A więc jednak oderwałem się i lecę.
Przykre uczucie przeciążenia
ustępowało powoli, wciąż jednak
szumiało mi w uszach i wzrok miałem
jakby zamglony. Z trudem
rozpoznawałem zarysy instrumentów pokładowych i cień komandora w
fotelu.
- Jak się czujesz, Gusiu? - usłyszałem
zachrypły głos. Jego głos.
- Bolą mnie uszy - odparłem.
- Nie masz jeszcze dostatecznej zaprawy
- powiedział komandor – nie
wiem, czy powinienem był cię
zabrać... Chyba skrócimy ten lot.
- O, nie! - przestraszyłem się -
lećmy jak najdłużej. Nic mi nie będzie - zapewniłem gorąco, - chyba, że... -
obejrzałem się niespokojnie - czy ktoś
jest jeszcze na
pokładzie?
- Nie ma nikogo. Załoga jest
dwuosobowa. Żałujesz, że nie zabrałeś
kolegów?
- Skądże! Mam dosyć ich wygłupów i
wrzasków!
- Nie bój się. Tam będzie zupełnie
cicho. Już jest cicho.
- A jednak chyba ich wciąż jeszcze
słyszę...
- Nonsens. To są szumy techniczne.
- Sądzi pan, że tym razem nam się
uda, komandorze?
- Na pewno.
Mimo to odczuwałem niepokój.
- A jeśli któryś z nich tu się
zakradł? - zapytałem po chwili.
- Wykluczone.
- Ale mogli mi coś podłożyć.
- Jesteś przewrażliwiony. Przestań o
tym myśleć i przyglądaj się lepiej.
Wyjrzałem przez okno kabiny. Z boku widać było obłą krawędź Ziemi. Nad nią wąski pas atmosfery. Błyszczał kolorami słonecznego widma. Na dole był czerwony, wyżej pomarańczowy i żółty... zielonkawy, niebieski potem fioletowy... wysoko już była tylko czerń. Przerażająca czerń kosmiczna.
Wyjrzałem przez okno kabiny. Z boku widać było obłą krawędź Ziemi. Nad nią wąski pas atmosfery. Błyszczał kolorami słonecznego widma. Na dole był czerwony, wyżej pomarańczowy i żółty... zielonkawy, niebieski potem fioletowy... wysoko już była tylko czerń. Przerażająca czerń kosmiczna.
- Czy nie wspaniałe? - zapytał
komandor.
- Za mało zieloności. I ta okropna
czerń! - odpowiedziałem.
- Zieloności miałeś dosyć na
ziemi...
- To prawda, tylko..
- Chyba nie obleciał cię strach?
- Nie - odparłem bez przekonania -
tylko trochę mi jakoś dziwnie. Czy
nie ma tu insektów?
- poruszyłem się niespokojnie.
- Skąd takie podejrzenia?!
- Bo... bo coś mnie chyba szczypie.
- Nie pleć głupstw! Żadnego
kosmonauty jeszcze nigdy nic nie
szczypało w rakiecie.
- Wiem, proszę pana, ale mnie coś
szczypie - zacząłem wiercić się
niespokojnie - a teraz
łaskocze.
- Łaskocze? - zdziwił się komandor.
- Naprawdę trudno wytrzymać...
- Opanuj się, to nerwowe.
- Wie pan... ja... ja chyba wyjdę.
- Chcesz orbitować już teraz?
- Jeśli pan pozwoli... Może na
zewnątrz nie będzie mnie szczypać. Pan się zgadza?
- No, jeśli chcesz koniecznie...
Chciałem się podnieść z fotela, ale
bezskutecznie.
- No... dlaczego nie wstajesz? -
zapytał komandor.
- Nie mogę - jęknąłem.
- Jak to nie możesz?
- Bo coś mnie trzyma.
- Może zapomniałeś odpiąć pasy?
- Mam odpięte.
- Więc?
- Mówię panu, że coś mnie
trzyma!...
- Zawsze z tobą są jakieś kłopoty...
- zdenerwował się komandor. - No, ruszaj się!
- Komandorze! - wykrztusiłem
przerażony - ja... ja chyba nie jestem w stanie nieważkości.
- Co ty wygadujesz?! Wstawaj! -
komandor obrócił do mnie twarz, a ja
struchlałem nagle. To nie
była twarz komandora, to była twarz Kowbojki,
naszej pani od
matematyki!
Stała nad moją ławką tak blisko, że widziałem
brodawkę na jej nosie i
meszek na twarzy. Musiała coś mówić do
mnie z gniewem, bo jej usta
poruszały się gwałtownie, aczkolwiek
nic jeszcze nie mogłem zrozumieć,
czego ode mnie chce.
Spojrzałem
ze złością po klasie. Wszyscy patrzyli na mnie rozbawieni.
A więc
- koniec lotu. Znów mi się nie udało. Do stu kosmonautów bosych,
czyżby ucieczka z tego miejsca nie była w ogóle możliwa?! Odkąd
tylko
zjawiłem się w tej klasie próbowałem nawiewać uparcie i
systematycznie,
lecz nawet największe natężenie wyobraźni nie
pomagało. Zawsze zdarzyło
się coś niezaplanowanego i musiałem
wracać...
Szum w uszach ustawał pomału. Zacząłem odbierać
pierwsze wrażenia
słuchowe. Jak zwykle po powrocie na tę
nieżyczliwą planetę nie były
zachęcające.
- Cykorz! Co się z tobą dzieje?! Znów
nie uważasz?
Pośpiesznie przetykałem sobie uszy.
- Czy nie rozumiesz, co się do ciebie
mówi?! Wstań!
Poruszyłem się na ławce i próbowałem
dźwignąć, ale bezskutecznie.
Nawet się nie zdziwiłem.
- Nie mogę wstać - powiedziałem
zrezygnowany i raczej beztrosko.
- Jak to nie możesz?! Dlaczego? -
denerwowała się Kowbojka.
Postanowiłem do końca zachować godność, spokój i formę.
Postanowiłem do końca zachować godność, spokój i formę.
- Obawiam się, że jestem przyklejony
- oświadczyłem rzeczowo.
Przez klasę przebiegł dreszcz śmiechu.
Kowbojka posiniała.
- Kpisz sobie, Cykorz!
- Przykro mi - rzekłem - że pani
profesorka tak myśli. Ale ja chyba
jestem przyklejony i boję się,
że jak wstanę na siłę, to rozedrę spodnie. Pani
profesorka
zobaczy.
Mój spokojny, staranny sposób wysławiania się w
najbardziej
drastycznych sytuacjach zawsze wprawiał Kowbojkę w
zakłopotanie i zamykał jej usta. Teraz też
zaprzestała dalszych wyładowań gogicznych i
pochyliła się nad
moją ławką, a stwierdziwszy, iż spodnie moje istotnie
utworzyły
jedność techniczną z powierzchnią deski, próbowała mnie
oderwać, ale bez rezultatu.
- Rzeczywiście, przykleiłeś się -
zasapała zdumiona.
Siedziałem spokojnie z rękami na pulpicie.
Zastanawiałem się jak oni
mogli to zrobić i czekałem z godnością
na dalszy rozwój wypadków. Kowbojka przez chwilę wciąż jeszcze
sapała nabierając zapewne siły do
dalszych wyładowań
gogicznych. Brodawka na policzku poruszała jej się
niebezpiecznie.
- Kto przykleił Cykorza?! - zapytała
wreszcie groźnie.
- Pani profesorko - odezwał się z
ostatniej ławki Bezczelny Pacholec
podrzucając spiczastymi
ramionami - dlaczego ktoś miałby przykleić
Cykorza?!
- Stale coś mu robicie.
- Ale przyklejać?! - oburzał się
piskliwie Bezczelny Pacholec - to do nas
niepodobne! Pani profesorka
nas zna! Zresztą który klej tak mocno trzyma?
Chyba stolarski? A
kto z nas ma stolarski?
- Klej cementowy może trzymać -
zauważył mały Rymarski zwany
Szprotem.
- Zależy co? - ziewnął Duży
Mańkut.
- Na tym kleju pisze, że drzewo też.
- Ale spodnie?
Przez kilka minut trwała ożywiona
dyskusja na temat klejów i ich
właściwości, wreszcie Kowbojka
zorientowała się, że są to dyskusje
sztuczne i że padła ofiarą
podstępu mającego za cel przegadanie lekcji.
- Dosyć! Pytam, kto przykleił
Cykorza? - zastukała linią w stół
nauczycielski.
- Pani profesorko, Cykorz na pewno sam
wylał ten klej, a potem usiadł.
- Nie opowiadaj! Ostatecznie nie jest
przecież idiotą.
- Ale miał klej cementowy! - piszczał
Szprot-Rymarski.
- Pani wie, jaki jest Cykorz -
podrzucał ramionami Bezczelny Pacholec.
- To jest kosmak, proszę pani.
- Kosmonauta pieszy!
- Nawet mógł nie zauważyć, kiedy
rozlał!
- Bo my mieliśmy przynieść dzisiaj
klej na zajęcia techniczne.
- A on się stale zamyśla.
Kowbojka zmarszczyła brwi i znów
wytoczyła się przed moją ławkę.
- Cykorz, czy przyniosłeś klej?
- Oczywiście, proszę pani - odrzekłem
swobodnie.
- Zobacz, czy ci się wylał.
Pełen najgorszych przeczuć,
aczkolwiek wciąż jeszcze z kamienną
twarzą sięgnąłem pod
pulpit. Istotnie, kleju tam nie było. Zajrzałem pod
ławkę. Słoik
leżał na podłodze otwarty i ociekający klejem. Kowbojka
westchnęła ciężko, a mnie jak zwykle ogarnęło zdziwienie: jak
oni to
zrobili? Kiedy? Dlaczego nie zauważyłem? Byłem wściekły.
Tyle razy
obiecywałem sobie, że nie siądę już więcej na ławce,
zanim wcześniej nie
spojrzę. Co prawda, wpadłem ostatni do klasy,
kiedy Kowbojka była już przy swoim stole i bardzo się
spieszyłem, ale przecież powinienem rzucić
okiem... Niewybaczalne
przeoczenie...
- Odklejcie go - powiedziała zmęczona
Kowbojka.
- Jak go odkleić? - zakłopotał się
Szprot-Rymarski.
- Chyba tylko na mokro. Trzeba go
zwilżyć - orzekł Szczeżuja-Spec,
obejrzawszy mnie fachowo.
Wzdrygnąłem się odruchowo. Nie tyle
przed perspektywą zwilżania, ile
z powodu szczypnięcia w okolicy
łopatki. Było to uszczypnięcie zupełnie
podobne do tego, jakiego
doznałem w podróży kosmicznej. A więc nie
uległem wtedy
złudzeniu... i w grę wchodziły rzeczywiście insekty.
Niestety nie mogłem zastanawiać się
dłużej nad tym fenomenem, ponieważ
nagle uszczypnęło mnie coś
po raz wtóry, tym razem tak dotkliwie, że
podskoczyłem
gwałtownie. Rozległo się głośne trzeszczenie, jakby
rozdzieranych szmat, a ja ze zdumieniem stwierdziłem, że stoję
wyprostowany. Spojrzałem przerażony na ławkę, czy nie został
tam
kawałek moich spodni. Nie, nic nie było widać. Wciąż
jeszcze nie
dowierzając pomacałem się dla pewności po siedzeniu
i odetchnąłem z ulgą. Było całe, aczkolwiek sztywne
od zaschłego kleju i, jeśli się tak
można wyrazić,
zacementowane. Tymczasem insekty kontynuowały swój
metodyczny atak wzdłuż linii
kręgosłupa i nowe ukłucia dosięgły
mnie w okolicy lewej łopatki i kręgów
szyjnych. Co gorsza,
poczułem nieznośne swędzenie we wszystkich
uprzednio
poszkodowanych miejscach. Przykro mi wyznać, ale w tym
momencie
przestałem panować nad odruchami i zacząłem drapać się
nerwowo
po całym ciele wykonując raczej zdumiewające skręty i wygibasy
tułowia.
Nowa fala rechotu i rżenia przebiegła przez klasę.
- Spokój! - krzyknęła Kowbojka -
Cykorz, czy ty oszalałeś?! Co to za podrygi?!
- Taniec derwisza, pani profesorko -
pisnął Bezczelny Pacholec i
menażeria zaryczała znowu. Przerażone oczy Kowbojki wpatrywały
się we mnie ze zgrozą.
- Przepraszam, pani profesorko,
uszczypnęło mnie - wyjaśniłem.
- Co cię uszczypnęło? -
przestraszyła się Kowbojka.
- Nie wiem, chyba mnie coś oblazło.
Jakieś insekty.
- To mrówki, pani profesorko -
wrzasnął Szprot-Rymarski. - Cykorz
miał przynieść mrówki na
biologię i pewnie mu się rozsypały!
- Cykorz, czy to prawda? - zaniepokoiła
się Kowbojka.
- Ależ skąd, proszą pani - oburzyłem
się - ja miałem przynieść muchę
ścierwnicę. Taką dużą,
zieloną, pani wie.
- Co takiego?! - Kowbojka spojrzała na
mnie ze wstrętem.
- Muchę ścierwnicę... Nieżywą -
dodałem po chwili - to znaczy trupa
muchy. Niech pani się nie
boi.
- Jesteś pewien?
- Mam ją w pudełku od zapałek. Zaraz
pani pokażę.
Żeby uspokoić Kowbojkę pośpiesznie
sięgnąłem do kieszeni,
wyciągnąłem pudełko, i otworzyłem,
ale zamiast muchy w pudełku ukazało
się chyba ze dwadzieścia
mrówek. Niektóre od razu wybiegły i pocwałowały mi pod rękaw. Stało się
to tak nagle i niespodziewanie, że na
moment zapomniałem o
obowiązku samokontroli i przerażony upuściłem
pudełko wprost na
nogę Kowbojki. Biedaczka wydała głośny okrzyk i
odskoczyła, ale
było już za późno. Mrówki nerwowo poczęły biegać po jej
nodze. Mimo tak niepomyślnego rozwoju
wypadków starałem się zachować
spokój. Wiedziałem, że tylko
spokój może mnie uratować.
- Przepraszam, pani profesorko -
powiedziałem - tego nie mogłem
przewidzieć.
- To już przechodzi wszelkie granice!
- roztrzęsiona Kowbojka zbierała
mrówki z nogi. - Jak mogłeś
trzymać mrówki w kieszeni!
- Podrzucili mi, proszę pani. Słowo
daję, że miałem tylko muchę.
- Słuchaj, Cykorz! Albo to są
bezczelne kawały i umyślnie udajesz
imbecyla, albo, co gorsza,
jesteś nim naprawdę.
- Nie jestem imbecylem i nie udaję,
pani profesorko – powiedziałem
dobitnie starając się patrzeć
jej prosto w oczy. - Oni mi podrzucili.
- Jak mogli ci podrzucić?... Nie, to
są jakieś wykręty – Kowbojka
patrzyła na mnie z politowaniem
pomieszanym ze wstrętem. - Czy byłeś
już z matką u lekarza?
- Jeszcze nie.
- Tu musi wkroczyć lekarz! Z tobą
jest naprawdę niedobrze, mój drogi...
Przez miesiąc robiłam co
mogłam, ale już nie widzę sposobu... Jesteś
niedostępny dla
normalnych zabiegów wychowawczych - Kowbojka z
wyraźną goryczą
zaczęła się wyładowywać gogicznie.
Słuchałem ją piąte przez
dziesiąte. To nieważne co ględzi. Ważne jest
co innego. Tych
dwudziestu Blokerów, z którymi stanę oko w oko, gdy
tylko ona
wyjdzie z klasy. Na razie się tylko rozkręcają, ale pełną formę
osiągną dopiero potem. Już ich zaczęło ponosić. Nabrali smaku,
dranie.
Powybiegali z ławek i kłębili się niebezpiecznie.
Wyczuwałem u nich
groźne podniecenie. Szprot-Rymarski huśtał się
nerwowo na rękach między rzędami ławek. Bezczelny
Pacholec już był przy tablicy i
niebezpiecznie wymachiwał
ścierką. Duży Mańkut dreptał niecierpliwie w
miejscu jak bokser
przed następnym starciem. Nieradek żuł pestki i
uśmiechał się
złośliwie. Już im wyszła zagrywka i humor się im poprawił.
Teraz pójdą na całego. Już mają zapewniony ubaw przez resztę
dnia i nie
wypuszczą mnie z ubawu.
I znów ogarnęło mnie
pragnienie morderstwa. Rzucić się na pierwszego
z brzegu i prać
do ostatniego tchu. Albo ja ich zatłukę, albo oni mnie!
Niech się
to wreszcie skończy i rozstrzygnie krwawo. Ale nie... nic z tego.
Uśmiechnąłem się gorzko. Miałem
już doświadczenie. Ani ja nikogo nie
zatłukę, ani oni mnie nie
zatłuką. Bo wcale nie chcą tego. Oni chcą tylko
ubawu stałego,
powszedniego. I zanim bym kogoś stuknął, już by Duży
Mańkut
doskoczył. On zna chwyt. Chwytem by mnie obezwładnił. I wtedy
wszyscy dopadliby do mnie i zanieśli jak cielę do dyrektorki, co
stałoby się
już ostateczną klęską. Bo tam u dyrektorki będzie
mdło. Słodkawy zapach
pudru, wody kolońskiej i gogicznego potu.
Palec gogiczny zawieszony
ruchomo w powietrzu i wędrujący
zygzakiem nade mną. Trzynaście par
zmęczonych oczu wpatrywać się
będzie we mnie z odrazą: „Rany boskie,
znowu ten Cykorz!” I te
usta poruszające się bezgłośnie jak za ścianą ze
szkła. I
znowu będę się zastanawiał, dlaczego nic nie słyszę i oni mnie
nie
słyszą, aż zrozumiem wreszcie, że to jest męka próżni. Bo
w kancelariach,
pokojach gogicznych i gabinetach dyrektorskich
panuje próżnia kosmiczna.
Wszyscy na zwykłych ubraniach mają
jeszcze specjalne skafandry,
plastikowe, przejrzyste, niewidoczne,
ale dokładnie izolujące, tak, że chociaż ja będę mówił i oni będą
mówić, nic nie przeniknie do nas, a
wszystko co usłyszę będzie
brzęczeniem muchy, nieznośnym brzęczeniem
bezradnej muchy na
szybie.
Dlatego szybko rozluźniłem zaciśnięte
pięści i stwierdziłem z
zadowoleniem, że już mnie nie ponosi i
zaczynam panować nad sytuacją. I
byłem dumny z siebie, że
zachowałem zimną krew i nie straciłem głowy.
Do stu kosmonautów
bosych, nie jest widać ze mną najgorzej, skoro
potrafię jeszcze
rozważać w tak pieskim położeniu. Nie łamię się, nie
mazgaję,
nie ciskam na oślep, lecz jestem w stanie podejść do problemu
rzeczowo i praktycznie.
Między Bogiem a prawdą, cóż to znowu za
problem?! Klasa postępuje
normalnie i ja też powinienem postąpić
normalnie. Nic na siłę. Wszystko to
przecież przewidziałem i
wiedziałem co muszę zrobić. Miałem
przygotowany plan. Tak, grunt
to ustosunkować się normalnie.
Więc gdy tylko Kowbojka
rozładowała się gogicznie i wyszła,
ustosunkowałem się
normalnie do klasy i porwawszy teczkę
błyskawicznym sprintem
uciekłem na korytarz.
Z przyjemnością spostrzegłem, że kończyny
dolne mam nadzwyczaj
sprawne, a refleks - bez zarzutu. Ta sprawność
kończyn dolnych sprawiła
mi miłą niespodziankę. Tak, nie jest
ze mną najgorzej, a nawet coraz lepiej.
Miesięczny trening dawał
rezultaty. Osiągnąłem szczyt formy.
Za sobą usłyszałem
wrzaski: „Łapać fuksa!” Blokerzy dopiero teraz
oprzytomnieli i
wypadli z klasy. Obejrzałem się. Miałem co najmniej
piętnaście
metrów przewagi nad ścigającą mnie tłuszczą. Więc wszystko
zgodnie z planem.
Edmund Niziurski, Siódme wtajemniczenie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.