W A[mbasadzie] nie chcieli nawet ze mną rozmawiać. Straszliwa banda bezdusznych urzędników. P. Grych – nie zapomnieć tego pana, opisać tak, jak należy. To co mam robić do czwartku? Rozłożenie rąk tłustych, a teraz mówi: idź pan się utop. Mówią, że nawet bagażu nie mogę u nich zostawić. Ja jeszcze żartuję: To pozostaje mi tylko poprosić o azyl. Oni z całą powagą (sytuacji): – Dostanie pan zupę w obozie. Mnie już się nie chce żartować, że może mnie by dali drugie danie też.
Oto dla jakich ludzi tyle lat pisałem, przelewając krew moją serdeczną, tułając się, poniewierając się, nie pamiętając porządnie przespanej nocy, tylko pracując jak wół, co noc, co noc, co dzień, co dzień. Ale Polska, to nie oni i nie przesadzajmy, chłopcze. Oni żałośni groszorobi, ciułacze centów, fenigów i lirów na samochód i wygodne życie. Jeden mój wiersz więcej wart niż ta cała ambasada z całym jej dobytkiem i inwentarzem żywym i martwym, martwym raczej, bo żywego tam niewiele jest, jak tuszę.
Stachura, Zeszyty podróżne 1
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.