Nadchodziła
pora łowów wieczornych i stary samotnik, wielki lew o ciemnej
grzywie, wyszedł nad wysoki brzeg wyschniętej rzeki, co przed
wiekami płynęła u stóp Hedżasu. Zachodzące słońce malowało
krwią pustynię, aż zapłonęły różowo odlegle, ginące w
chmurach szczyty Makli i Dibbagu. Samotnik przeciągał się leniwo i
znieruchomiał naraz w zdziwieniu. Przerwane ziewnięcie odsłoniło
gorącą czeluść paszczy i połysk zębów straszliwych.
Na
przeciwległym brzegu pustego „wadi” (rzeki), na wzgórzu, ujrzał
kształt nowy, postać nieznajomą, nigdy dotychczas na pustyni nie
widzianą. Choć nieruchoma, nie była ani skałą, ani krzewem - nie
była także zwierzęciem. Skąd przyszła? czym była?... Cichym,
sprężystym krokiem lew - samotnik przeszedł kamienne koryto rzeki
i, przystając za głazami, zbliżył się do wzgórza. Postać
trwała nieruchomo, brunatna i wąska jak opalony pień drzewa,
dziwnie drobna i maleńka w kamienistym bezdrożu pustyni. Wiatr
tchnął żarem nad skałami; lew podniósł nozdrza i roztworzył je
na wiew. Gniew zmarszczył skórę na wypukłym czole, bo wiatr
przyniósł woń człowieka. Samotnik przypadł za skałą, opierając
brodę w piasku, gdy potężne lędźwie drżały jak do skoku, a
brwi zbiegły się w jedno nad płonącymi ślepiami. To był
człowiek!... Sprężysta kita ogona wiła się w piasku jak wąż.
Nigdy dotąd stwór człowieczy nie dotarł do tej kotliny, wolnej
dziedziny lwa i sępa, nie skalał jej swoją obecnością przebiegły
drapieżnik pozbawiony potężnych kłów i pazurów, lecz chytrze
walczący ze stworzeniami bronią innych, przyjaznych im stworzeń.
Łagodny, płochliwy koń udzielał szybkości jego pogoni -
przyjacielskie błogie drzewa, stworzeniu przyjazne, zmuszał, by
jako włócznie albo strzały godziły w żywot zwierzęcy. Zasłaniał
się wałem z cierni przed sprawiedliwym gniewem ludu puszczy. Gdy z
rykiem bólu i złości lew wyrywał z rany strzałę, widział na
jej końcu pióra, poznawał kształt ich i zapach. Były to pióra
sępie, a ród sępów nie był nigdy wrogiem rodu lwów. Oto jak
przebiegłość ludzka kazała lotkom sępim nieść śmierć w
biodro lwa! Wszystko, czym człowiek chełpił się, groził,
uderzał, wszystko, czym stawał się straszny, było cudze, wydarte
podstępem, zapożyczone od innych. Sam przez się czymże był?
Najnędzniejszym ze stworzeń, bardziej bezsilnym i niedołężnym
niż szakal.
Przyczajony
za skałami lew wpatrywał się badawczo w widniejącego na wzgórzu
człowieka; pierwszy raz mógł dokładnie przyjrzeć się
podstępnemu wrogowi. Wróg ów klęczał z głową wzniesioną ku
niebu, a zachodzące słońce kładło smugę różowego światła na
jego głowie łysej, wypolerowanej jak kość. Dokoła tej
połyskliwej wypuklizny rzadkie kępki siwych włosów otaczały się
glorią słoneczną, barwnym obrzeżem tęczowym. Z luźnych rękawów
odzieży wysuwały się ręce stare, o pomarszczonej skórze,
pozbawione mięśni i giętkości. Lew pogardliwie zmrużył żółte
ślepia i patrzył dalej. Wróg był bezbronny. Nie leżała przy nim
włócznia ani łuk; odzież, zwisająca z chudego grzbietu jak
worek, nie kryła w sobie zasadzki. Co uczyni, gdzie ucieknie,
zobaczywszy pana puszczy?
Lew
- samotnik nienawidził ludzi od chwili, gdy z dawnej, sprzyjającej
łowom okolicy uszedł przed obławą, strwożony jazgotem dzwonków,
wyciem trąb i wrzaskami. Uszedł z godnością, podobnie jak się
uchodzi bez hańby przed kolumną białych mrówek. Przeniósł swe
leże w głąb pustynną, nie znającą ludzkiej stopy. A oto wróg -
człowiek przyszedł za nim.
Zapragnął
spojrzeć mu w oczy, nasycić się lękiem zaskoczonego, usłyszeć
skrzek przerażenia. Obszedł wzgórze miękkim, bezszelestnym
krokiem i wysunął się z nagła spośród złomów skalnych.
Wzniósł groźnie wielki, ugrzywiony łeb, wpierając ślepia w
twarz wroga. Wtedy człowiek klęczący zwrócił wzrok ku niemu.
Oczy jego błękitniały w suchej, pomarszczonej twarzy jak pogodne
niebo. Wyglądały one oczy niby dwa bliźniacze kwiatki porzucone na
kamiennym stepie. Nie ruszył się z miejsca, patrząc niebieskością
źrenic w straszliwego zwierza. Uśmiech roztworzył zwiędłe,
wąskie wargi, gdy ciało zachowało poprzednią nieruchomość.
Więc
chyba nie był to człowiek, choć wiatr przynosił odeń zapach
ludzki! Nie nacierał z bronią ani nie uciekał?... Nie ruszał się,
nie wydawał głosu... Lew zdziwiony odszedł, człowiek zaś
pozostał. Miał na tym wzgórzu pozostać na stałe, sypiając w
wydrążeniu skalnym, żyjąc szarańczą oraz daktylami, które wraz
z wodą w tykwie przynosił sobie raz na trzy dni z pobliskiej oazy.
Odtąd
w kotlinie kamiennej, nad poszarpanym korytem wyschłej dawno rzeki,
żyli dwaj samotnicy: człowiek i lew. Nikt więcej. Czasami, rzadko,
zaglądały do nich sępy. Szakale zawodziły za skałami, ogryzając
resztki zdobyczy upolowanej i zostawionej przez lwa. Nad skałami,
nad legowiskiem lwa, nad łysą głową starego człowieka wisiało
przepaściste niebo nabite gęsto złotymi głowicami gwiazd lub
rozżarzone słońcem do białości. Przechodziły pory suche, pory
dżdżyste, przelatywały z szumem i poświstem wichry...
Co
czynił samotnik - człowiek? Jakie były jego łowy? Na jaką czekał
zwierzynę? Czujna przytomność nieustannej jego obecności dla kogo
kryła zasadzkę? Na co czatował? - Ciekawość żarła samotnika –
lwa.
Z
krótkim, urywanym rykiem krążył wkoło wzgórza, a ryk ten był
podobny do grzmotu w czas burzy. Ze skał odpowiadało groźne echo,
lecz stary człowiek spał spokojnie w swoim wnęku skalnym,
bezbronny, wydany na łup. Cóż łatwiejszego, jak dniem czy nocą,
jawnie czy skrycie, powalić go jednym rzutem, roztrząsnąć zeschłe
kości w podartym worku odzienia, ze słabego gardła wygryźć dech
życia? Zbyt łatwe i nie nęcące. Ciekawości to nie zaspokoi...
Ciekawość lwa rosła. Kulejąc - bo cierń akacji wbity w łapę
przeszkadzał mu w chodzie - wspinał się śmiało na wzgórze,
spoglądając wprost w twarz towarzysza - samotnika. Starzec obracał
wówczas ku niemu modre oczy i uśmiechał się łagodnie.
Nieodparta
chęć obwąchania z bliska dziwnego człowieka ogarniała zwierza.
Przystając za każdym krokiem, podszedł jak najbliżej, a wtedy
starzec wyciągnął dłoń, która nie drżała, i położył ją na
grzywie odwiedzającego. Przesunął po niej z pieszczotą. Spojrzał
w rozwartą gorącość paszczęki i pokiwał dobrotliwie głową:
Dobre zęby dał ci Pan Bóg, przyjacielu...
Wzrok
jego z upodobaniem przesuwał się po kształtach zwierza, dziwiąc
się jego krasie wspaniałej i mocy. W bacznym spojrzeniu dostrzegł
obolałość nogi uniesionej z lekka w górę.
-
Cierń pewno wlazł ci do nogi... Patrz, takiś wielki, a ciernia nie
umiesz wyciągnąć... Ot, co jest siła!... Pokażno tę łapę.
Schylił
się i, przysiadłszy na ziemi, odwrócił łapę podeszwą na
zewnątrz. Lśniły w niej pazury stalowe, potężne, zdolne jednym
uderzeniem rozerwać grzbiet wołu. Pochylonego owiewał oddech
gorący, a kolczasty ozór dotykał rzadkich kłaków siwej brody.
Nie zważając na to, wyciągnął ostrożnie cierń długi i ostry i
podniósł z uśmiechem w górę.
-
Nie będzie ci już dokuczał!
A
lew położył się przy nim, garnąc pod siebie nogi, niby kot
domowy. Starzec przysiadł obok, gładząc dłonią bok zwierzęcia.
-
Jakiż jesteś piękny, jaki mocny, przyjacielu - lwie. Któż cię
uczynił tak giętkim, tak rosłym?... Zali wiesz o tym?... Bóg cię
uczynił - Bóg, który stworzył cały ten świat... Każde zwierzę
zaopatrzył ponad miarę i zasługę, nawet cuchnącą hienę - nawet
szakala, wiecznego tchórza - żadne jednak nie jest tak obdarzone
hojnie, jak ty... Z jaką lubością obmyślał twój potężny
kształt! Postawił cię królem zwierząt... Maszże za to wszystko
wdzięczność? Miłować Go powinieneś...
Szeptał
do siebie raczej niż do zwierza, który przymykał ślepia, poddając
głowę pieszczocie. Czar nieznany, czar słodki ludzkiego głosu
serdecznego działał... I tak widnieli obaj z daleka na wzgórzu,
brunatność swoją i płowość roztapiając w blaskach słońca...
Niemało
czasu minęło od tej chwili aż do dnia, w którym ojciec Hieronim
(bo tak się zwał samotnik - człowiek ze wzgórza) odchodził z
pustyni, odwykłą od długiego chodu stopą. Kolana zesztywniałe w
długim nawyku klęczenia gięły się pod ciężarem kościstego
ciała. Zrudziała opończa zwieszała się w strzępach. Szedł
przecież raźno, nie bacząc na ostrość kamieni i obojętny na żar
słońca. Na widnokręgu, w rozedrganych tęczach powietrza, nieznane
duchy rozwieszały widma cienistych gajów, tak rzeczywistych i
bliskich na pozór, że zda się, w godzinę niespełna dobiec do
nich można. A gdy wiatr powiał, ginęły, ukazując za swym
oszukańczym pięknem spaloną szarość kamiennej pustyni bez końca.
Czciciele gwiazd zwykli byli mawiać, że to gród Iremu, z kraju
Hadramaut, który za sprawą bogów stał się niewidzialny; czasem
jeno ukazuje się oczom pielgrzymim na chwilę. Pustelnik myślał,
że w podobnym kształcie ukaże się oczom zbawionych Jeruzalem
niebieskie, Gród Boży, i uśmiechał się cudnym majakom, śpiewając
z cicha ulubiony psalm: „...Wezmę sobie skrzydła zorzy rannej...”
Śpiewał zaś, by zagłuszyć w sobie żal serdeczny za porzuconą
pustelnią.
Z
dobrawoli wracał w rojowisko ludzkie, w gadatliwą krzątaninę
ziemskich zabiegów i spraw, przynaglony do powrotu siłą proroczego
snu. Nawiedził go ów sen onegdajszej nocy, gdy spał błogo w
twardym łożu skalnej rozpadliny. Ukazał mu zakonników z
położonego na wschodnim krańcu pustyni klasztoru, rozproszonych i
bezradnych niby owce bez pasterza. Widział ich w rozdwojeniu po
nagłej śmierci przeora, nie mogących zgodzić się na wybór
drugiego. A oto umyślili odnaleźć jego, Hieronima ze Strydonu, i
prosić, by ład u nich zaprowadził i ustanowił zwierzchnika.
Starej głowie, spoczywającej na chłodnym wezgłowiu skalnym,
ukazał ich sen - jasnowidz, sfrasowanych, krążących po
zgiełkliwych ulicach miasta Damaszku, dopytujących się wszędzie o
głośnego z nauki i wymowy męża. Ukazał ich, siadających w
wielkie, czterorzędowe statki, płynących Eufratem w dół, ku
gromadom nadmorskim, w nieustannym poszukiwaniu. Niech szukają -
uśmiechnął się niby dziecko, wspomniawszy, jak to niegdyś, po
śmierci Liberiusza papieża, uciekł z Rzymu w hańbiącym
przebraniu niewiasty, byle uniknąć narzuconej mu przemocą godności
biskupa rzymskiego. I tym razem nie odnajdą go tutaj, w sercu
pustyni!
Lecz
barwna płyta drgnęła pod roześmianymi wspomnieniem oczami,
ukazując wnętrze klasztoru, porzuconego przez szukających go
zakonnych braci. Panował tam bród i nieład. Pozostali waśnili się
pomiędzy sobą. A w pustej kaplicy opuszczony Chrystus Pan wisiał
bolesny, samotny. Gdy użalał się pustelnik nad opuszczeniem
Boskiego Majestatu, podniósł Chrystus Pan oczy i popatrzył nań.
Pod tym spojrzeniem, gdy tylko świt nadszedł, starzec wstał i,
przywiązawszy tykwę łykiem do pasa, poszedł na wschód, ufając,
iż doprowadzi go Pan tam, gdzie obecność jego jest potrzebna.
I
szedł szereg dni, układając się do snu w miejscu, gdzie go noc
zaskoczyła, ruszając dalej o świcie. Szedł przez kamienne
rumowiska złożone z płyt wielkich, spękanych na tysiączne
części, wyglądających jakoby zruszony bruk miejski. Ostre kanty
brył kaleczyły stopy. Z rzadka spotykał oazy, obok kępę palm
daktylowych, mannodajną tamaryndę i wiklinę zwaną „negil”.
Zrobiwszy zapas daktyli, dążył niestrudzenie naprzód. Gdy nocą
słyszał ryk lwów krążących w pobliżu, wspominał z żalem
towarzysza - samotnika, pozostałego na szczęśliwym wzgórzu. W
serdecznym uczuciu przyjaźni dla przyjaciela - zwierza otulał
ciepłym dumaniem cały świat zwierzęcy. Myśl jego rącza,
skrzydlata, z górnych rozmyślań o Istocie Przedwiecznego schodziła
snadno na ziemię roztrząsać zagadkę, maluczkiej braci człowieka
i użalić się jej krzywdzie.
Jakże
nielitościwi są ludzie dla zwierząt! Z jak pogardliwą wyższością
narzucają im swoją przemoc! Uśmiechnął się starzec żałośnie,
wspomniawszy, że dla niewolników, dusz nieśmiertelnych, męką
Chrystusową równo z innymi odkupionych świat sroższy jeszcze jest
niźli dla zwierząt. Pókiż tego będzie? Czy długo pozwalać
będzie na to Pan? Wytężył oczy w głąb czasu i ujrzał z
pociechą, że przyjdzie dzień, w którym niewolnictwo zginie.
Poznają ludzie ohydę targów na człowieka. Czy dzień podobny
nadejdzie dla zwierząt? Nie umiał go dojrzeć w oddali... Przed
zasmucone oczy ciągnęły sznurem obrazy: oto stromą ścieżką
wspina się cierpliwie bezpłodny, smutny muł, uginający się pod
zbyt ciężkimi jukami. Na oku wyciekłym czerni się rój much niby
żywy plaster. Poganiacz w szarej płachcie okłada dyszące boki
kijem, w który wprawił ćwiek, by uderzenie było boleśniejsze. A
oto wół - oracz, ciągniony przez rzeźnickich pachołków do
bójni. Jaskrawoczerwone opończe cuchną krwią, silne, włochate
ramiona są bezlitosne i lepkie. Ciągną bijąc. Czuje wół krew i
wie, dokąd go wiodą. Czerwone opończe to śmierć. Przeżyje swój
zgon sto razy, gdy padnie nareszcie pod razami pałek. Łagodne oczy,
obłąkane z trwogi, zachodzą łzami rozpaczy. Z gardzieli rwie się
ryk krótki, bolesny jak szloch. Nie wzruszy nikogo, boć to
zwierzę... Zwierzę! Cóż z tego? Prawda, nie odkupił ich swą
śmiercią, nie uświęcił swą Krwią Zbawiciel, ale stworzone
zostały przez Boga. Były w raju. Dzieliły straconą szczęśliwość
człowieka. Bóg oddał je człowiekowi w opiekę i służbę, lecz
nie w poniewierkę. Czy nie zażąda w dniu ostatecznym rachunku z
każdej nieużytecznej męki i krzywdy zwierzęcej?
I
podnosząc ku niebu oczy, które w starej twarzy wylądały jak dwa
modre kwiatki porzucone na brunatnej zgorzeli ugoru, modlił się
ojciec Hieronim, by odmienił Pan Bóg serca ludzkie, iżby dobrymi
stały się dla ludzi i zwierząt. Niech nie męczą bez potrzeby!
Niechaj ocenią zasługę. Niech uznają i wywyższą zwierzęcą
wierność, uczciwość, odwagę. Niech uszanują w najmniejszym
stworzeniu dostojność myśli Bożej i Wszechmocnej woli...
A
po wielu dniach podróży strudzony wędrowiec dojrzał z pagórka
zabudowania klasztorne. Leżały one na krańcu pustyni, jedną
stroną poglądając w jej niezmierzoną jałowość. Klasztor
stanowiło kilka niskich domków, z grubych pni palmowych skleconych,
wapnem pobielonych. W pośrodku górowała wysokim dachem kaplica.
Zabudowania otaczała tęga palisada na półtora człowieka wysoka,
z mocnych pali ostro zakończonych zbita. Ciężka furta była
zawarta od wewnątrz, i pustelnik stanąwszy pod nią kołatał
długo, zanim przez małe okienko wyjrzała opryskliwa twarz brata
furtiana.
-
Jestem ten, którego szukacie, Hieronim ze Strydony, syn Euzebiusza -
rzekł do niego starzec.
Okienko
zatrzasło się szybko, zaklekotały po piasku sandały. Brat furtian
pobiegł snadź z tą wiadomością. Pustelnik czekał. Nareszcie
otwarła się furta; grono braci stało na dziedzińcu, w zdumieniu
wielkim patrząc na przybysza.
-
Witajcie w Panu! - rzekł do nich.
-
Pan z tobą! - odparli.
Niepokój
wyzierał z ich oczu. Stojący przed nimi żebrak miałżeby być
Hieronimem, filarem Kościoła, doradcą papieża, wykwintnym
wielbicielem Cycerona, powagą zatwierdzającą kanony śpiewów
kościelnych? Nie w tej postaci spodziewali się go ujrzeć!
-
Tak, to ja - odparł, zgadując ich ukryte myśli. - Wysłańcy wasi
szukają mnie pośród miast, ja zaś byłem na pustyni. Tam
powiadomił mnie Pan, że jest na jej krańcu klasztor, w którym
zakonnicy, rozproszeni jako stado bez pasterza, poniechali służby
Bożej.
Milczeli
zmieszani, on zaś mówił znowu, wodząc oczami dokoła:
-
Jakoby w więzieniu mieszkacie za takowym grodem...
-
Konieczna to rzecz, bo okolica srodze dzika i pustynna - odrzekł
śpiesznie brat Symforian, rad z odwrócenia rozmowy. - Zdarza się
nawet, że lwy podchodzą w pobliże! Strasznie wspomnieć owe noce
pełne trwogi, gdy zagrodzenie jeszcze nie było gotowe i cisnęliśmy
się w lęku przy ogniach, hamując struchlałe serca...
-
Zali taki groźny lew?...
-
O, Wasza Wielebność! Dość raz usłyszeć ryki onych bestyj,
krążących jako demony wkoło ludzkich siedzib! Toćże już Pismo
Święte szatana do lwa ryczącego porównuje, skąd jeno wynika, że
lew i zły duch - to jakby jedno. Potworne to smoki, na zgubę rodu
ludzkiego zażarte! Nawet za tym zagrodzeniem, wielkim wysiłkiem
wszystkich braci wzniesionym, nie byłoby dość bezpiecznie, jeno z
pomocą Bożą udało się nam jednego schwytać w nakryty gałęziami
dół i tam włóczniami zadźgać... Odtąd przestały podchodzić...
-
Jezu Nazareński! - wrzasnął naraz brat Paschalis i z przeraźliwym
skowytem porwał się biec w stronę domu. Zawtórowali mu inni.
Hieronim
drgnął zdziwiony. Wśród ogłuszających krzyków nie rozumiał,
co się stało. Bracia pierzchali krzycząc niby opętani. Jeszcze
chwilę klaskały chyże sandały o piasek - i pozostał na
dziedzińcu sam. Zgrzytnęły zawierane spiesznie drzwi domostwa, zaś
w pozostawionej otworem furcie ukazał się łeb grzywiasty. Z
godnością władcy, schodzącego w niegodne jego majestatu miejsce,
wszedł na dziedziniec drugi samotnik ze wzgórza. W zamkniętej
ciasno przestrzeni wydawał się jeszcze większy. Podszedł do
starca i kudłatą głowę wsparł o jego dłoń.
-
Co tu robisz? - zagadnął żółtym, mądrym ślepiem. - Chodź,
powrócimy na wzgórze.
Za
zawartymi wrotami domu panował hałas i zgiełk. Ściągano ciężkie
przedmioty pod drzwi. W chwilę potem zaszeleściało poszycie dachu
i uniosło się w jednym miejscu, ukazując głowy brata Symforiana,
bladego z przestrachu, i brata Paschalisa, czerwonego z nagłej
trwogi.
-
Żyw, żyw jeszcze! - krzyknęli obaj radośnie. - Ojcze
Przewielebny, odstąpcie, na Boga! Będziemy godzić włóczniami w
tę zuchwałą bestię!...
-
Nie włócznią! kuszą! Puść mnie, bracie Paschalisie! - wołał
zduszonym głosem spod poszycia brat Nicefor, znany z biegłości
łowieckiej.
-
Niechajcie broni! nie wróg to, ale przyjaciel! - wołał ku nim
ojciec Hieronim z dziedzińca. A lew lizał jego rękę ogromnym,
szorstkim ozorem.
Lecz
oni nie słyszeli słów starca, szamocąc się w ciemnym otworze i
przepychając łokciami. Każdy z nich pragnął dostąpić rozkoszy
zatopienia ostrza włóczni w cielsku wroga. Oczy im płonęły
radością bliskiego triumfu, upajała myśl o wściekłości
bezsilnej zwierzęcia.
-
Odstąpcie, Ojcze Wielebny, odstąpcie! - wołał teraz brat Nicefor
i, silnie odepchnąwszy pozostałych, wysunął się do połowy ciała
spod poszycia. Zazgrzytała ciężka proca, gotowa do strzału.
-
W imię zakonnego posłuszeństwa rozkazujęć, bracie, opuścić
kuszę natychmiast! - zakrzyknął z dołu pustelnik. - Przyjaciel
to, który przyszedł za mną; nie dotknie żadnego z was!
Cisza
zaległa pod dachem. Bracia cofnęli się z żalem. Dwaj samotnicy
stali na dziedzińcu.
-
Chodź - powtarzał uparcie lew wzrokiem. A starzec wzdychał
spoglądając przez otwarty kwadrat furty w swobodny bezmiar pustyni.
Tak
trwali, gdy z nagła znak zadźwięczał z klasztornej kaplicy, a
wraz rozległ się chóralny śpiew. Pustelnik odwrócił głowę
zadziwiony. Zza węgła domu wyszli bracia w uroczystej procesji,
niosąc rozpięty spłowiały baldachim.
-
Błogosławiony mąż, którego upodobał sobie i uświęcił Pan! -
wołał potężnym głosem brat Symforian. - Oto niegodne nasze oczy
widzą cud! Idzie mąż święty, poskramiając srogie bestie...
Większy jest niźli Daniel i Prorocy... Straszliwy lew idzie przy
nim jako jagnię... Bądź uwielbiony, Świątobliwy Panie! Racz
stanąć pod baldachimem i wejść do naszej ubogiej świątyni...
Lecz
ojciec Hieronim, który z początku nie mógł pojąć, czego by
chcieli, uniósł się gniewem, po raz pierwszy od lat wielu.
-
Odnieście co rychlej baldachim na ołtarz! - rzekł ostro. - Nie pod
nim miejsce grzesznika! Czego chcecie? Dziw wam, że zwierz swobodny
obcuje z człowiekiem w przyjaźni, nie czując ku niemu złej woli.
A ja wam powiadam, że dziwne i żałosne jest, iż nie może obcować
tak z każdym! Nie z kuszą trza iść do stworzeń Boskich, ale z
sercem!
-
Zaś stworzenie Boskie pożre ochoczo serce razem z ciałem -
westchnął z cicha brat Paschalis, spoglądając z odrazą na lwa.
-
Bracie lwie, czas popędzić osła na pastwisko - rzekł ojciec
Hieronim, skończywszy ranne pacierze.
Stary
samotnik, leżący u jego stóp, podniósł się z wolna i chlasnął
ogonem giętkie swoje boki. Szary kłapouch stał już przy furcie, z
uwiązanym u szyi dzwonkiem z refektarza. Wyszli razem. Osioł
podreptał naprzód niefrasobliwym truchcikiem, samotnik z godnością
szedł z tyłu. Brat Paweł zamknął za nimi furtę i poszedł do
swoich zajęć. Od dłuższego czasu weszło bowiem w zwyczaj, że
lew pilnował osła na pastwisku, odprowadzając go wieczorem do
klasztoru. Sarkali na to bracia początkowo, zły koniec wróżąc
przyjaźni lwa z osłem - lecz gdy dnie mijały, a kłapouch o tej
samej porze wracał szczęśliwie pod furtę, uznawać zaczęli
zalety osobliwego pachołka. Szczególnie rad był brat Placyd, który
poprzednio miał sobie powierzony dozór nad osłem. Zaś zachowanie
i powaga ojca Hieronima rosły. Bracia skwapliwie odprawiali modły,
zachęcając się do jeszcze większej pobożności.
-
Zaprawdę, niezwykły to człek - powiadali, któremu lew z dobrawoli
stał się powolnym pastuchem. Biada, kto by go rozgniewał!
Iście
też, po krótkim czasie nie znalazłbyś klasztoru, gdzie by służba
Boża gorliwiej odprawiana była, a posłuszeństwo ściślej
przestrzegane. Umilkły waśni i swary, odbiegło lenistwo,
najpiękniejsze cnoty zakonne zakwitły cudnie wśród braci.
Aż
zdarzyło się oto, że w miesiącu, przez pogan, czczących gwiazdy,
kamienie i źródła, zwanym Dulkade, osioł nie wrócił o zwykłej
porze pod furtę. Gdy noc ciemna, gorąca zapadła, ojciec Hieronim
usłyszał znajome stęknięcie i poszedł śpiesznie otworzyć. Lew
zawstydzony, z opuszczonymi nisko głową i ogonem, drapał się za
progiem, sam.
-
Gdzie osioł? - zapytał przeor.
-
Nie ma - odpowiedział lew wymownym wstrząśnięciem grzywy.
-
Gdzie jest?
Okrągła
i rumiana jak wschodzący księżyc twarz brata Nicefora wykwitła
nad ogrodzenie.
-
Gdzie jest? - powtórzył z urągliwym śmiechem. - Pytasz się,
Ojcze Wielebny? Pożarła ta bestia osła, nic lepszego dziś nie
upolowawszy! A toż to jasne jak dzień! Jutro poźre kogo z nas lub,
uczciwszy uszy, roztrzęsie stare kości Waszej Wielebności...
Początek z osłem zrobiony... Jedna rada: zabić go, póki jeszcze
czas...
Ojciec
Hieronim patrzył na lwa badawczo.
-
Ręczę, że jutro odnajdziemy kości. Pożarł, pożarł! Nic
innego! - dojadał zaciekle brat Nicefor z wierzchu ogrodzenia.
-
Nie pożarłem osła, samotniku - mruczał żałośnie lew, liżąc
stopy przyjaciela.
-
Nie pożarłeś, bracie lwie. Rozdarła go pewno pantera. Lecz ty nie
dopilnowałeś. Zaniedbałeś obowiązku - najważniejszego, bo
przyjętego na się dobrowolnie...
-
Aoch! aoch! - wzdychał lew.
I
darmo wyglądał go przyjaciel nazajutrz z rana, wieczorem i
następnych dni. Odszedł w pustynię i nie wracał więcej....
Dzień
chylił się ku schyłkowi, gdy brat Placyd, który na dachu
przesypywał warstwami soli wysuszoną na słońcu szarańczę, wpadł
do refektarza z okrzykiem, że coś niezwykłego dzieje się na
pustyni. Skoczyli wszyscy do drabin, by wyjrzeć ponad palisadę.
Zrazu ujrzeli tylko rudy tuman kurzu lecący z oddali. Wśród tumanu
przebłyskiwały kształty pędzących wielbłądów, migały
płaszcze białe i brunatne. Dokąd dążyli ci jeźdźcy? W chmurze
pyłu miotali się to tu, to tam, zawracając zbitym kłębem, to
pędząc znowu na oślep.
-
To karawana! Wielbłądy objuczone są i powiązane! - wołał brat
Paweł w zdumieniu, bo szlak karawan nie leżał w pobliżu. -
Pierzchają przed czymś!
-
Lwy, lwy ich gonią!...
-
Lwy w biały dzień? Nie może to być!...
-
Słyszałem wyraźnie ryk...
-
Nie pędziłby ich lew przed sobą, jeno, dognawszy najbliższego,
niechał reszty...
-
Na Boga! co im się stało?! Chyba ich demon pustyni opętał!
Rozpędzony
kłąb kurzawy przeleciał przed oczami patrzących i już, zdawało
się, znikał w oddaleniu, gdy naraz zawinął się w sobie, zawrócił
na miejscu i gnał z powrotem niby oszalały. Teraz, jak trąba
powietrzna, sadzili prosto na klasztor. Słychać już było obłąkane
z trwogi głosy i śmiertelne rzężenie wyczerpanych do ostatka
zwierząt.
-
Schronienie trza im dać! Otwórzcie bramę!
-
Ojcze Wielebny... jeśli demony złośliwe siedzą im na karku?...
-
Pierzchną przed krzyżem. Otwierajcie żywo!
Wraz
i pędzący na przedzie przewodnik ręką rozpaczliwie błagał o
ratunek. Otwarto szeroko bramę, w którą runęła lawina
uciekających. Wierzeje zawarto szybko. Oszalałe wielbłądy
stłoczyły się na dziedzińcu, sapiąc i plując ze strachu; konie
przysiadły na zadach; płatami spadała z nich piana. Jedynie mały,
szary, na końcu pasma wielbłądów uczepiony osioł nie okazywał
żadnego wzruszenia. Wierzgał, szarpiąc sznur uprzęży i
spoglądając ku opuszczonej znajomej zagródce.
Lecz
w tejże chwili ludzie zawyli znów z trwogi, zaś bracia schronili
się w domu z pośpiechem, bo z rykiem straszliwym wielki,
ciemnogrzywy lew przesadził jednym skokiem ogrodzenie i wpadł na
dziedziniec. A wpadłszy, stanął, waląc się po bokach ogonem.
Płonące ślepia szukały twarzy znajomej. Już śpiesznym krokiem
szedł ku niemu stary przeor.
-
Nasz osioł! - krzyknął nagle z poddasza brat Placyd.
Roztropny
kłapouch bowiem, nie tracąc ani chwili głowy wśród zamętu,
uwolnił nareszcie łeb z uprzęży i drobnym krokiem podążył na
dawne swe miejsce. Lecz w opuszczonej zagródce bracia składali drwa
do kuchni, przeto, widząc mieszkanie zajęte, zaryczał urażony.
-
Zejdź na dół, bracie Placydzie, uprzątnąć miejsce dla osła -
rzekł ojciec Hieronim, któremu błękit oczu rozbłysnął w
uśmiechu słonecznym. Objął ramionami szyję przyjaciela -
samotnika, wspierając swe wyschłe ciało o jego drgającą łopatkę.
Ciemnolicy
przewodnik karawany, czyli Agida, ruszył od stłoczonego w
przeciwnym końcu dziedzińca kłębowiska ludzi i zwierząt, bijąc
pokłony i dłonie przykładając do czoła.
-
Panie! ach panie! - bełkotał, stając w oddaleniu.
-
Skradliście osła, przejeżdżając tędy na Wielki Targ w dolinie
Okadu? - zapytał przeor surowo.
-
Tak jest, o panie! - i znów uderzył w pokłony. - Nie wiedzieliśmy,
o panie, że osioł należy do potężnego władcy, któremu lwy są
posłuszne... O panie, zali darujesz nam życie i polecisz swemu
słudze, by raczył nas puścić spokojnie?
-
Puścisz ich spokojnie, bracie - lwie? - rzekł z cicha ojciec
Hieronim. Dłoń, szeleszcząca ze starości jak liść suchy,
pieściła paszczę straszliwą.
-
Możecie jechać - rzekł do przewodnika.
Lew
ułożył się przy jego nogach, opierając głowę na przednich
łapach, nie patrząc w stronę ludzi. Ale strwożone wielbłądy i
konie nie chciały przejść mimo prychając i bijąc ziemię
kopytami. Musiano im pozasłaniać oczy i siłą przeciągać za
bramę.
Osioł
w zagródce gryzł z zadowoleniem suche gałęzie palmowe, a
zakonnicy schodzili ostrożnie z poddasza.
Skinąwszy
im dobrotliwie głową, ojciec Hieronim odszedł wraz z samotnikiem w
pustynię.
Zofia
Kossak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.