednego z urzędowych telefonów Centrum i odszukał numer, Ian Best. Wybrał numer.

– Dodzwonił się pan pod częściowo nieczynny numer – odezwał się męski głos, niewątpliwie podpity. W tle Carpenter słyszał napastliwy jazgot wściekłej kobiety dopiekającej Ianowi Bestowi.

– Panie Best – zaczął Carpenter – kilka znanych panu osób znalazło się tutaj, na rogu Czwartej i A w Verde Gabriel. Ed Gantro i jego syn Tim, chłopiec nazwiskiem Ronald albo Donald Fleischhacker i jeszcze jeden nie zidentyfikowany chłopiec. Mały Gantro twierdził, że pan chętnie przyjedzie tu po nich i zabierze ich do domu.

– Róg Czwartej i A – Ian Best milczał przez chwilę. – Czy to rakarnia?

– Centrum Powiatowe – poprawił Carpenter.

– Ty sukinsynu – powiedział Best. – Jasne, że po nich przyjadę, będę za dwadzieścia minut. Macie tam Eda Gantro jako przedczłowieka? Czy wiecie, że on jest absolwentem Uniwersytetu Stanforda?

– Jesteśmy tego świadomi – powiedział Carpenter bez cienia emocji. – Oni nie są zatrzymani; znaleźli się tu przypadkiem. Nie są, powtarzam, zatrzymani.

– Reporterzy ze wszystkich środków przekazu będą tam przede mną – powiedział Ian Best zupełnie trzeźwym głosem. Trzask. Odłożył słuchawkę.

Wyszedłszy na zewnątrz Carpenter zwrócił się do Tima:

– Widzę, że wrobiłeś mnie w zawiadomienie jakiegoś zaciekłego aktywisty antyaborcyjnego. Sprytne, bardzo sprytne.

Minęło kilka chwil i do bramy Centrum podjechała jaskrawoczerwona mazda. Wysiadł z niej wysoki mężczyzna z jasną brodą, który z kamerą i mikrofonem swobodnym krokiem podszedł do Carpentera.

– Podobno macie tu w Centrum magistra matematyki ze Stanforda – spytał neutralnym, pogodnym tonem. – Czy mogę przeprowadzić z nim wywiad?
– Nie ma u nas takiej osoby – powiedział Carpenter. – Może pan sprawdzić w naszej księdze zatrzymań.

Ale reporter patrzył już na trójkę chłopców skupionych wokół Eda Gantro.

– Czy pan Gantro? – zawołał głośno reporter.

– Tak jest – odpowiedział Ed Gantro.

O Jezu, pomyślał Carpenter. Zamknęliśmy go w jednym z naszych urzędowych pojazdów i przywieźliśmy go tutaj. Sprawa trafi do wszystkich gazet. Już na parking wtaczała się błękitna furgonetka ze znakami stacji telewizyjnej. A za nią dwa dalsze samochody.

Centrum Aborcji likwiduje
magistra matematyki

zabłysło w umyśle Carpentera. Albo

Powiatowe Centrum Aborcyjne
podejmuje bezprawną próbę...

I tak dalej. Wywiady w dzienniku wieczornym. Gantro, a potem, jak przyjedzie, Ian Best, który pewnie jest prawnikiem, w otoczeniu magnetofonów, mikrofonów i kamer wideo.

Zasraliśmy sprawę, pomyślał. Paskudnie zasraliśmy. Szefowie w Sacramento cofną nam nominację, poślą nas z powrotem do łapania bezdomnych psów i kotów. Klops.

Kiedy Ian Best przyjechał swoim mercedesem na węgiel, był wciąż jeszcze lekko zamroczony.

– Czy ma pan coś przeciw temu, żebyśmy wrócili nieco dłuższą, ale za to bardziej malowniczą trasą? – zwrócił się do Eda Gantro.

– Którędy? – spytał Ed. Chciał już stąd odjechać. Mała fala dziennikarzy przepytała go i odpłynęła. Powiedział to, co miał do powiedzenia, a teraz czuł pustkę i chciał do domu.

– Przez wyspę Vancouver w Kolumbii Brytyjskiej – powiedział Ian Best.
Ed Gantro uśmiechnął się.

– Te dzieciaki powinny pójść prosto do łóżek. Mój chłopak i tych dwóch. Do licha, przecież oni nie jedli kolacji.

– Zatrzymamy się przy budce McDonalda – powiedział Ian Best. – A potem możemy ruszyć do Kanady, gdzie są ryby i dużo gór, na których wciąż jeszcze leży śnieg, nawet o tej porze roku.

– Jasne – powiedział Gantro ze śmiechem. – Możemy tam pojechać.

– Chce pan? – Ian Best przyjrzał mu się uważnie. – Naprawdę pan chce?

– Załatwię kilka spraw, a potem, dlaczego nie, możemy razem pojechać.

– Niech to szlag – jęknął Best. – Pan mówi poważnie.

– Tak. To prawda. Oczywiście, muszę uzyskać zgodę żony. Nie można jechać do Kanady bez pisemnego stwierdzenia żony, że ona nie przyjedzie. Zostaje się wtedy legalnym imigrantem.

– To ja też muszę dostać pozwolenie od Cynthii.

– Da panu. Niech pan tylko zobowiąże się wysyłać jej pieniądze.

– Myśli pan, że się zgodzi? Że pozwoli mi jechać?

– Na pewno – powiedział Gantro.

– Naprawdę pan myśli, że nasze żony nas puszczą? – spytał Ian Best wspólnie z Edem wsadzając chłopców do mercedesa. – Może ma pan rację. Cynthia chętnie się mnie pozbędzie. Wie pan, jak ona mnie nazywa w obecności Waltera?
„Agresywny tchórz” i tym podobnie. Nie ma dla mnie za grosz szacunku.

– Żony nas puszczą – powiedział Gantro, ale wiedział, że to nieprawda.

Obejrzał się na kierownika Centrum, pana Sama B. Carpentera i tego kierowcę ciężarówki Ferrisa, który, jak Carpenter powiedział prasie i telewizji, był od tego dnia zwolniony z pracy, a zresztą był nowym i niedoświadczonym pracownikiem.

– Nie – powiedział. – Nie puszczą nas, nikt z nich nas nie puści.

Ian Best niewprawnie manipulował skomplikowanymi przekładniami prymitywnego silnika na węgiel.

– Dlaczego mają nas nie puścić; niech pan patrzy, stoją tam i nic nie robią. Co 
mogą zrobić po tym, co pan powiedział do telewizji i temu reporterowi z gazety?

– Nie o nich mi chodzi – powiedział drewnianym głosem Gantro.

– Moglibyśmy uciec.

– Jesteśmy uwięzieni – powiedział Gantro. – Uwięzieni bez szans na uwolnienie.
 Ale niech pan spyta Cynthii. Nie zaszkodzi spróbować.

– Nigdy więc nie zobaczymy wyspy Vancouver i wyłaniających się z mgły wielkich oceanicznych promów? – spytał Ian Best.

– Kiedyś na pewno zobaczymy – powiedział Gantro, wiedząc, że to kłamstwo, absolutne kłamstwo, tak, jak czasami mówiąc coś wiemy, że to absolutna prawda.

Wyjechali z parkingu na ulicę.

– Przyjemnie jest – rzucił Ian Best – być znów na wolności, co? – Trzej chłopcy kiwnęli głowami, Ed Gantro nie odezwał się. Wolni, myślał. Wolno nam wrócić do domu, gdzie będziemy uwięzieni w większej sieci, w większej ciężarówce niż ta mechaniczna, jakiej używa Centrum Powiatowe.

– To wielki dzień – powiedział Ian Best.

– Tak – zgodził się Ed Gantro. – Wielki dzień, w którym zadano szlachetny i skuteczny cios w obronie wszystkich bezbronnych istot, wszystkiego, o czym można powiedzieć, że jest żywe.

– Nie chcę wracać do domu – powiedział Ian Best spoglądając na Eda Gantro w zwodniczym oświetleniu. – Chcę jechać prosto do Kanady.

– Musimy pojechać do domu – przypomniał mu Ed. – Na jakiś czas. Uregulować sprawy. Kwestie prawne, zabrać niezbędne rzeczy.

– Nigdy tam nie dojedziemy. Do Kolumbii Brytyjskiej wyspy Vancouver, Parku Stanleya, Zatoki Angielskiej, tam, gdzie hodują żywność, trzymają konie i gdzie są oceaniczne promy – powiedział Ian Best prowadząc.

– To prawda – potwierdził Ed Gantro.

– Ani teraz, ani później?

– Nigdy.

– Tego się właśnie obawiałem – Bestowi głos się załamał i zaczął prowadzić jakoś dziwnie. – Podejrzewałem to od początku.

Jechali dalej w milczeniu, nie mając sobie już nic do powiedzenia. Wszystko zostało powiedziane.

Przełożył Lech Jęczmyk

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.