Gazeta Adama Michnika od początku była narzędziem
walki politycznej. Przez lata była prawdziwą potęgą. Dzisiaj nowe
pokolenie Polaków coraz mniej chce się karmić papką przygotowywaną przez
„Gazetę” dla swych bezmyślnych konsumentów – mówi PCh24.pl Leszek Żebrowski, badacz najnowszych dziejów Polski.
Ryszard Bugaj stwierdził kiedyś, że Adam Michnik bardzo
zabiegał u Lecha Wałęsy o to, by kierować solidarnościowym dziennikiem,
czyli „Gazetą Wyborczą”. Dlaczego właśnie on został naczelnym?
Myślę, że nie tylko zabiegi Michnika u
Wałęsy o tym zdecydowały. Zdecydowanie więcej o tym okresie jeszcze nie
wiemy, niż wiemy… Środowisko, skupione wokół takich postaci, jak
Michnik, Jacek Kuroń, Bronisław Geremek, Karol Modzelewski – czyli osób,
które odgrywały decydującą rolę wokół Wałęsy, czy w ogóle wokół władz
„S”, bardzo dobrze wiedziało, jaka jest siła mediów i w ogóle medialnego
zaplecza. Do dziś w polskiej polityce rządzą przecież ci, którzy mają
tuby propagandowe w ręku i mogą w zdecydowany sposób wpływać na tzw.
opinię publiczną.
Przełom lat 80-tych i 90-tych w istotny sposób decydował o naszej
przyszłości na dziesiątki lat… W tejże gazecie lansowano postacie ze
świata polityki, ale także szeroko pojętej kultury, rozdając wokół
laurki i medialne „klapsy” co często wiązało się obijaniem kijami za
nieprawomyślność.
Co było tą „nieprawomyślnością”?
Były to sprawy dekomunizacji, lustracji, deubekizacji, głębokich
zmian w świadomości, zmian struktury państwa i jego aparatu. Czy coś z
tego będzie, czy jednak nie. Co się da zrobić, a co można zablokować
praktycznie na zawsze. W tamtym środowisku było wyraźnie widać podział
ról – jedni szli do mediów – tak jak Michnik – inni do parlamentu – jak
Geremek – jeszcze inni do rządu – jak Kuroń. To była sprawa także ich
własnej przyszłości i roli, jaką będą odgrywać w Polsce. Dziś po latach
widać, że w zasadzie to im się udało.
„Ojcowie założyciele” dziennika wspominają, że pracowali
ciężko na swój sukces. Pierwsze kolegia miały odbywać się w piaskownicy.
Czy rozwój „Gazety Wyborczej” to efekt ciężkiej pracy self-made menów,
czy też, jako autorzy solidarnościowego dziennika, mieli oni jakiś
handicap?
Kto chce, niech wierzy, że to wszystko jakoś samo przyszło… Nie
kwestionuję, że wykonali ze swego punktu widzenia gigantyczną pracę.
„Solidarność” miała przecież oblicze konserwatywne, religijne,
antykomunistyczne. A tu proszę: powstaje „Gazeta”, która ma w nazwie
dodatkowy człon „Wyborcza”, czyli nie tyle uczy, co poucza, jakie mają
być wyniki naszych – nie tylko politycznych, jak się okazało – wyborów,
gdzie są „nasi” – tych popieramy z wielką determinacją – a gdzie są
„obcy”. Tym „obcym” bowiem należą się brzydkie epitety i „grzebanie w
życiorysach”. To ostatnie powiedzenie ukuto na użytek post-stalinowskiej
propagandy. „Grzebać” to oni zawsze chcieli, chcą i to robią. Nie są
jednak zadowoleni, gdy ktoś „grzebie” w sprawie dotyczącej ich
środowiska.
Pamiętam np. okres kampanii wyborczej w maju 1989 r., gdy w „Gazecie
Wyborczej Solidarności” – bo taka przecież była wówczas pełna nazwa
owego organu – przeczytałem, że my, czyli wyborcy ze strony „S”, mamy
popierać z tzw. listy krajowej PZPR i jej sojuszników człowieka, który
jest rzekomo „nasz”. To był sekretarz partii komunistycznej w moim
zakładzie pracy, znany z twardogłowej, tępej ideologicznej postawy…
Oczywiście został wybrany, mimo że nie był na czołowym miejscu. Czyli
także wyborcy „S”, zgodnie z dyrektywą organu Michnika, zagłosowali na
funkcjonariusza PZPR!
Założenie ogólnopolskiej gazety wymagało zwartego, ufającego sobie
środowiska, zaplecza finansowego lub dostępu do nadzwyczaj taniego
kredytu – to się owszem „znalazło” – oraz zaplecza
techniczno-merytorycznego, czyli fachowców z różnych dziedzin, co też
się szybko dało załatwić, włącznie ze sprowadzeniem posiłków
zagranicznych. I tak ni to z tego ni z owego powstała gazeta, jako…
efekt ciężkiej pracy self-made menów.
„Gazeta Wyborcza” szybko stała się narzędziem walki politycznej…
„Gazeta Wyborcza Solidarności” od początku była narzędziem walki
politycznej nie tyle z prawdziwym przeciwnikiem, czyli komuną, co z
własnym otoczeniem. Okazało się bowiem, że po tamtej stronie – w ocenie
gazety – jest bardzo wielu „ludzi honoru”, choć tak ich wtedy jeszcze
nie nazywano, obowiązywał przecież kamuflaż. Został więc wskazany inny
wróg – antykomuniści, nie jacyś zwykli, ale „zoologiczni antykomuniści”,
czyli odwołując się do współczesnego języka rządzących nami „elit” – w
znacznym stopniu zresztą wyhodowanych i wylansowanych przecież przez tę
gazetę – po prostu „bydło”. Twierdzono, że rozliczenia z komunistami są
nie tylko niepotrzebne, ale wręcz szkodliwe, a życiorysy ubeków,
działaczy partyjnych, sądowych morderców itp. to są „nasze trudne losy”…
Szczególny nacisk jednak położono w „Gazecie” na sprawę opisywania
stosunków polsko-żydowskich w całkowicie nowym, innym niż je znaliśmy,
świetle. Zaczęło się rzekome „rozdrapywanie ran”, pokazywanie nam
własnej duszy w lustrzanym, gazetowym odbiciu. Zaczęto nas uczyć
demokracji, do której już jakoby powoli… dojrzewaliśmy. Dosadnie wyłożył
tę tezę Michnik, przy okazji paszkwilu na Powstańców Warszawskich w
styczniu 1994 r., prezentując swe „wątpliwości moralne”, czy już to
można robić: „Myślę wszelako, że zdolność do konfrontowania się z
ciemnymi epizodami własnego dziedzictwa jest dla każdego narodu
egzaminem z dojrzałości demokratycznej. Twierdzę, że Polacy dojrzeli do
demokracji, co znaczy, że mają prawo do pełnej prawdy o własnej
przeszłości”.
Środowisko „GW” kształtowało też pewne trendy, zachowania, wprost
mody, które miały bardzo silne uwarunkowania ideologiczne. W jednym z
dużych artykułów już na początku lat 90-tych znalazłem rozważania
czołowego publicysty tej gazety, że słowa „naród”, „narodowy”,
„narodowe” budzi negatywne skojarzenia, trzeba więc przestać się nimi
posługiwać. To tak, jakbyśmy cofnęli się do epoki towarzyszy Jakuba
Bermana, Jerzego Borejszy, Romana Werfla. Przykre jednak było to, że
bardzo wielu ludziom, których na to wówczas uczulałem, te nazwiska już
nic nie mówiły, a to były ideologiczne i propagandowe tuby stalinowskiej
epoki.
Należy pamiętać o rodzinnych i politycznych rodowodach czołowych
postaci „Gazety Wyborczej Solidarności”, dziś po prostu „Gazety
Wyborczej”… Jak wiele osób wywodzi się wprost z „elity” funkcjonariuszy
przedwojennej Komunistycznej Partii Polski i jej przybudówek:
Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy, Komunistycznej Partii
Zachodniej Białorusi, Komunistycznego Związku Młodzieży i innych
narzędzi Lenina i Stalina, służących budowie sowieckiej V kolumny na
ziemiach polskich. Wyjątkowe skupienie potomków takich funkcjonariuszy w
jednym miejscu w III RP, w dodatku w ośrodku
ideologiczno-propagandowym, w tablecie mającym masowe oddziaływanie na
opinię publiczną, jest szokujące. I wydało określone owoce.
Z uwagi jednak na „europejskie” podejście do spraw np. biograficznych
i „ochronę danych osobowych”, coraz trudniejsze jest ustalanie, kto
jest kim i skąd się tak naprawdę wywodzi. Pełnej prawdy o rządzącej o
nas „klasie politycznej” – w tym pojęciu też widać klasowe podejście z
minionej jakoby epoki – po prostu nie znamy.
Wielu dziennikarzy zaczynających swoje kariery w latach 90.
wspomina, że od „Gazety Wyborczej” zaczynało się dzień, bo to ona
kształtowała debatę publiczną. Skąd tak wielki wpływ tego medium?
Wpływ był tak wielki, bo była to praktycznie jedyna duża ogólnopolska
gazeta, która miała bardzo ułatwiony start. Dla wielu czytelników przez
następne lata była też symbolem „S”, pisywali tam bowiem także
celebryci, politycy, artyści, słowem – śmietanka towarzyska. Scena
medialna została tak ukształtowana, że byliśmy „my” – czyli szeroko
pojęta strona solidarnościowa – oraz „oni” czyli komuna. Wybór był zatem
niewielki.
Do tego wszelkie przeglądy prasy w TV i rozgłośniach radiowych
zaczynały się od artykułów tam zamieszczanych. Cytowania, na ogół
obszerne, które zastępowały krytyczną analizę…. To wszystko kształtowało
taką atmosferę, że kto w danym dniu nie czytał „Michnika” (tak
potocznie zaczęto nazywać jego gazetę), był po prostu niedoinformowany. A
tak naprawdę można było znaleźć dużo wartościowych informacji, analiz,
poglądów w mediach niszowych, ale trudno dostępnych. Żyjemy jednak w
czasach chodzenia na skróty, w tym „na łatwiznę”. Skoro „Michnik”
powiedział coś lub napisał, sprawa stawała się zamknięta, była już poza
dyskusją.
„Gazeta Wyborcza” wprowadziła do polskiej debaty publicznej
kilka kultowych określeń sekujących ludzi o przeciwnych jej poglądach,
jak na przykład „oszołom”. Kim w ogóle był oszołom?
Tak, to był oręż nowoczesnej walki ideologicznej, zawłaszczanie i
wymyślanie pojęć. Nie tylko „oszołom”, który był synonimem człowieka
nieodpowiedzialnego, nieprzystosowanego do normalnego życia…
… a na przykład co jeszcze?
Także „ciemnogród” – jako obelga wobec ludzi innej formacji,
ukształtowanych na podstawie tradycji i wartości, zdecydowanie temu
środowisku obcych, czy wręcz wrogich. Każdy, kto miał zdecydowanie inne
zdanie, potrafił je uzasadnić, bronił tradycji, oklejany był odpowiednim
epitetem.
W pewnym sensie „Gazeta” zawłaszczyła także „europejskość”, usiłując
sobie wyrobić monopol na to określenie. Europejczykiem był ten, kogo
lansowała, a nie był nim ten, kogo zwalczała. Tak samo było nie tylko w
sferze personalnej, ale także poglądów, idei. Bez propagandowego stempla
„Gazety” trudno było zmieścić się w „europejskości”. Było się z niej
wykluczonym.
W 1995 roku ukazała się – niedawno wznowiona – Pana książka
„Paszkwil Wyborczej. Michnik i Cichy o powstaniu warszawskim”. Mocny
tytuł, mocny odpór dany konkretnym osobom. Co się Panu nie podobało w
tym, jak czołowe pióra „GW” pisały o historii?
Tak, ta książka była odpowiedzią na skandaliczną publicystykę
„Gazety”, okraszoną pseudonaukowym sosem, w postaci przytaczania
rzekomych źródeł historycznych, sygnatur dokumentów itp. Teraz kojarzy
mi się dodatkowo z analogiczną publicystyką niejakiego Jana Tomasza
Grossa – człowieka, który przecież wyrósł z tej samej formacji
politycznej i ideologicznej. On swego czasu podniósł swe dziełka na
wyższy poziom twierdząc, że są zaopatrzone w przypisy, a zatem są…
naukowe.
Manipulacje, związane z gazetową publicystyką na temat Powstania
Warszawskiego były obrzydliwe nie dlatego, że jej publicyści mieli inne
zdanie, inaczej widzieli etos i heroizm Powstańców. Polegały one na tym,
że aby uzasadnić swe skandaliczne tezy – w stylu: „AK i NSZ wytłukły
mnóstwo niedobitków z getta” – posunęli się do fałszowania cytatów nie
tylko z niepublikowanych dokumentów – co jest zabiegiem, wydawałoby się,
prostym, bo przecież praktycznie żaden czytelnik nie pójdzie do
archiwów i nie zacznie sprawdzać gazetowych cytatów z oryginałami – ale
także do fałszowania cytatów z książek i wydawnictw masowych,
powszechnie dostępnych! Zapewne już wówczas liczyli na naszą „dojrzałość
demokratyczną”. Czyli, mówiąc wprost, że nikt już nie śmie kwestionować
owych „autorytetów moralnych”, bo skoro sam Adam Michnik firmuje takie
działania, to jego dezawuowanie byłoby kwestionowaniem samej…
demokracji?
Na szczęście, od tego czasu fundamenty gazety zaczęły pośpiesznie się
kruszyć. Czytelnicy – po kilkumiesięcznej, ale nagle przerwanej
„dyskusji” o naszych „ciemnych plamach” – stawali się coraz bardziej
krytyczni. Do tego doszły postawy polityczne. Przyjaźń z gen. Wojciechem
Jaruzelskim i Czesławem Kiszczakiem, kategoryczne żądania nie
rozliczania sprawców stanu wojennego, sympatia okazywana dla niektórych –
czyli w gruncie rzeczy swoich – stalinistów, komunistyczne de facto
spojrzenie na lata, zwane eufemistycznie „okresem walki o ustanowienie i
utrwalenie władzy ludowej”. Chodzi przecież o podbój Polski i jej
zniewolenie na prawie pół wieku! Polska poniosła wówczas ogromne ofiary,
dziesiątki tysięcy ludzi straciło życie, setki tysięcy poddano
bezpośrednim represjom w komunistycznych więzieniach, miliony Polaków
były prześladowane.
A co my tu mamy? Światłocienie, niuansowanie, próby „rozumienia
drugiej strony”… Michnik przecież twierdził wręcz, że tak naprawdę nie
było wyboru, trzeba było iść z komuną, bo ich projekt kultury miał być
„autentyczny”, w innym razie zostałby jedynie pałkarski zamordyzm.
No i jedna z ostatnich płaszczyzn walki ideologicznej i politycznej:
to sprawa „Żołnierzy Wyklętych”. Zajmując postawę co najmniej
dwuznaczną, „Gazeta” bezpowrotnie straciła wpływ na najmłodszych, którzy
dopiero wchodzą w dorosłe życie i będą w nieodległej przyszłości mieć
zdecydowany wpływ na oblicze Polski. Oni teraz szukają fundamentów
ideowych, chcą świata wartości, tradycji. W „Gazecie” tego nie znajdują,
więc odwracają się od niej. Rozważania z łam „GW” o rzekomych
„moralnych dylematach” stalinowców i zdrajców z KPP nie pociągają. I
słusznie.
Czy „Gazeta Wyborcza” zbudowała jakąś narrację o najnowszej historii Polski?
Tak, gazeta nie tylko zbudowała, ale nadal buduje taką narrację.
Obecnie jeszcze próbuje ją budować, ale jej możliwości są znacznie
mniejsze niż na początku.
Co to za narracja?
To jest na przykład etos marca 1968. Na łamach „GW” pisze się o tym
bez światłocieni, jest mowa wyłącznie o heroizmie komandosów. Dalej:
porównywanie emigracji części środowisk żydowskich –dodajmy w bardzo
znacznym stopniu mocno zaangażowanych wcześniej, a niekiedy do końca w
aparacie komunistycznej władzy w tym w bezpiece, Informacji Wojskowej,
sądownictwie i prokuraturze – do naszych strat z okresu wojny! Adam
Michnik potrafił na łamach swego organu ocenić ówczesne wydarzenia,
jako… „drugi Katyń”! A przecież drugi Katyń, jeśli chodzi o skalę strat
polskich elit, mieliśmy właśnie w okresie podboju Polski po 1944 roku.
Wielu późniejszych emigrantów miało na sumieniu krwawe rozprawianie się z
tymi, którzy ocaleli z wojny i okupacji 1939-1945.
Jest jeszcze jedna sprawa – jakoś nie mogę doszukać się w owej
gazecie, firmowanej przez Michnika, opisów i oceny brutalnych
pacyfikacji społeczeństwa z okresu nieco wcześniejszego, czyli obchodów
Millenium Polski w 1966 roku. A to miało miejsce niespełna dwa lata
wcześniej! Zapadło wówczas bardzo dużo wyroków więzienia, często
długotrwałych, dziesiątki tysięcy ludzi, uczestników manifestacji
religijnych – co niewątpliwie było też walką o prawa człowieka, o
wolność wyznania i myśli – było represjonowanych. Skala tych wydarzeń
jest przecież nieporównywalna… Ale widocznie walka Polaków o wolność w
1966 roku nie jest godna takiej uwagi, jak walka frakcji partyjnych,
która faktycznie później uzewnętrzniła się, wyszła poza aparat partyjny i
stała się powodem manifestacji studenckich.
Tymczasem represje pomillenijne powoli znikają ze świadomości
społecznej, niezwykle skutecznie tłumione w mediach III RP. Bo nie były
„nasze”?
Inną, podstawową częścią narracji gazetowej są stosunki
polsko-żydowskie. W tej sprawie, jak już wspomniałem, „GW” gotowa jest
posunąć się nawet do fałszerstw. Jedyna bodajże sprawa, jaką „cyngle”
tego organu mieli wyjaśnić, była sprawa pacyfikacji miasteczka Naliboki w
maju 1943 r. przez bandy sowiecko-żydowskie. Przystąpiono do tego z
fanfarami, nadano temu medialną oprawę i ukazała się… książka. Tyle, że
częściowo oparta na splagiatowanych tekstach, ponadto zawierała tyle
nieprawdy i płaskiej, łopatologicznej propagandy, że postanowiono nakład
wycofać z rynku. Redakcja wydała oświadczenie, że ukaże się wydanie
drugie, „poprawione i uzupełnione”. Czekamy do dziś, mimo że minęły
lata, efektów owych „poprawek” nadal nie widać…
Ważne są także wątki polsko-ukraińskie. Warto sięgnąć do starych
egzemplarzy gazety, z lat 90-tych i przypomnieć sobie, co i jak pisano
n. o rzezi wołyńskiej. I kto pisał. Pojawiła się cała masa ukraińskich
„uczonych” i publicystów, którzy – jako równoprawni reprezentanci
drugiej strony – usiłowali w organie Michnika przekonywać, że tak
naprawdę obie strony były winne, ofiary były tu i tam, więc obraz jest
zagmatwany. I jest gmatwany do dziś…
Czy dzisiejsza „Gazeta Wyborcza” różni się od tej – powiedzmy – sprzed 15 lat?
Kilkanaście lat temu „Gazeta Wyborcza” była prawdziwą potęgą,
rozbudowywaną także w pokrewnych dziedzinach. To było imperium, nie
tylko medialne. Dziś nakład jest kilkakrotnie mniejszy, akcje Agory S.A.
wyceniane są na poziomie dwudziestokrotnie niższym niż w okresie
świetności. Co jakiś czas ujawniane są dane, ile kosztują ogłoszenia
rządowe i samorządowe, zamieszczane właśnie tam. To dziesiątki milionów
złotych rocznie! Z takim poparciem, agonia będzie długotrwała i dla tego
środowiska – całkiem przyjemna…
Jednak już nikt i nic nie odbuduje pozycji „Gazety”. Ma ona coraz
mniejszy wpływ na świadomość społeczeństwa. Szczególnie nowe pokolenie
Polaków coraz mniej chce się karmić papką przygotowywaną przez Gazetę
dla swych bezmyślnych konsumentów.
Rozmawiał: Krzysztof Gędłek
http://www.pch24.pl/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.