Wabiłem
właśnie muchę, kiedy zjawił się Bohater. Znajdowałem się w
oknie, na parterze mojego mieszkania. On przystanął w wąwozie,
gdzie kiedyś był chodnik wyrwany przez Dzieci. Szurnął stopami,
pochylił w eleganckim ukłonie i powiedział przyjemnie:
- Dzień
dobry!
Właśnie
po tym poznałem, że to Bohater, młodzi oraz najmłodsi ludzie w
okolicy tchórzliwie nie kłaniają się sąsiadom ani innym
dorosłym.
- Widzę,
że jest pan bardzo zajęty - rzekł.
- Tak
- potwierdziłem - Wabię muchę, żeby wleciała do mojego pokoju.
To Jest Pierwsza Wiosenna Mucha i pragnę, żeby u mnie zamieszkała.
- Zdaje
się, że mógłbym się od pana o muchach tego i owego dowiedzieć!
- zauważył Bohater.
Utwierdziło
mnie to w przekonaniu, iż jest Bohaterem. Dzieci z podwórka nie są
ciekawe niczego. No, gdybym może wystawił w oknie bojową rakietę
z tysiącami głowic nuklearnych, elektronicznym karabinem maszynowym
oraz nożem używanym przez komandosów, spytałyby, ilu ludzi można
tym zabić?
- Muchy
najlepiej kusi się owsianką gotowaną na holenderskim mleku, z
rozpuszczającą się w środku talerza łychą miodu - powiedziałem.
- Czy
to jedyny sposób? - spytał, wdzięczny za zdradzenie tajemnicy.
- Nie.
Można wabić lekko parującą filiżanką słodkiej czekolady do
picia. Jednak to metoda droga, dostępna jedynie miliarderom.
- A
nie wleci z własnej chęci?
- Nie.
Pięćdziesięciu moich sąsiadów w tym domu, bo ja jestem
pięćdziesiąty pierwszy, dysponuje stu pięćdziesięcioma oknami,
więc przed muchą jest duży wybór. Poza tym muchy mają okropne
charaktery, chcą koniecznie przebywać tam, skąd są przeganiane.
Właśnie teraz pięćdziesiąt moich sąsiadek macha zawzięcie
pięćdziesięcioma ściereczkami, by muchę zabić. I to ją bardzo
kusi. Moja z nią sprawa bardzo się więc źle przedstawia!
- Współczuję
panu - powiedział Bohater, co uznałem za naturalne. Wszyscy
bohaterowie potrafią przejmować się cudzymi kłopotami, choćby
malutkimi jak mucha.
- Niesłychanie
panu zależy na towarzystwie tej muchy? - rzekł.
- No
cóż - przyznałem. - Źle się mieszka w samotności. Nie ma kto
pobzykać nad uchem lub doprowadzić do wściekłości porannym
łażeniem po nosie.
- Chętnie
czasem utnę pogawędkę z panem - stwierdził Bohater.
- Czas
jednak wziąć się do roboty. Czy pozwoli pan, że działalność
swoją rozpocznę od trawnika pod pańskim oknem?
- Trawnika?
- zdumiałem się. - Owszem, w zamierzchłych czasach był tu
trawnik, ale potem pojawiły się Dzieci.
- Ma
pan na myśli hordy Hunów, zgraje Tatarów, dzikie tłuszcze
niszczycielskich Wandalów, które w nierozumnej wściekłości
połamały drzewka młodych klonów, wyrwały z korzeniami owocujące
jarzębiny, wysiekły żelazem krzewy śnieguliczek ze ślicznymi
białymi jagodami, wyorały trawy odłamami strzaskanych desek?
- Nie
mam na myśli żadnych Wandalów ! - zaprzeczyłem zimno.
- Więc
chodzi panu o watahy straszliwych Kosmitów, co przyleciały na
rozpalonych statkach międzygwiezdnych i neutronowymi laserami
wypaliły metalowe huśtawki na placu zabaw,
porozrywały stalowe lampy i do cna wyjadły nawet źdźbła
malutkich roślinek przed domem?
- Nie
sądzę - rzekłem - aby działali tu jacyś przybysze ze
Wszechświata. Byłem świadkiem i wiem. To wszystko zrobiły Dzieci
!
- Ten
księżycowy krajobraz ? - upewnił się Bohater ze zdziwieniem.
- Ziemski
krajobraz - poprawiłem go. - Na Księżycu są, owszem, kratery i
zwietrzałe łańcuchy górskie, ale nie ma łupanego betonu,
skruszonych cegieł, pogiętych rur oraz stosów śmieci!
- Nie
ma! - potwierdził Bohater. - Widziałem przez mikroskop.
- Więc
tutaj działały Dzieci - stwierdziłem ponuro. - A przez mikroskop
nie można zobaczyć Księżyca.
- Można,
tylko trzeba patrzeć z odwrotnej strony. A co do Dzieci, to, proszę
mi wybaczyć, nie zgadzam się!
Był
Bohaterem. Któż inny tak zawzięcie broniłby przekonania o dobrych
obyczajach Dzieci.
Łatwo
zauważyć, że zwlekam z opisem Bohatera. Jak wyglądał, w co był
ubrany i takie rzeczy. Gdyby chodziło o wyobrażenie, jak powinien
się Bohater prezentować, to wiadomo. Duży, wyprostowany, z kilkoma
rzędami orderów na mundurze. Głaskający dziecko po płowej
łepetynie, bowiem uratował je przed innymi bohaterami. No i
najlepiej na koniu. Ale koń nie wszedłby na podwórko przed moim
domem, gdyż połamałby sobie wszystkie nogi w dziurach, jakie
wydłubały Dzieci. Nie dałoby się też postawić Bohatera na
pomniku przed moim oknem. Bo najpierw zostałby obrzydliwie
pomalowany na więcej kolorów, niż w ogóle istnieje, a potem
obłupany do stalowych kości, pogięty jak nowoczesna rzeźba.
Wreszcie przysypany dokumentnie tymi odpadkami, które Dzieci z
polecenia rodziców mają wynieść do pojemnika na śmieci, a
wysypują przed domen.
Żaden
taki bohater nie wchodzi więc w grę. A najlepiej, jeśli się
jeszcze powstrzymam z jego charakterystyką. Wystarczy powiedzieć,
że wyglądał jak Chłopiec.
- Czy
posiada pan może traktor z broną oraz pługiem? -spytał. Tylko
Bohater mógł być tak naiwny, by sądzić, iż w pokoju, który
zamierzałem dzielić z Pierwszą Wiosenną Muchą, posiadam ciężki
sprzęt rolniczy.
- Nie
- odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
- W
takim razie proszę mi pożyczyć duży widelec.
Srebrny
widelec z pięcioma, także srebrnymi, zębami jest przedmiotem
bardzo mi drogim, gdyż nie służy tylko do posiłków, konkretnie
do nadziewania brukselek, małych kapustek posypanych tartą bułeczką
przysmażoną w maśle, ale także do sięgania pod szafę
biblioteczną, kiedy coś się tam potoczy, na przykład ziarnko
grochu albo tabletka polopiryny. Z ciężkim sercem przyniosłem
pożyteczne narzędzie, gdyż Bohaterowi nie odmawia się niczego.
-Tylko
na jakąś godzinkę - uspokoił mnie.
- Mam
nadzieję - powiedziałem - że ząbki mu się zanadto nie wytrą? To
stary widelec z niezbyt mocnymi już dziąsłami!
Powiedziałem
o dziąsłach, bo diabli wiedzą, jak się nazywa to miejsce, w
którym kły widelca połączone są z resztą.
- Praca
jedynie go wzmocni - stwierdził Bohater i miał rację. Ja na
przykład po ciężkim wysiłku wabienia Pierwszej Wiosennej Muchy
czuję się znacznie silniejszy.
Mucha,
uparta niesłychanie, poleciała do okien na pierwszym piętrze, a
potem, nic nie wskórawszy, dwa piętra wyżej. Od okien szło
potężne furkotanie pięćdziesięciu ścierek do odganiania much,
co miało tę dobrą stronę, że orzeźwiało ciepłe powietrze.
Bohater
nie tylko skopał widelcem metr kwadratowy ubitego na beton byłego
trawnika, ale także pięknie wygrabił ziemię i rozdrobnił grudki.
Wydłubał również ładne dołeczki w kształcie odwróconego
stożka, jakie czynią w piasku mrówkołowy, żeby schwytać
posiłek.
- O
- powiedziałem, próbując rozpoznać różne rzeczy, które przy
okazji wygrzebał oraz starannie ułożył na zgrabnym stosie -jest
tu nawet kadłub rozbitego przez Dzieci na szczątki lotniskowca
„Saratoga"!
- Bardzo
mi przykro - wyjaśnił, bowiem, jak każdy Bohater, nie zamierzał
się sprzeczać z dorosłymi. - Ale jest to pozostałość po
emaliowanej wannie oraz meksykański kapelusz wypleciony z włókien
kaktusa.
- Więc
nie koło sterowe okrętu wojennego Stanów Zjednoczonych? -
upewniłem się.
- Zapewniam
pana, że nie. Choć wolałbym pana tak gorzko nie rozczarowywać.
- Nie
szkodzi - uśmiechnąłem się. - Przeżyłem już gorsze chwile w
życiu. Natomiast to zardzewiałe żelastwo obok wanny jest
niewątpliwie wrakiem lokomotywy parowej Ty 23, ogryzionym przez
Dzieci z kół, reflektorów i blach?
- Tym
razem był pan blisko prawdy - powiedział uprzejmie Bohater. Po
uprzejmości również się ich rozpoznaje. - Jest to kocioł parowy
centralnego ogrzewania.
- Ach!
- wykrzyknąłem. - To dlatego było tak chłodno w mieszkaniu
ostatniej zimy! Zamarzły nawet firanki i pokryły pięknymi kwiatami
ze szronu. Te ozdoby artystyczne pozostały do dzisiaj! Ileż mocy
musiały znaleźć w sobie Dzieci, żeby wytargać taki piec z
kotłowni w piwnicy i potrzaskać przed domem na kawały żeliwa!?
- Pan
wybaczy! - zaprzeczył Bohater z przepraszającym uśmiechem - Dzieci
nie dysponują taką siłą. I tu go dopadłem.
- A
ty nie jesteś dzieckiem?
- Oczywiście,
że jestem.
- Przecież
wygrzebałeś srebrnym widelcem i wannę i kocioł! Sam też
odrzuciłeś złom na stos!
Zarumienił
się, potem zaczerwienił a następnie zupełnie zbordowiał, jakby
zamienił chłopięcą głowę na duży burak ćwikłowy. Każdy
bohater bowiem wstydzi się niezmiernie, kiedy coś pokręci w
rozmowie lub życiu.
- To
dlatego, że pochłonięty pracą nie zastanawiałem się nad
czynnościami.
- Rozumiem
- powiedziałem. Kiedy bohaterowie zapalą się do jakiejś roboty,
nie zważają na takie głupstwa jak ciężar czy objętość
unoszonych przedmiotów.
Mucha,
która znów przyleciała, musiała lekko oberwać ściereczką od
którejś z sąsiadek, bowiem, stojąc nerwowo na parapecie, wytrwale
prostowała nóżką skrzydełko. Bacznie jednak łypała na mnie
swymi wielkimi oczyma, składającymi się z wielu małych oczek.
- Ładne
poletko - pochwaliłem Bohatera. Spulchniona srebrnym widelcem ziemia
pachniała tak wiosennie, że wkrótce pojawił się nad nią
skowronek miejski i począł wyśpiewywać najmodniejszy hit o którym
dopiero miano mówić w Teleekspresie. W zrobionych dołeczkach
Bohater zasadził siedem kępek ogrodowych fiołków i dziewięć
leśnych konwalii. Potem poprosił o czajniczek z wodą i obficie
podlał roślinki. Jeśli do tej pory można było mieć jakąś
wątpliwość, czy jest rzeczywistym Bohaterem, teraz uzyskiwało się
całkowitą pewność. Bohaterowie bowiem nie boją się być
śmiesznymi, na przykład nie wstydzą się sadzić publicznie
kwiatków, jak jakieś smarkate dziewczynki lub ich wiekowe babcie.
Osobiście
byłem wdzięczny Bohaterowi, iż nie twierdził, jak wszyscy, że
muchy są niebezpieczne, bo przenoszą na łapach zarazki. Zaraz
zresztą spytałbym go, czy Dzieci są bezpieczne i czy nie przenoszą
na brudnych rękach różnych strasznych okropności?
III
Wszystko
to działo się przed południem. O tej porze Dzieci moich
pięćdziesięciu sąsiadów oraz ich przyjaciele z bardzo dzikich
okolic przebywają w szkołach, na wagarach lub oglądają filmy z
kaset video. W szkołach uczą się historii wyrzynania jednych
narodów przez drugie oraz innych bohaterskich zajęć. Na wagarach
ćwiczą się w wyłamywaniu drzewek, a z filmów biorą wiedzę jak,
przetrwać wśród ludzi rozdzielając ciosy.
Po
południu Dzieci masowo wylegają przed dom. Wielokrotnie próbowałem
je dokładnie policzyć, ale nie jest to możliwe. Nawet jeśli
wyszarpują z ziemi kable elektryczne oraz wodociągowe rury czy
wydłubują fundamenty spod bloku, czynią to niesłychanie szybko,
jak w ruchliwym mrowisku. Oto jedno przed chwilą ogryzało stalową
latarnię, która padła z grzmotem, a już swym zadartym noskiem
ryje potężny rów tam, gdzie przed jego urodzeniem się rosły
purpurowe róże i rozkwitały wysokie malwy. Moim zdaniem z samego
tylko mojego domu jest tych Dzieci około jedenastu milionów. W
każdym razie wykonują prace, do których niezbędne byłoby tyle
osób. A dochodzą jeszcze ich koledzy z domów sąsiednich.
Zagapiony
w muchę nie spostrzegłem, kiedy Bohater zniknął. Bohaterowie
właśnie potrafią ulatniać się tak elegancko, bez zawracania
głowy. Przypuszczalnie udał się na obiad. W powietrzu unosił się
przyjemny zapach kwitnących fiołków oraz konwalii. Na parapecie
leżał mój srebrny widelec. Miał zęby dłuższe o dobrych
kilkadziesiąt kilometrów. To jest niemożliwe, powie ktoś. Pewnie,
że jest niemożliwe, ale czy na przykład Dzieci są możliwe?
Na
podwórku pojawił się chudy wściekły chłopak z chudym wściekłym
psem. Chłopak ubrany był w różową bluzę, a pies miał na sobie
czekoladowe futro. Obaj wgryźli się w oponę od traktora, z której
dorośli zrobili kiedyś siedlisko huśtawki dla dzieci. Chłopak i
pies zaciekle ćwiczyli kąsanie przydatne w dokuczaniu małym
dziewczynkom grającym w gumy.
Potem
przybiegł grubas zwany Grubasem, z włosami tłustymi jak dwie
kostki margaryny posmarowane smalcem i polane olejem. Wydłubał z
ziemi potężną belkę, by za chwilę potrzaskać ją uderzeniami
swych żołnierskich buciorów. Wkrótce też z leżącej wśród
odpadków rynny, zerwanej uprzednio z dachu budynku, wylazło
kilkanaście tysięcy mniejszych Dzieci. Wreszcie z krzykiem,
podobnym do wycia huraganu, tylko trochę głośniejszym, wybiegła
reszta pociech moich sąsiadów.
Rozpoczęły
się normalne zajęcia na podwórku.
A
to operacja Pustynna Burza wzniecająca potężne chmury kurzu.
A
to powalanie jednych Dzieci przez drugie Dzieci długą rurą
żeliwną.
A
to gra w piłkę nożną, którą był stalowy garnek.
A
to kruszenie betonowych płyt.
A
to wyrywanie włosów oraz podbijanie oczek.
Słowem
wszelkie codzienne zabawy.
Póki
ten chłopak z psem nie zauważył pięknie skopanego srebrnym
widelcem i pięknie zagrabionego srebrnym widelcem poletka z
kwiatuszkami. W zasadzie poletko wykrył pies. Psy posiadają węch
najlepszy na świecie. Więc ten pies ubrany w czekoladowe futro
wśród ulubionych woni kurzu, cementu, smoły, benzyny oraz zupy
fasolowej, bo tego dnia pięćdziesiąt moich sąsiadek gotowało
zupę fasolową dla ukochanych Dzieci wywąchał przykry zapach
fiołków oraz konwalii. Runął w tym kierunku, zatrzymał się w
środku poletka wszystkimi łapami i głośno, z przerażeniem zawył.
Co
oczywiście gwałtownie wystraszyło już prawie moją muchę, która,
a przysiągłbym, że miała taki zamiar, zdecydowała się wreszcie
ze mną zamieszkać. Mucha zerwała się oszołomiona, podfrunęła
na czwarte piętro i tam usiłowała schronić się u sąsiadki,
która pracuje w fabryce cukierków, więc pachnie miętą oraz
anyżkiem. Tam muchę dosięgła ściereczka,
na której wyhaftowany był napis „Gość w dom. Bóg w dom".
Padła natychmiast trupem i za przyczyną przyciągania ziemskiego
zleciała, wirując, prosto w pysk rozdzierającego się psa w
czekoladowym futrze. Pies przełknął niespodziewany kąsek i
umknął, ratując życie.
Na
poletku bowiem pędziło już w wielkim zgiełku, wśród tumanów
kurzu, ze dwadzieścia, a może i więcej milionów Dzieci.
Co
podobne było do błyskawicznego, zmasowanego uderzenia wojsk
rakietowych ze spiralnej galaktyki M 104 na galaktykę eliptyczną
NGC6166. W ułamku sekundy wydrapane zostały nie tylko kępki
fiołków a także konwalii lecz wszelka ziemia do ostatniej drobiny.
Dokonawszy
dzieła zniszczenia znudzone Dzieci wycofały się do przerwanych
zajęć takich jak rozrywanie rączkami polodowcowych głazów
wydobytych z dołów na podwórku, tłuczenie butelek, podstawianie
nóg i nóżek koleżankom oraz kolegom.
Najgorsze,
że nie było już na świecie Pierwszej Wiosennej Muchy.
Gdyby
kto odczuwał potrzebę rozpoznawania bohaterów, to warto wiedzieć
i to, że nie marnują oni czasu na bezowocne rozpaczanie po stracie,
tylko natychmiast biorą do pracy.
Uprzejmie
przywitawszy się następnego ranka, kiedy Dzieci w różnych
miejscach pobierały nauki jak żyć. Bohater niezwłocznie poprosił
o wypożyczenie srebrnego widelca a także łyżki.
- Nie
mam nic przeciwko wydłużeniu zębów mojego widelca, bowiem srebro
jest w cenie i można zań kupić chałwę oraz makagigi do wabienia
much wiosennych, ale powiększenie czerpaka łyżki niezbyt by mi
odpowiadało. Zbyt ogromną łychą nie da się spożywać codziennej
porcji zupy z płatków kukurydzianych - powiedziałem z niechęcią.
Bohater
uśmiechnął się ładnie. Uśmiech Bohatera znacznie różni się
od grymasów dzieci, które pragną coś dostać albo cieszą się,
że kolega właśnie spadł z roweru i doznał wstrząsu mózgu.
- Zamiast
powiększania można ją zamienić na złotą - rzekł.
- A
trzeba? - spytałem.
- Tak
- potwierdził. - Nie jest to zagadnienie z dziedziny cudów, tylko
zwyczajna sprawa ekonomiczna. Jeśli się pracuje, to przybywa
wartości!
- No
cóż - zgodziłem się. - Niech będzie.
- Udało
się panu wczoraj z tą Pierwszą Wiosenną Muchą? - spytał
grzecznie, zabierając się do roboty.
- Padła
na polu chwały - powiedziałem z goryczą. - Będę zmuszony wabić
Drugą Wiosenną!
- Czyżby
pan uważał, że Druga albo inna z rzędu jest w jakimś sensie
gorsza? - spytał zgarniając łyżką ziemię.
- Do
diabła, nie! - krzyknąłem i uświadomiłem sobie, iż trudno
byłoby wykazać, że cokolwiek następne jest gorsze od pierwszego.
To również cecha bohaterów: nie przywiązują wagi do kolejności,
na mecie zawodów sportowych lub gdziekolwiek. Czyżbym też był
trochę Bohaterem?
- Będę
bardzo zobowiązany - rzekł miękko - jeśli zechce się pan
powstrzymywać od używania brzydkich zwrotów. Nawet jeśli związane
są tylko z diabłami.
- Człowieku!
- wrzasnąłem nagle rozzłoszczony, bo mnie rozzłościł. Bohaterów
rozpoznajemy również po tym, że nas denerwują, gdyż mają rację.
- Czyżbyś nie słyszał, jakich wyrazów oraz zwrotów brzydkich
używają Dzieci?
- Jakie
Dzieci? - spytał zdziwiony niepomiernie.
-Chociażby
te, które wczoraj jak dzikie bestie rzuciły się na twoje poletko i
rozniosły je na wszystkie strony świata, a nawet jeszcze w innych
kierunkach!
- Proszę
wybaczyć, ale w tej kwestii pozwolę sobie mieć zdanie odmienne.
Dzieci podobnych rzeczy nie robią!
- A
kto? - głos mój był pełen ironii kwaśniejszej od zielonego
agrestu gotowanego w octowej esencji.
- Jeśli
się pan nie pogniewa, to właściwsze byłoby pytanie: co ?
- Więc
co? Co dokonało tych gwałtownych spustoszeń pod moim oknem? - tym
razem sformułowałem pytanie tak słodko, jakbym zrobił je z
konfitur przekładanych miodem.
- Tajfun
na przykład. Trąba powietrzna. Wybuch wulkanu punktowego. Wielkie
trzęsienie ziemi na niewielkiej powierzchni. Podziemny wybuch bomby
wodorowej. Możliwości jest mnóstwo.
- Przed
moim oknem?
- Nie
zamierzam być niegrzeczny. Ale czy pana okno jest jakieś
szczególne? Na tyle przynajmniej, by się nie mógł przed nim
zdarzyć żaden z kataklizmów? Choćby upadek meteoru?
Zawstydził
mnie. Nigdy nie uważałem, żeby to moje okno, a także dwa
pozostałe, były jakieś wyjątkowe. Zwłaszcza tak bardzo, by
omijał je cyklon, gdyby miał akurat po drodze. To jest również
właściwość Bohatera: ani siebie ani innych ludzi nie uważa za
wyjątkowych.
Patrząc
jak szybko i zgrabnie śmiga łyżką oraz widelcem, powiedziałem:
- Zgoda.
Poletko kwiatowe mogła rozgarnąć ogonem wielka kometa albo twardą
mordą nosorożec. W takim jednak wypadku poddana być musi w
wątpliwość moja prawdomówność, nie mówiąc o zdolności
postrzegania zjawisk na podwórku!
- Czyżbym
był aż tak źle wychowany? - zaniepokoił się Bohater, bowiem
bohaterowie wad różnych szukają u siebie, a nie u innych.
- Przecież
- zauważyłem pojednawczo - łatwo to będzie sprawdzić. Wystarczy
byś obserwował, co Dzieci dzisiaj uczynią z nowym kwietnym
poletkiem!
- Znakomity
pomysł! - ucieszył się szczerze. Bo oni tak się cieszą, ci
bohaterowie, szczerze i zwyczajnie.
Tym
razem poletko było większe, zajmowało bowiem siedem metrów
kwadratowych. A powierzchnię taką jest bardzo trudno uzyskać, bo
nie wiadomo, jaką liczbę należy pomnożyć przez nieznaną drugą,
aby wyszło akurat równe siedem.
V
Przez
okno podałem mu taborecik, na którym w drewnianej misie trzymam
mnóstwo zeszłorocznych kasztanów, co wspaniale chroni przed
reumatyzmem oraz gdybym znalazł się na morzu przed atakiem rekinów
ludojadów. Bohater właśnie posadził w siedmiu rzędach fiołki i
konwalie, a ponadto zasiał powoje polne, kampanule a także
maciejkę.
- Będzie
miał pan przyjemnie pod oknem - powiedział bezinteresownie i usiadł
na taboreciku, zwróciwszy mi przedtem srebrny widelec z niesłychanie
teraz długimi zębami, które musiałem zwinąć w rulon jak
plaster, oraz złotą łyżkę do jedzenia zup mlecznych.
Czekaliśmy.
Moim zdaniem na Dzieci. Według niego ewentualnie na piorun kulisty o
średnicy siedmiu metrów.
Nie
pozostawałem bezczynny i wabiłem Trzecią Wiosenną Muchę.
Trzecią, bowiem Druga przeziębiła się od siedzenia na kamieniu i
latała teraz po okolicy w poszukiwaniu rumiankowej herbatki.
Najpierw
zjawił się czekoladowy pies we wściekłym futrze. Zaszczekał
basem, aby było groźniej, bo choć wysoki, cieniutki był bardzo,
karmiony jedynie złością oraz biciem.
Szczerząc
zęby podbiegł do Bohatera, aby go schrupać. Kiedy był już obok,
Bohater bez słowa schwytał go za podobny do wystrzępionego
wachlarza ogon, podniósł i niby plastykową figurkę ustawił głową
w przeciwnym kierunku. Stało się to tak niezmiernie szybko, że
pies zgłupiał, a jego nogi wykonały polecenie, jakie wcześniej
wydała mu głowa, więc podbiegi i ugryzł swego właściciela w
chudą jak patyk nogę.
Bo
ten właściciel również wściekły też szedł, już przeciwko
poletku. Wściekle odkopnął swego wściekłego psa i krzyknął do
Bohatera tak nieładnie, że nie warto tego wiedzieć, bo i po co?
Potem nazwał Bohatera następująco:
- Ty
mizeroto!
Nazwa
była obraźliwa, ale trafna. Bohater bowiem nie prezentował się
imponująco. Następnie wściekły nazwał Bohatera jeszcze raz:
- Ty
szpagacie pierdolony!
Ta
nazwa była przykra i niesłuszna. Szpagat jest długim sznurkiem.
Bohater nie był długi. Raczej stosunkowo krótki. Wściekły
rozpędził się przy tym. Moim zdaniem w tym celu, aby gwałtownie
wskoczyć na fiołki i konwalie, a jednocześnie uderzeniem z
rozbiegu zdjąć Bohatera z taborecika, nadać mu stosowną prędkość
i rozsmarować na murze budynku, pod oknem mojego mieszkania na
wysokim parterze.
Zamiar
nie powiódł się. Niewątpliwie dlatego, że nie uzyskał
akceptacji bohatera, który powziął inne postanowienie. Takie
mianowicie, aby złapać wściekłego za biegnącą nogę, unieść w
powietrze i lekko odrzucić na stos żelastwa wydobytego w tym dniu z
poletka, a był tam już autobusowy wrak, przęsło kolejowego
wiadukt oraz ciężkie, przegryzione przez Dzieci na pół kowadło,
żeby wymienić tylko niektóre trochę większe rzeczy. Wykonując
swe postanowienie Bohater nie zadał sobie trudu powstania z
taborecika, co było trochę nie w porządku. Uważam bowiem, że
bohaterowie powinni walczyć w pozycji pionowej, z podniesionym
czołem oraz piersią wystawioną śmiało na ciosy. Łapać
znienacka przeciwnika za ogon lub nogę potrafi każdy. Z drugiej
jednak strony nie da się powiedzieć, żeby Bohater cofnął
taborecik choćby o centymetr. Bohaterów można identyfikować na
takiej właśnie podstawie: nie cofają się nawet o centymetr.
Natomiast cofnięcie się od jednego do dziewięciu milimetrów nie
przynosi im ujmy.
Wściekły
wycofał się niepostrzeżenie ze złomu czołgając się na brzuchu,
jakby był swoim własnym wściekłym psem. Dopiero będąc na środku
podwórka skrzyknął Dzieci. Wszystkie dwadzieścia milionów, choć
Bohater twierdził potem skromnie, że było ich zaledwie dwa
miliony, a nawet o siedemnaście osób mniej.
Dzieci,
nawet te mniejsze i codziennie bite przez wściekłego oraz
posypywane piaskiem, zjawiły się solidarnie. Każde z tym, co było
pod ręką: z deską, palikiem, rurą albo rurką, anteną
telewizyjną, prętem budowlanym, cegłą, kawałkiem betonu lub
także z kupionymi od Rosjan materiałami wybuchowymi. Zupełnie jak
na filmach wideo. Jak tu i teraz. Jak w Kosmosie i w przyszłości,
według utworów science-fiction.
Stanęły,
choć zwykle nie uznają dyscypliny, w karnych szeregach niby hufce
dzielnych, honorowych rycerzy przed ostatnią rozprawą ze
znienawidzonym wrogiem. Roziskrzone oczy maluchów, starszaków a
także dyszących mordem czternastolatków twardo wpatrzyły się w
figurkę Bohatera.
Bohater
powstał z taborecika. Wiedziałem, że tak uczyni. Nie byłoby
rzeczą honorową walczyć na siedząco. Po prostu głupio i
uwłaczałoby przeciwnikom.
Jednym
rzutem oka oceniłem szansę obydwu stron. Pomyślałem też, że
bohaterowie pojawiają się rzadko, a znikają często. Ja natomiast
muszę tu nadal mieszkać na parterze, przechodzić codziennie przez
góry oraz doliny na podwórku oraz mijać watahy uzbrojonych w
żelastwo i kamienie Dzieci. Wyprężyłem się więc w oknie, by
wygłosić krótkie, żołnierskie przemówienie. Jak arcykapłan
błogosławiący idących na śmierć. Wzruszony powiedziałem:
- Wszystkie
Dzieci mają prawo do wolności. Wolność Dzieci oznacza prawo do
przemieniania świata według ich pragnień. Dzieci nie życzą sobie
babskich ogródków z idiotycznymi kwiatkami! Ogródków takich nigdy
już na podwórku naszym nie będzie! Naprzód Dzieci, do
ostatecznego zwycięstwa!
A
kiedy szeregi Dzieci ruszyły, szepnąłem do Bohatera, bo znam
życie:
- Żegnaj.
Chociaż
na ziemi, ale nie na podwórku szalała wiosna, Dzieci poszły na
przeciwnika nie jak pierwsza ciepła burza lecz jak jesienna dmąca
wichrem gradowa nawałnica. Taka, co zmiata po drodze stalowe bunkry,
ciężkie czołgi i liście z drzew.
Dojdą
w siedem sekund, pomyślałem. W sekundzie ósmej rozerwą samymi
pazurkami kwiatowe poletko, a Bohatera rozetrą na suchy proch. W
dziewiątej rozproszą wszystko na atomy. W sekundzie dziesiątej
będzie po wszystkim! Kiedy opadnie kurz, a głosy bitwy ucichną,
zobaczę przez okno dobrze znany, księżycowy krajobraz.
Tymczasem
rzeczy poszły inaczej.
To
znaczy od sekundy ósmej, bo od pierwszej do siódmej wszystko było
tak, jak pomyślałem. W ósmej natomiast, kiedy idące w awangardzie
Dzieci już prawie dotykały Bohatera swymi brudnymi łapkami oraz
ciężkim uzbrojeniem przeciwpancernym. Bohater uniósł rozwarte
dłonie na wysokość ramion. Zupełnie jakby się poddawał
tchórzliwie. Potem pchnął lekko.
Od
tego lekkiego pchnięcia wywróciło się około siedmiu milionów
Dzieci, jakby były nieważkimi figurkami z plastyku, a nie dzielnymi
zwierzętami wściekłego chłopaka oraz jego czekoladowo wściekłego
psa. Wywracanie bardzo było podobne do uginania się pod wiatrem
wysokich, letnich traw. Najpierw padły na plecy te najbliżej
Bohatera, potem następne i tak dalej.
Bohater
wyprostował ręce w bok i stał podobny do stracha na wróble,
takiego niedużego zresztą. Pochylił się i znów pchnął. Każda
z jego rąk również wywróciła siedem milionów. Trzy razy siedem
daje dwadzieścia jeden. Z czego wynika, że Bohater przewrócił o
jeden milion Dzieci więcej, niż ich było w ogóle. Piorunujące,
zdecydowane zwycięstwo! Bohaterowie zawsze tak zwyciężają:
zdecydowanie oraz stanowczo!
- Niech
żyje Bohater! - krzyknąłem przez okno.
Dzieci
są w tym podobne do dorosłych, że chętniej popierają
silniejszych niż słabszych. Kilkoro, leżąc jeszcze w kurzu,
podjęło moją inicjatywę.
- Niech
żyje! - wrzasnęły.
Entuzjazm
nie udzielił się reszcie. Dzieci mają swój honor i wiedzą, że
kiedy duża grupa ludzi zabiera się, bo tak jest wygodniej, do bicia
pojedynczego osobnika, to nie może on mieć szans. Dlatego
zwycięstwo Bohatera nie było w porządku. Co innego, gdyby był
Super, na przykład Batchildem lub Spiderchildem czyli Nietoperzo
albo Pająkodzieckiem. A nie był. Nie posiadał nawet odpowiedniego
stroju: obcisłego kombinezonu z elektronicznymi skrzydłami,
czarnych rękawic po pachy i miotacza małych, bardziej dokuczliwych
niż rozeźlone osy, bomb neutronowych. Przede wszystkim zaś nie
posiadał maski na twarzy. Dlatego Dzieci krzykaczy popierających
Bohatera wyrzuciły na zupełnie inne podwórko znajdujące się na
półkuli południowej. Same zaś zwołały naradę. W jej wyniku
najpierw zagrożono Bohaterowi gromkim, zbiorowym okrzykiem:
- Jeszcze
zobaczysz! Jeszcze oberwiesz! No, chodź cwaniaku!
Bohaterowie
jednak nie dają się judzić takimi chytrymi stówkami. Dzieci
podjęły więc następującą uchwałę:
- To
wszystko nie jest możliwe! Żeby taki smarkacz! Ktoś mu pomaga:
wiatr albo nawet Telewizja! Potrzebny jest sposób!
Wśród
zbiorowiska dwudziestu milionów Dzieci, nawet uszczuplonego przez
wyekspediowanych na półkulę południową, zawsze znajdzie się
takie, które czyta książki, więc zna starożytne obyczaje. I to
jest całe nieszczęście. Gdyż jeden w okularach, co miał od tego
męczącego czytania, zawołał:
- Zobaczymy,
czy popchnie kobietę!?
Bo
dawniej mężczyźni, nawet w wieku trzech lat, nigdy nie podnosili
ręki na płeć niewieścią.
Do
przedostatecznej rozprawy z Bohaterem wydelegowano słodką,
pięcioletnią kobietę z różową pyzatą buźką pomazaną
proszkiem do robienia seledynowej lemoniady. Za skompromitowanie
Bohatera to znaczy osłabienie jego woli, obiecano jej pół puszki
orzeszków ziemnych solonych lub zdrowy wycisk. A to jest bardzo
wiele. Myślę o orzeszkach, bo wycisk można dostać bez powodu.
Kobietka
szła powoli kołysząc się w biodrach jak kowboj, któremu opadają
skórzane spodnie. Minęła Bohatera i z rozmachem wskoczyła na
poletko kwietne, by je porządnie stratować.
- Nieznośna
z ciebie dama! - zauważył Bohater, Ale nie powstrzymywał przed
dokonaniem dzieła zniszczenia. Bohaterowie są bardzo wyrozumiali
wobec dam w każdym wieku.
- Hurra!
- wrzasnęło około dwudziestu milionów Dzieci, około, bo trzeba
odjąć te, których do wspomnianej liczby w ogóle brakowało, a
także odesłano na półkulę południową. Nadaremny był to krzyk
i szkoda wysiłku włożonego w jego wykonanie. Dziewczynka bowiem
nie deptała poletka lecz pracowicie miesiła stopkami powietrze nad
powierzchnią załyżeczkowanej i zwidelcowanej ziemi. Albo była za
lekka, gdyż marudziła przy jedzeniu, albo unosił ją w górę
zielony gaz lemoniadowy, co wytworzył się w brzuszku po spożyciu
proszku.
- Niemniej
- rzekł do mnie Bohater - musimy dać się jej wyżyć bo się
jeszcze gorzej wścieknie. Dlatego zmuszony jestem prosić pana o
wypożyczenie kompletu talerzy głębokich. Mogą być też płytkie.
Żal
mi się zrobiło zastawy, z której w dobrych czasach jadałem
pierogi z jagodami a nawet szparagi z chrzanem. Emerytowi jednak
wystarczy jedna cynowa miska do kartofli w mundurkach, plus szczypta
soli oczywiście. Przyniosłem żądane naczynia.
Spotkała
mnie nagroda: kobietka włożyła tak wiele damskiej pasji w
tłuczenie talerzy, że patrząc doznałem olbrzymiej przyjemności.
Rzadko dziś bowiem obserwuje się przejawy tak naturalnych i mocnych
uczuć.
- Jesce!
- poprosiła dziewczynka po stłuczeniu ostatniego. Bohater pochylił
się, podniósł kilka ostrych skorup, zetknął ze sobą i podał
kobietce nowy, calutki talerz bez jednej prawie rysy. Nie spodobało
się Dzieciom, że bohaterowie wolą tworzyć aniżeli niszczyć.
Przez zwarty tłum, ciągnący się aż do horyzontu, przeszedł
groźny pomruk wielkiego niezadowolenia.
- Będę
musiał zrobić coś absolutnie głupiego - powiedział Bohater. -
Niechże mi pan uprzejmie doradzi!
Chciał
pomocy, gdyż bohaterowie są w stanie zrobić wszystko prócz
wymyślania choćby najzwyklejszych głupot. Chociaż miałem
zaszczyt poznać w życiu całą głupotę dorosłych a do tego
dysponowałem jeszcze własną, nie byłem w stanie na poczekaniu
wypocić nic głupiego. Tak głupiego, by zdumieć tym Dzieci,
wybornych w tej dziedzinie specjalistów. Na szczęście wybawił
mnie chłopak z czekoladowym wściekłym psem. Krzyknął bowiem
donośnie do Bohatera zza pleców niezliczonych Dzieci:
- Udało
ci się, szczeniaku!
I
teraz chodziło tylko o to, aby krzyknął jeszcze, że po raz trzeci
Bohaterowi na pewno się nie uda! I krzyknął:
- Ale
teraz ci się już nie uda!
Byłem
zadowolony, bo łatwo jest ryzykować cudzym życiem, szczególnie
bliżej nieznanych bohaterów. Nie pomyślałem, że każdy kiedyś
przestaje zwyciężać.
Sytuacja
bez wyjścia. Gdyby Bohater twierdził, że znów wszystko pójdzie
po jego myśli, byłby pyszałkiem. Jeśli by przyznał, iż zostanie
pokonany, byłby tchórzem. Mógł powiedzieć, że nie wie, kto po
trzecim starciu ostoi się jako zwycięzca. Wtedy zostałby uznany za
tchórza i pyszałka jednocześnie. Milczał więc, patrząc smutno.
To
również był dobry powód do ostatniej bitwy.
Wściekły
na pierwszej linii ustawił malców i niewielkie dziewczynki, gdyż
najmniejsze Dzieci najbardziej nie znają strachu. Potem wściekły
wdrapał się na najwyższy zawleczony tu blok betonu, oskarżycielsko
wskazał Bohatera brudnym palcem, i mocno powiedział na głos tak,
jak dorośli, kiedy wzywają innych na wojnę:
- To
wróg!
Następnie
posłał przeciwko Bohaterowi swego psa. Za psem ruszyły szalone,
zażarte Dzieci.
Bohater
był bardzo blady.
Nabrał
jednak powietrza do płuc i dmuchnął. Małe Dzieci uniosły się do
góry i fruwały tam powolutku jak owocniki ostów oraz mleczy. Dmuch
poderwał też wściekłego psa, wzniósł go pod niebo i zaniósł
do wsi w Chinach Środkowych, gdzie go natychmiast zjedzono.
Na
Dzieci starsze Bohater zwyczajnie tupnął. Zadrżało jak diabli! Co
tu dużo gadać: drgania skorupy ziemskiej powaliły wszystkich co do
jednego. Prócz tej pięcioletniej kobietki. Ona nadal przebywała w
powietrzu nad poletkiem i czekała na dalsze talerze do tłuczenia.
W
kilka minut później całe podwórko, to jest dwadzieścia milionów
Dzieci, według Bohatera tylko dwa miliony, a nawet o trzydziestkę
mniej, skandowało głośno:
- Bo
- ha - ter! Bo - ha - ter!
Kiedy
się znudziły tym wiwatowaniem, zażądały /grzecznie/, aby Bohater
wyjawił tajemnicę swej siły, a to dlatego, żeby brać dobry
przykład i szybko nauczyć się powalania dwudziestu milionów
przeciwników trzema pchnięciami ramion albo zdecydowanym dmuchem
oraz tupaniem.
Bohater
zgrabnie wskoczył na taborecik, dzięki czemu stał się widoczny ze
wszystkich miejsc podwórka. Uciszył publiczność bohaterskim
spojrzeniem i bez wdawania się w historyczne wstępy wyjaśnił:
- Drodzy
słuchacze. To sprawa ćwiczeń podczas zwyczajnej pracy. Na przykład
podczas robienia poletka kwietnego.
Nie
zdążył nawet wytłumaczyć, że do tego, lub innego, pożytecznego
zajęcia trzeba się twardo przypiąć, jak leśny kleszcz do skóry
i uprawiać z wytrwałością mrówki, kiedy dwadzieścia milionów
Dzieci niecierpliwie rzuciło się do roboty.
Jeszcze
nie zaszło wiosenne słońce, a już podwórko było zniwelowane do
postaci równiutkiej płaszczyzny, skopane łyżkami, zagrabione
widelcami i obsiane nasionami kwiatów. Dzieci są jak otaczający je
świat: Kiedy świat kąsa, kąsają. I odwrotnie.
- Tak
czy owak - powiedziałem do Bohatera, który właśnie odniósł mi
talerze - zostało dowiedzione, że poprzednio poletko zniszczyły
Dzieci!
- Jakże
to zostało dowiedzione? - spytał ze zdziwieniem. - Czy zniszczono
jakieś poletko na moich oczach?
- Nie,
boś dał bohaterski odpór!
- Czy
jednak zniszczono w mojej obecności, żebym się przekonał?
-Nie.
Nie
musiał powtarzać rzeczy oczywistej dla niego, że Dzieci niczego
nie niszczą. Dzieci bowiem nie są nierozumnym kataklizmem przyrody.
- Lecz
co będzie jutro? - spytałem pełen niejasnych przeczuć.
- Jutro
Dzieci będą dorosłe.
Na
pożegnanie, odchodził bowiem, wręczył mi prezent. Prostokątną
szklaną skrzynkę wypełnioną igliwiem, patyczkami oraz ziemią.
Było to terrarium. Uwijało się w nim pracowicie dwadzieścia
milionów mrówek. Wiem, bo później policzyłem.
- Zamiast
Pierwszej Wiosennej Muchy - powiedział Bohater.
- A
także zamiast Drugiej oraz Trzeciej. Musiałem je wziąć, bo
dorośli betonowali pewien ogród, gdzie mieszkały. W towarzystwie
dwudziestu milionów mrówek nie będzie pan samotny.
I
dodał:
- Bardzo
mi pan pomógł.
Bąknąłem,
że niezbyt sobie przypominam.
- Pożyczył
mi pan talerze do tłuczenia.
Zaczerwieniłem
się.
Zawsze
są dwa epilogi. Jednego się nie zapisuje.
W
moich żyłach płynie cmentarna próchnica.
Na
czole mam wypalone haniebne piętno świadka.
Bohater
był chyba Jankiem Muzykantem, bo w kieszeni jego bluzy tkwił flet
prosty zwany dawniej fujarką. Przechodząc przystanął i uśmiechnął
się do mnie, gdy stojąc w oknie usiłowałem zabić pierwszą
wiosenną muchę. Napadła go wówczas wataha dzieci, które zajmują
się niszczeniem.
Mogłem
wziąć siekierę z długim styliskiem, wyskoczyć przez okno i zabić
te dzieci. Potem, gdyż były bardzo szybkie. Tymczasem potem
przerobiłem tę krwawą historię w baśń o Bohaterze i nędznych
kwiatkach. Tak jak kiedyś ślepol przerobił rzeź trojańską w
epicki poemat.
Bez
takich przeróbek mielibyśmy cywilizację bez kultury.
Anatol Ulman
(Z tomiku opowiadań Zabawne zbrodnie)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.