środa, 7 maja 2014

Lew św. Hieronima


Nadchodziła pora łowów wieczornych i stary samotnik, wielki lew o ciemnej grzywie, wyszedł nad wysoki brzeg wyschniętej rzeki, co przed wiekami płynęła u stóp Hedżasu. Zachodzące słońce malowało krwią pustynię, aż zapłonęły różowo odlegle, ginące w chmurach szczyty Makli i Dibbagu. Samotnik przeciągał się leniwo i znieruchomiał naraz w zdziwieniu. Przerwane ziewnięcie odsłoniło gorącą czeluść paszczy i połysk zębów straszliwych.

Na przeciwległym brzegu pustego „wadi” (rzeki), na wzgórzu, ujrzał kształt nowy, postać nieznajomą, nigdy dotychczas na pustyni nie widzianą. Choć nieruchoma, nie była ani skałą, ani krzewem - nie była także zwierzęciem. Skąd przyszła? czym była?... Cichym, sprężystym krokiem lew - samotnik przeszedł kamienne koryto rzeki i, przystając za głazami, zbliżył się do wzgórza. Postać trwała nieruchomo, brunatna i wąska jak opalony pień drzewa, dziwnie drobna i maleńka w kamienistym bezdrożu pustyni. Wiatr tchnął żarem nad skałami; lew podniósł nozdrza i roztworzył je na wiew. Gniew zmarszczył skórę na wypukłym czole, bo wiatr przyniósł woń człowieka. Samotnik przypadł za skałą, opierając brodę w piasku, gdy potężne lędźwie drżały jak do skoku, a brwi zbiegły się w jedno nad płonącymi ślepiami. To był człowiek!... Sprężysta kita ogona wiła się w piasku jak wąż. Nigdy dotąd stwór człowieczy nie dotarł do tej kotliny, wolnej dziedziny lwa i sępa, nie skalał jej swoją obecnością przebiegły drapieżnik pozbawiony potężnych kłów i pazurów, lecz chytrze walczący ze stworzeniami bronią innych, przyjaznych im stworzeń. Łagodny, płochliwy koń udzielał szybkości jego pogoni - przyjacielskie błogie drzewa, stworzeniu przyjazne, zmuszał, by jako włócznie albo strzały godziły w żywot zwierzęcy. Zasłaniał się wałem z cierni przed sprawiedliwym gniewem ludu puszczy. Gdy z rykiem bólu i złości lew wyrywał z rany strzałę, widział na jej końcu pióra, poznawał kształt ich i zapach. Były to pióra sępie, a ród sępów nie był nigdy wrogiem rodu lwów. Oto jak przebiegłość ludzka kazała lotkom sępim nieść śmierć w biodro lwa! Wszystko, czym człowiek chełpił się, groził, uderzał, wszystko, czym stawał się straszny, było cudze, wydarte podstępem, zapożyczone od innych. Sam przez się czymże był? Najnędzniejszym ze stworzeń, bardziej bezsilnym i niedołężnym niż szakal.

Przyczajony za skałami lew wpatrywał się badawczo w widniejącego na wzgórzu człowieka; pierwszy raz mógł dokładnie przyjrzeć się podstępnemu wrogowi. Wróg ów klęczał z głową wzniesioną ku niebu, a zachodzące słońce kładło smugę różowego światła na jego głowie łysej, wypolerowanej jak kość. Dokoła tej połyskliwej wypuklizny rzadkie kępki siwych włosów otaczały się glorią słoneczną, barwnym obrzeżem tęczowym. Z luźnych rękawów odzieży wysuwały się ręce stare, o pomarszczonej skórze, pozbawione mięśni i giętkości. Lew pogardliwie zmrużył żółte ślepia i patrzył dalej. Wróg był bezbronny. Nie leżała przy nim włócznia ani łuk; odzież, zwisająca z chudego grzbietu jak worek, nie kryła w sobie zasadzki. Co uczyni, gdzie ucieknie, zobaczywszy pana puszczy?

Lew - samotnik nienawidził ludzi od chwili, gdy z dawnej, sprzyjającej łowom okolicy uszedł przed obławą, strwożony jazgotem dzwonków, wyciem trąb i wrzaskami. Uszedł z godnością, podobnie jak się uchodzi bez hańby przed kolumną białych mrówek. Przeniósł swe leże w głąb pustynną, nie znającą ludzkiej stopy. A oto wróg - człowiek przyszedł za nim.

Zapragnął spojrzeć mu w oczy, nasycić się lękiem zaskoczonego, usłyszeć skrzek przerażenia. Obszedł wzgórze miękkim, bezszelestnym krokiem i wysunął się z nagła spośród złomów skalnych. Wzniósł groźnie wielki, ugrzywiony łeb, wpierając ślepia w twarz wroga. Wtedy człowiek klęczący zwrócił wzrok ku niemu. Oczy jego błękitniały w suchej, pomarszczonej twarzy jak pogodne niebo. Wyglądały one oczy niby dwa bliźniacze kwiatki porzucone na kamiennym stepie. Nie ruszył się z miejsca, patrząc niebieskością źrenic w straszliwego zwierza. Uśmiech roztworzył zwiędłe, wąskie wargi, gdy ciało zachowało poprzednią nieruchomość.

Więc chyba nie był to człowiek, choć wiatr przynosił odeń zapach ludzki! Nie nacierał z bronią ani nie uciekał?... Nie ruszał się, nie wydawał głosu... Lew zdziwiony odszedł, człowiek zaś pozostał. Miał na tym wzgórzu pozostać na stałe, sypiając w wydrążeniu skalnym, żyjąc szarańczą oraz daktylami, które wraz z wodą w tykwie przynosił sobie raz na trzy dni z pobliskiej oazy.

Odtąd w kotlinie kamiennej, nad poszarpanym korytem wyschłej dawno rzeki, żyli dwaj samotnicy: człowiek i lew. Nikt więcej. Czasami, rzadko, zaglądały do nich sępy. Szakale zawodziły za skałami, ogryzając resztki zdobyczy upolowanej i zostawionej przez lwa. Nad skałami, nad legowiskiem lwa, nad łysą głową starego człowieka wisiało przepaściste niebo nabite gęsto złotymi głowicami gwiazd lub rozżarzone słońcem do białości. Przechodziły pory suche, pory dżdżyste, przelatywały z szumem i poświstem wichry...

Co czynił samotnik - człowiek? Jakie były jego łowy? Na jaką czekał zwierzynę? Czujna przytomność nieustannej jego obecności dla kogo kryła zasadzkę? Na co czatował? - Ciekawość żarła samotnika – lwa.

Z krótkim, urywanym rykiem krążył wkoło wzgórza, a ryk ten był podobny do grzmotu w czas burzy. Ze skał odpowiadało groźne echo, lecz stary człowiek spał spokojnie w swoim wnęku skalnym, bezbronny, wydany na łup. Cóż łatwiejszego, jak dniem czy nocą, jawnie czy skrycie, powalić go jednym rzutem, roztrząsnąć zeschłe kości w podartym worku odzienia, ze słabego gardła wygryźć dech życia? Zbyt łatwe i nie nęcące. Ciekawości to nie zaspokoi... Ciekawość lwa rosła. Kulejąc - bo cierń akacji wbity w łapę przeszkadzał mu w chodzie - wspinał się śmiało na wzgórze, spoglądając wprost w twarz towarzysza - samotnika. Starzec obracał wówczas ku niemu modre oczy i uśmiechał się łagodnie.

Nieodparta chęć obwąchania z bliska dziwnego człowieka ogarniała zwierza. Przystając za każdym krokiem, podszedł jak najbliżej, a wtedy starzec wyciągnął dłoń, która nie drżała, i położył ją na grzywie odwiedzającego. Przesunął po niej z pieszczotą. Spojrzał w rozwartą gorącość paszczęki i pokiwał dobrotliwie głową: Dobre zęby dał ci Pan Bóg, przyjacielu...

Wzrok jego z upodobaniem przesuwał się po kształtach zwierza, dziwiąc się jego krasie wspaniałej i mocy. W bacznym spojrzeniu dostrzegł obolałość nogi uniesionej z lekka w górę.
- Cierń pewno wlazł ci do nogi... Patrz, takiś wielki, a ciernia nie umiesz wyciągnąć... Ot, co jest siła!... Pokażno tę łapę.

Schylił się i, przysiadłszy na ziemi, odwrócił łapę podeszwą na zewnątrz. Lśniły w niej pazury stalowe, potężne, zdolne jednym uderzeniem rozerwać grzbiet wołu. Pochylonego owiewał oddech gorący, a kolczasty ozór dotykał rzadkich kłaków siwej brody. Nie zważając na to, wyciągnął ostrożnie cierń długi i ostry i podniósł z uśmiechem w górę.

- Nie będzie ci już dokuczał!

A lew położył się przy nim, garnąc pod siebie nogi, niby kot domowy. Starzec przysiadł obok, gładząc dłonią bok zwierzęcia.

- Jakiż jesteś piękny, jaki mocny, przyjacielu - lwie. Któż cię uczynił tak giętkim, tak rosłym?... Zali wiesz o tym?... Bóg cię uczynił - Bóg, który stworzył cały ten świat... Każde zwierzę zaopatrzył ponad miarę i zasługę, nawet cuchnącą hienę - nawet szakala, wiecznego tchórza - żadne jednak nie jest tak obdarzone hojnie, jak ty... Z jaką lubością obmyślał twój potężny kształt! Postawił cię królem zwierząt... Maszże za to wszystko wdzięczność? Miłować Go powinieneś...

Szeptał do siebie raczej niż do zwierza, który przymykał ślepia, poddając głowę pieszczocie. Czar nieznany, czar słodki ludzkiego głosu serdecznego działał... I tak widnieli obaj z daleka na wzgórzu, brunatność swoją i płowość roztapiając w blaskach słońca...

Niemało czasu minęło od tej chwili aż do dnia, w którym ojciec Hieronim (bo tak się zwał samotnik - człowiek ze wzgórza) odchodził z pustyni, odwykłą od długiego chodu stopą. Kolana zesztywniałe w długim nawyku klęczenia gięły się pod ciężarem kościstego ciała. Zrudziała opończa zwieszała się w strzępach. Szedł przecież raźno, nie bacząc na ostrość kamieni i obojętny na żar słońca. Na widnokręgu, w rozedrganych tęczach powietrza, nieznane duchy rozwieszały widma cienistych gajów, tak rzeczywistych i bliskich na pozór, że zda się, w godzinę niespełna dobiec do nich można. A gdy wiatr powiał, ginęły, ukazując za swym oszukańczym pięknem spaloną szarość kamiennej pustyni bez końca. Czciciele gwiazd zwykli byli mawiać, że to gród Iremu, z kraju Hadramaut, który za sprawą bogów stał się niewidzialny; czasem jeno ukazuje się oczom pielgrzymim na chwilę. Pustelnik myślał, że w podobnym kształcie ukaże się oczom zbawionych Jeruzalem niebieskie, Gród Boży, i uśmiechał się cudnym majakom, śpiewając z cicha ulubiony psalm: „...Wezmę sobie skrzydła zorzy rannej...” Śpiewał zaś, by zagłuszyć w sobie żal serdeczny za porzuconą pustelnią.

Z dobrawoli wracał w rojowisko ludzkie, w gadatliwą krzątaninę ziemskich zabiegów i spraw, przynaglony do powrotu siłą proroczego snu. Nawiedził go ów sen onegdajszej nocy, gdy spał błogo w twardym łożu skalnej rozpadliny. Ukazał mu zakonników z położonego na wschodnim krańcu pustyni klasztoru, rozproszonych i bezradnych niby owce bez pasterza. Widział ich w rozdwojeniu po nagłej śmierci przeora, nie mogących zgodzić się na wybór drugiego. A oto umyślili odnaleźć jego, Hieronima ze Strydonu, i prosić, by ład u nich zaprowadził i ustanowił zwierzchnika. Starej głowie, spoczywającej na chłodnym wezgłowiu skalnym, ukazał ich sen - jasnowidz, sfrasowanych, krążących po zgiełkliwych ulicach miasta Damaszku, dopytujących się wszędzie o głośnego z nauki i wymowy męża. Ukazał ich, siadających w wielkie, czterorzędowe statki, płynących Eufratem w dół, ku gromadom nadmorskim, w nieustannym poszukiwaniu. Niech szukają - uśmiechnął się niby dziecko, wspomniawszy, jak to niegdyś, po śmierci Liberiusza papieża, uciekł z Rzymu w hańbiącym przebraniu niewiasty, byle uniknąć narzuconej mu przemocą godności biskupa rzymskiego. I tym razem nie odnajdą go tutaj, w sercu pustyni!

Lecz barwna płyta drgnęła pod roześmianymi wspomnieniem oczami, ukazując wnętrze klasztoru, porzuconego przez szukających go zakonnych braci. Panował tam bród i nieład. Pozostali waśnili się pomiędzy sobą. A w pustej kaplicy opuszczony Chrystus Pan wisiał bolesny, samotny. Gdy użalał się pustelnik nad opuszczeniem Boskiego Majestatu, podniósł Chrystus Pan oczy i popatrzył nań. Pod tym spojrzeniem, gdy tylko świt nadszedł, starzec wstał i, przywiązawszy tykwę łykiem do pasa, poszedł na wschód, ufając, iż doprowadzi go Pan tam, gdzie obecność jego jest potrzebna.

I szedł szereg dni, układając się do snu w miejscu, gdzie go noc zaskoczyła, ruszając dalej o świcie. Szedł przez kamienne rumowiska złożone z płyt wielkich, spękanych na tysiączne części, wyglądających jakoby zruszony bruk miejski. Ostre kanty brył kaleczyły stopy. Z rzadka spotykał oazy, obok kępę palm daktylowych, mannodajną tamaryndę i wiklinę zwaną „negil”. Zrobiwszy zapas daktyli, dążył niestrudzenie naprzód. Gdy nocą słyszał ryk lwów krążących w pobliżu, wspominał z żalem towarzysza - samotnika, pozostałego na szczęśliwym wzgórzu. W serdecznym uczuciu przyjaźni dla przyjaciela - zwierza otulał ciepłym dumaniem cały świat zwierzęcy. Myśl jego rącza, skrzydlata, z górnych rozmyślań o Istocie Przedwiecznego schodziła snadno na ziemię roztrząsać zagadkę, maluczkiej braci człowieka i użalić się jej krzywdzie.

Jakże nielitościwi są ludzie dla zwierząt! Z jak pogardliwą wyższością narzucają im swoją przemoc! Uśmiechnął się starzec żałośnie, wspomniawszy, że dla niewolników, dusz nieśmiertelnych, męką Chrystusową równo z innymi odkupionych świat sroższy jeszcze jest niźli dla zwierząt. Pókiż tego będzie? Czy długo pozwalać będzie na to Pan? Wytężył oczy w głąb czasu i ujrzał z pociechą, że przyjdzie dzień, w którym niewolnictwo zginie. Poznają ludzie ohydę targów na człowieka. Czy dzień podobny nadejdzie dla zwierząt? Nie umiał go dojrzeć w oddali... Przed zasmucone oczy ciągnęły sznurem obrazy: oto stromą ścieżką wspina się cierpliwie bezpłodny, smutny muł, uginający się pod zbyt ciężkimi jukami. Na oku wyciekłym czerni się rój much niby żywy plaster. Poganiacz w szarej płachcie okłada dyszące boki kijem, w który wprawił ćwiek, by uderzenie było boleśniejsze. A oto wół - oracz, ciągniony przez rzeźnickich pachołków do bójni. Jaskrawoczerwone opończe cuchną krwią, silne, włochate ramiona są bezlitosne i lepkie. Ciągną bijąc. Czuje wół krew i wie, dokąd go wiodą. Czerwone opończe to śmierć. Przeżyje swój zgon sto razy, gdy padnie nareszcie pod razami pałek. Łagodne oczy, obłąkane z trwogi, zachodzą łzami rozpaczy. Z gardzieli rwie się ryk krótki, bolesny jak szloch. Nie wzruszy nikogo, boć to zwierzę... Zwierzę! Cóż z tego? Prawda, nie odkupił ich swą śmiercią, nie uświęcił swą Krwią Zbawiciel, ale stworzone zostały przez Boga. Były w raju. Dzieliły straconą szczęśliwość człowieka. Bóg oddał je człowiekowi w opiekę i służbę, lecz nie w poniewierkę. Czy nie zażąda w dniu ostatecznym rachunku z każdej nieużytecznej męki i krzywdy zwierzęcej?

I podnosząc ku niebu oczy, które w starej twarzy wylądały jak dwa modre kwiatki porzucone na brunatnej zgorzeli ugoru, modlił się ojciec Hieronim, by odmienił Pan Bóg serca ludzkie, iżby dobrymi stały się dla ludzi i zwierząt. Niech nie męczą bez potrzeby! Niechaj ocenią zasługę. Niech uznają i wywyższą zwierzęcą wierność, uczciwość, odwagę. Niech uszanują w najmniejszym stworzeniu dostojność myśli Bożej i Wszechmocnej woli...

A po wielu dniach podróży strudzony wędrowiec dojrzał z pagórka zabudowania klasztorne. Leżały one na krańcu pustyni, jedną stroną poglądając w jej niezmierzoną jałowość. Klasztor stanowiło kilka niskich domków, z grubych pni palmowych skleconych, wapnem pobielonych. W pośrodku górowała wysokim dachem kaplica. Zabudowania otaczała tęga palisada na półtora człowieka wysoka, z mocnych pali ostro zakończonych zbita. Ciężka furta była zawarta od wewnątrz, i pustelnik stanąwszy pod nią kołatał długo, zanim przez małe okienko wyjrzała opryskliwa twarz brata furtiana.

- Jestem ten, którego szukacie, Hieronim ze Strydony, syn Euzebiusza - rzekł do niego starzec.
Okienko zatrzasło się szybko, zaklekotały po piasku sandały. Brat furtian pobiegł snadź z tą wiadomością. Pustelnik czekał. Nareszcie otwarła się furta; grono braci stało na dziedzińcu, w zdumieniu wielkim patrząc na przybysza.

- Witajcie w Panu! - rzekł do nich.
- Pan z tobą! - odparli.

Niepokój wyzierał z ich oczu. Stojący przed nimi żebrak miałżeby być Hieronimem, filarem Kościoła, doradcą papieża, wykwintnym wielbicielem Cycerona, powagą zatwierdzającą kanony śpiewów kościelnych? Nie w tej postaci spodziewali się go ujrzeć!

- Tak, to ja - odparł, zgadując ich ukryte myśli. - Wysłańcy wasi szukają mnie pośród miast, ja zaś byłem na pustyni. Tam powiadomił mnie Pan, że jest na jej krańcu klasztor, w którym zakonnicy, rozproszeni jako stado bez pasterza, poniechali służby Bożej.

Milczeli zmieszani, on zaś mówił znowu, wodząc oczami dokoła:

- Jakoby w więzieniu mieszkacie za takowym grodem...
- Konieczna to rzecz, bo okolica srodze dzika i pustynna - odrzekł śpiesznie brat Symforian, rad z odwrócenia rozmowy. - Zdarza się nawet, że lwy podchodzą w pobliże! Strasznie wspomnieć owe noce pełne trwogi, gdy zagrodzenie jeszcze nie było gotowe i cisnęliśmy się w lęku przy ogniach, hamując struchlałe serca...

- Zali taki groźny lew?...
- O, Wasza Wielebność! Dość raz usłyszeć ryki onych bestyj, krążących jako demony wkoło ludzkich siedzib! Toćże już Pismo Święte szatana do lwa ryczącego porównuje, skąd jeno wynika, że lew i zły duch - to jakby jedno. Potworne to smoki, na zgubę rodu ludzkiego zażarte! Nawet za tym zagrodzeniem, wielkim wysiłkiem wszystkich braci wzniesionym, nie byłoby dość bezpiecznie, jeno z pomocą Bożą udało się nam jednego schwytać w nakryty gałęziami dół i tam włóczniami zadźgać... Odtąd przestały podchodzić...

- Jezu Nazareński! - wrzasnął naraz brat Paschalis i z przeraźliwym skowytem porwał się biec w stronę domu. Zawtórowali mu inni.

Hieronim drgnął zdziwiony. Wśród ogłuszających krzyków nie rozumiał, co się stało. Bracia pierzchali krzycząc niby opętani. Jeszcze chwilę klaskały chyże sandały o piasek - i pozostał na dziedzińcu sam. Zgrzytnęły zawierane spiesznie drzwi domostwa, zaś w pozostawionej otworem furcie ukazał się łeb grzywiasty. Z godnością władcy, schodzącego w niegodne jego majestatu miejsce, wszedł na dziedziniec drugi samotnik ze wzgórza. W zamkniętej ciasno przestrzeni wydawał się jeszcze większy. Podszedł do starca i kudłatą głowę wsparł o jego dłoń.

- Co tu robisz? - zagadnął żółtym, mądrym ślepiem. - Chodź, powrócimy na wzgórze.
Za zawartymi wrotami domu panował hałas i zgiełk. Ściągano ciężkie przedmioty pod drzwi. W chwilę potem zaszeleściało poszycie dachu i uniosło się w jednym miejscu, ukazując głowy brata Symforiana, bladego z przestrachu, i brata Paschalisa, czerwonego z nagłej trwogi.

- Żyw, żyw jeszcze! - krzyknęli obaj radośnie. - Ojcze Przewielebny, odstąpcie, na Boga! Będziemy godzić włóczniami w tę zuchwałą bestię!...
- Nie włócznią! kuszą! Puść mnie, bracie Paschalisie! - wołał zduszonym głosem spod poszycia brat Nicefor, znany z biegłości łowieckiej.
- Niechajcie broni! nie wróg to, ale przyjaciel! - wołał ku nim ojciec Hieronim z dziedzińca. A lew lizał jego rękę ogromnym, szorstkim ozorem.

Lecz oni nie słyszeli słów starca, szamocąc się w ciemnym otworze i przepychając łokciami. Każdy z nich pragnął dostąpić rozkoszy zatopienia ostrza włóczni w cielsku wroga. Oczy im płonęły radością bliskiego triumfu, upajała myśl o wściekłości bezsilnej zwierzęcia.

- Odstąpcie, Ojcze Wielebny, odstąpcie! - wołał teraz brat Nicefor i, silnie odepchnąwszy pozostałych, wysunął się do połowy ciała spod poszycia. Zazgrzytała ciężka proca, gotowa do strzału.
- W imię zakonnego posłuszeństwa rozkazujęć, bracie, opuścić kuszę natychmiast! - zakrzyknął z dołu pustelnik. - Przyjaciel to, który przyszedł za mną; nie dotknie żadnego z was!
Cisza zaległa pod dachem. Bracia cofnęli się z żalem. Dwaj samotnicy stali na dziedzińcu.
- Chodź - powtarzał uparcie lew wzrokiem. A starzec wzdychał spoglądając przez otwarty kwadrat furty w swobodny bezmiar pustyni.

Tak trwali, gdy z nagła znak zadźwięczał z klasztornej kaplicy, a wraz rozległ się chóralny śpiew. Pustelnik odwrócił głowę zadziwiony. Zza węgła domu wyszli bracia w uroczystej procesji, niosąc rozpięty spłowiały baldachim.

- Błogosławiony mąż, którego upodobał sobie i uświęcił Pan! - wołał potężnym głosem brat Symforian. - Oto niegodne nasze oczy widzą cud! Idzie mąż święty, poskramiając srogie bestie... Większy jest niźli Daniel i Prorocy... Straszliwy lew idzie przy nim jako jagnię... Bądź uwielbiony, Świątobliwy Panie! Racz stanąć pod baldachimem i wejść do naszej ubogiej świątyni...

Lecz ojciec Hieronim, który z początku nie mógł pojąć, czego by chcieli, uniósł się gniewem, po raz pierwszy od lat wielu.

- Odnieście co rychlej baldachim na ołtarz! - rzekł ostro. - Nie pod nim miejsce grzesznika! Czego chcecie? Dziw wam, że zwierz swobodny obcuje z człowiekiem w przyjaźni, nie czując ku niemu złej woli. A ja wam powiadam, że dziwne i żałosne jest, iż nie może obcować tak z każdym! Nie z kuszą trza iść do stworzeń Boskich, ale z sercem!
- Zaś stworzenie Boskie pożre ochoczo serce razem z ciałem - westchnął z cicha brat Paschalis, spoglądając z odrazą na lwa.
- Bracie lwie, czas popędzić osła na pastwisko - rzekł ojciec Hieronim, skończywszy ranne pacierze.

Stary samotnik, leżący u jego stóp, podniósł się z wolna i chlasnął ogonem giętkie swoje boki. Szary kłapouch stał już przy furcie, z uwiązanym u szyi dzwonkiem z refektarza. Wyszli razem. Osioł podreptał naprzód niefrasobliwym truchcikiem, samotnik z godnością szedł z tyłu. Brat Paweł zamknął za nimi furtę i poszedł do swoich zajęć. Od dłuższego czasu weszło bowiem w zwyczaj, że lew pilnował osła na pastwisku, odprowadzając go wieczorem do klasztoru. Sarkali na to bracia początkowo, zły koniec wróżąc przyjaźni lwa z osłem - lecz gdy dnie mijały, a kłapouch o tej samej porze wracał szczęśliwie pod furtę, uznawać zaczęli zalety osobliwego pachołka. Szczególnie rad był brat Placyd, który poprzednio miał sobie powierzony dozór nad osłem. Zaś zachowanie i powaga ojca Hieronima rosły. Bracia skwapliwie odprawiali modły, zachęcając się do jeszcze większej pobożności.

- Zaprawdę, niezwykły to człek - powiadali, któremu lew z dobrawoli stał się powolnym pastuchem. Biada, kto by go rozgniewał!

Iście też, po krótkim czasie nie znalazłbyś klasztoru, gdzie by służba Boża gorliwiej odprawiana była, a posłuszeństwo ściślej przestrzegane. Umilkły waśni i swary, odbiegło lenistwo, najpiękniejsze cnoty zakonne zakwitły cudnie wśród braci.

Aż zdarzyło się oto, że w miesiącu, przez pogan, czczących gwiazdy, kamienie i źródła, zwanym Dulkade, osioł nie wrócił o zwykłej porze pod furtę. Gdy noc ciemna, gorąca zapadła, ojciec Hieronim usłyszał znajome stęknięcie i poszedł śpiesznie otworzyć. Lew zawstydzony, z opuszczonymi nisko głową i ogonem, drapał się za progiem, sam.

- Gdzie osioł? - zapytał przeor.
- Nie ma - odpowiedział lew wymownym wstrząśnięciem grzywy.
- Gdzie jest?
Okrągła i rumiana jak wschodzący księżyc twarz brata Nicefora wykwitła nad ogrodzenie.
- Gdzie jest? - powtórzył z urągliwym śmiechem. - Pytasz się, Ojcze Wielebny? Pożarła ta bestia osła, nic lepszego dziś nie upolowawszy! A toż to jasne jak dzień! Jutro poźre kogo z nas lub, uczciwszy uszy, roztrzęsie stare kości Waszej Wielebności... Początek z osłem zrobiony... Jedna rada: zabić go, póki jeszcze czas...

Ojciec Hieronim patrzył na lwa badawczo.

- Ręczę, że jutro odnajdziemy kości. Pożarł, pożarł! Nic innego! - dojadał zaciekle brat Nicefor z wierzchu ogrodzenia.
- Nie pożarłem osła, samotniku - mruczał żałośnie lew, liżąc stopy przyjaciela.
- Nie pożarłeś, bracie lwie. Rozdarła go pewno pantera. Lecz ty nie dopilnowałeś. Zaniedbałeś obowiązku - najważniejszego, bo przyjętego na się dobrowolnie...
- Aoch! aoch! - wzdychał lew.

I darmo wyglądał go przyjaciel nazajutrz z rana, wieczorem i następnych dni. Odszedł w pustynię i nie wracał więcej....

Dzień chylił się ku schyłkowi, gdy brat Placyd, który na dachu przesypywał warstwami soli wysuszoną na słońcu szarańczę, wpadł do refektarza z okrzykiem, że coś niezwykłego dzieje się na pustyni. Skoczyli wszyscy do drabin, by wyjrzeć ponad palisadę. Zrazu ujrzeli tylko rudy tuman kurzu lecący z oddali. Wśród tumanu przebłyskiwały kształty pędzących wielbłądów, migały płaszcze białe i brunatne. Dokąd dążyli ci jeźdźcy? W chmurze pyłu miotali się to tu, to tam, zawracając zbitym kłębem, to pędząc znowu na oślep.

- To karawana! Wielbłądy objuczone są i powiązane! - wołał brat Paweł w zdumieniu, bo szlak karawan nie leżał w pobliżu. - Pierzchają przed czymś!
- Lwy, lwy ich gonią!...
- Lwy w biały dzień? Nie może to być!...
- Słyszałem wyraźnie ryk...
- Nie pędziłby ich lew przed sobą, jeno, dognawszy najbliższego, niechał reszty...
- Na Boga! co im się stało?! Chyba ich demon pustyni opętał!

Rozpędzony kłąb kurzawy przeleciał przed oczami patrzących i już, zdawało się, znikał w oddaleniu, gdy naraz zawinął się w sobie, zawrócił na miejscu i gnał z powrotem niby oszalały. Teraz, jak trąba powietrzna, sadzili prosto na klasztor. Słychać już było obłąkane z trwogi głosy i śmiertelne rzężenie wyczerpanych do ostatka zwierząt.

- Schronienie trza im dać! Otwórzcie bramę!
- Ojcze Wielebny... jeśli demony złośliwe siedzą im na karku?...
- Pierzchną przed krzyżem. Otwierajcie żywo!

Wraz i pędzący na przedzie przewodnik ręką rozpaczliwie błagał o ratunek. Otwarto szeroko bramę, w którą runęła lawina uciekających. Wierzeje zawarto szybko. Oszalałe wielbłądy stłoczyły się na dziedzińcu, sapiąc i plując ze strachu; konie przysiadły na zadach; płatami spadała z nich piana. Jedynie mały, szary, na końcu pasma wielbłądów uczepiony osioł nie okazywał żadnego wzruszenia. Wierzgał, szarpiąc sznur uprzęży i spoglądając ku opuszczonej znajomej zagródce.

Lecz w tejże chwili ludzie zawyli znów z trwogi, zaś bracia schronili się w domu z pośpiechem, bo z rykiem straszliwym wielki, ciemnogrzywy lew przesadził jednym skokiem ogrodzenie i wpadł na dziedziniec. A wpadłszy, stanął, waląc się po bokach ogonem. Płonące ślepia szukały twarzy znajomej. Już śpiesznym krokiem szedł ku niemu stary przeor.

- Nasz osioł! - krzyknął nagle z poddasza brat Placyd.

Roztropny kłapouch bowiem, nie tracąc ani chwili głowy wśród zamętu, uwolnił nareszcie łeb z uprzęży i drobnym krokiem podążył na dawne swe miejsce. Lecz w opuszczonej zagródce bracia składali drwa do kuchni, przeto, widząc mieszkanie zajęte, zaryczał urażony.

- Zejdź na dół, bracie Placydzie, uprzątnąć miejsce dla osła - rzekł ojciec Hieronim, któremu błękit oczu rozbłysnął w uśmiechu słonecznym. Objął ramionami szyję przyjaciela - samotnika, wspierając swe wyschłe ciało o jego drgającą łopatkę.

Ciemnolicy przewodnik karawany, czyli Agida, ruszył od stłoczonego w przeciwnym końcu dziedzińca kłębowiska ludzi i zwierząt, bijąc pokłony i dłonie przykładając do czoła.

- Panie! ach panie! - bełkotał, stając w oddaleniu.
- Skradliście osła, przejeżdżając tędy na Wielki Targ w dolinie Okadu? - zapytał przeor surowo.
- Tak jest, o panie! - i znów uderzył w pokłony. - Nie wiedzieliśmy, o panie, że osioł należy do potężnego władcy, któremu lwy są posłuszne... O panie, zali darujesz nam życie i polecisz swemu słudze, by raczył nas puścić spokojnie?
- Puścisz ich spokojnie, bracie - lwie? - rzekł z cicha ojciec Hieronim. Dłoń, szeleszcząca ze starości jak liść suchy, pieściła paszczę straszliwą.

- Możecie jechać - rzekł do przewodnika.

Lew ułożył się przy jego nogach, opierając głowę na przednich łapach, nie patrząc w stronę ludzi. Ale strwożone wielbłądy i konie nie chciały przejść mimo prychając i bijąc ziemię kopytami. Musiano im pozasłaniać oczy i siłą przeciągać za bramę.

Osioł w zagródce gryzł z zadowoleniem suche gałęzie palmowe, a zakonnicy schodzili ostrożnie z poddasza.
Skinąwszy im dobrotliwie głową, ojciec Hieronim odszedł wraz z samotnikiem w pustynię.

Zofia Kossak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.