Czytaliśmy więcej książek niż inne
dzieci. Biblioteka domowa liczyła około pięciu tysięcy tomów. Były to przestarzałe dzieła naukowe
zapisane ojcu przez mego imiennika (którego nazwałem przyjacielem
Wordswortha, ale którego łączyła także tkliwa zażyłość z
Felicją Hemans), własne książki ojca, głównie
poezje i
literatura anglo-irlandzka w osobnej szafce, dzieła religijne
należące do matki, podręczniki
przesłane ojcu przez wydawców w
nadziei, że zaleci je do szkół państwowych, oraz książki
przygodowe i
powieści zakupione dla starszego rodzeństwa.
Matka opowiadała nam o wynalazcach i
lekarzach, którzy złożyli życie w ofierze cierpiącym, o ubogich chłopcach, co doszli ciężką
pracą na sam szczyt, i o świątobliwych mężach dających
przykład innym. Poznaliśmy także bajkę o
królu, który oddał swój przepiękny ogród poddanym. Weszło tam
dwóch
uczniów - pierwszy, o którym matka mówiła tonem z lekka
szyderczym, dostrzegał chwasty wśród
tulipanów, drugi zaś (w
tym momencie się rozpromieniała) nawet na wysypiskach śmieci
znajdował piękne
kwiaty. Unikała w miarę możności tematów
związanych z wojnami, bo nie potrafiła wyjaśnić, dlaczego
Bóg
na nie pozwala. Na moim wczesnym dzieciństwie legł ponury cień
wojny burskiej. Mój najstarszy brat
Philip (podający się za
fenianina) uważał się za zwolennika Burów i toczył przy
śniadaniach spory z ojcem,
którego poglądy polityczne nie były
nigdy skrajne.
Robert Graves, Wszystkiemu do widzenia!
Tłumaczenie: Tomasz Wyżyński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.