piątek, 9 maja 2014

Agonia „Wyborczej” będzie długotrwała

Gazeta Adama Michnika od początku była narzędziem walki politycznej. Przez lata była prawdziwą potęgą. Dzisiaj nowe pokolenie Polaków coraz mniej chce się karmić papką przygotowywaną przez „Gazetę” dla swych bezmyślnych konsumentów – mówi PCh24.pl Leszek Żebrowski, badacz najnowszych dziejów Polski.

Ryszard Bugaj stwierdził kiedyś, że Adam Michnik bardzo zabiegał u Lecha Wałęsy o to, by kierować solidarnościowym dziennikiem, czyli „Gazetą Wyborczą”. Dlaczego właśnie on został naczelnym?

Myślę, że nie tylko zabiegi Michnika u Wałęsy o tym zdecydowały. Zdecydowanie więcej o tym okresie jeszcze nie wiemy, niż wiemy… Środowisko, skupione wokół takich postaci, jak Michnik, Jacek Kuroń, Bronisław Geremek, Karol Modzelewski – czyli osób, które odgrywały decydującą rolę wokół Wałęsy, czy w ogóle wokół władz „S”, bardzo dobrze wiedziało, jaka jest siła mediów i w ogóle medialnego zaplecza. Do dziś w polskiej polityce rządzą przecież ci, którzy mają tuby propagandowe w ręku i mogą w zdecydowany sposób wpływać na tzw. opinię publiczną.

Przełom lat 80-tych i 90-tych w istotny sposób decydował o naszej przyszłości na dziesiątki lat… W tejże gazecie lansowano postacie ze świata polityki, ale także szeroko pojętej kultury, rozdając wokół laurki i medialne „klapsy” co często wiązało się obijaniem kijami za nieprawomyślność.

Co było tą „nieprawomyślnością”?

Były to sprawy dekomunizacji, lustracji, deubekizacji, głębokich zmian w świadomości, zmian struktury państwa i jego aparatu. Czy coś z tego będzie, czy jednak nie. Co się da zrobić, a co można zablokować praktycznie na zawsze. W tamtym środowisku było wyraźnie widać podział ról – jedni szli do mediów – tak jak Michnik – inni do parlamentu – jak Geremek – jeszcze inni do rządu – jak Kuroń. To była sprawa także ich własnej przyszłości i roli, jaką będą odgrywać w Polsce. Dziś po latach widać, że w zasadzie to im się udało.

„Ojcowie założyciele” dziennika wspominają, że pracowali ciężko na swój sukces. Pierwsze kolegia miały odbywać się w piaskownicy. Czy rozwój „Gazety Wyborczej” to efekt ciężkiej pracy self-made menów, czy też, jako autorzy solidarnościowego dziennika, mieli oni jakiś handicap?

Kto chce, niech wierzy, że to wszystko jakoś samo przyszło… Nie kwestionuję, że wykonali ze swego punktu widzenia gigantyczną pracę. „Solidarność” miała przecież oblicze konserwatywne, religijne, antykomunistyczne. A tu proszę: powstaje „Gazeta”, która ma w nazwie dodatkowy człon „Wyborcza”, czyli nie tyle uczy, co poucza, jakie mają być wyniki naszych – nie tylko politycznych, jak się okazało – wyborów, gdzie są „nasi” – tych popieramy z wielką determinacją – a gdzie są „obcy”. Tym „obcym” bowiem należą się brzydkie epitety i „grzebanie w życiorysach”. To ostatnie powiedzenie ukuto na użytek post-stalinowskiej propagandy. „Grzebać” to oni zawsze chcieli, chcą i to robią. Nie są jednak zadowoleni, gdy ktoś „grzebie” w sprawie dotyczącej ich środowiska.

Pamiętam np. okres kampanii wyborczej w maju 1989 r., gdy w „Gazecie Wyborczej Solidarności” – bo taka przecież była wówczas pełna nazwa owego organu – przeczytałem, że my, czyli wyborcy ze strony „S”, mamy popierać z tzw. listy krajowej PZPR i jej sojuszników człowieka, który jest rzekomo „nasz”. To był sekretarz partii komunistycznej w moim zakładzie pracy, znany z twardogłowej, tępej ideologicznej postawy… Oczywiście został wybrany, mimo że nie był na czołowym miejscu. Czyli także wyborcy „S”, zgodnie z dyrektywą organu Michnika, zagłosowali na funkcjonariusza PZPR!

Założenie ogólnopolskiej gazety wymagało zwartego, ufającego sobie środowiska, zaplecza finansowego lub dostępu do nadzwyczaj taniego kredytu – to się owszem „znalazło” – oraz zaplecza techniczno-merytorycznego, czyli fachowców z różnych dziedzin, co też się szybko dało załatwić, włącznie ze sprowadzeniem posiłków zagranicznych. I tak ni to z tego ni z owego powstała gazeta, jako… efekt ciężkiej pracy self-made menów.

„Gazeta Wyborcza” szybko stała się narzędziem walki politycznej…

„Gazeta Wyborcza Solidarności” od początku była narzędziem walki politycznej nie tyle z prawdziwym przeciwnikiem, czyli komuną, co z własnym otoczeniem. Okazało się bowiem, że po tamtej stronie – w ocenie gazety – jest bardzo wielu „ludzi honoru”, choć tak ich wtedy jeszcze nie nazywano, obowiązywał przecież kamuflaż. Został więc wskazany inny wróg – antykomuniści, nie jacyś zwykli, ale „zoologiczni antykomuniści”, czyli odwołując się do współczesnego języka rządzących nami „elit” – w znacznym stopniu zresztą wyhodowanych i wylansowanych przecież przez tę gazetę – po prostu „bydło”. Twierdzono, że rozliczenia z komunistami są nie tylko niepotrzebne, ale wręcz szkodliwe, a życiorysy ubeków, działaczy partyjnych, sądowych morderców itp. to są „nasze trudne losy”…

Szczególny nacisk jednak położono w „Gazecie” na sprawę opisywania stosunków polsko-żydowskich w całkowicie nowym, innym niż je znaliśmy, świetle. Zaczęło się rzekome „rozdrapywanie ran”, pokazywanie nam własnej duszy w lustrzanym, gazetowym odbiciu. Zaczęto nas uczyć demokracji, do której już jakoby powoli… dojrzewaliśmy. Dosadnie wyłożył tę tezę Michnik, przy okazji paszkwilu na Powstańców Warszawskich w styczniu 1994 r., prezentując swe „wątpliwości moralne”, czy już to można robić: „Myślę wszelako, że zdolność do konfrontowania się z ciemnymi epizodami własnego dziedzictwa jest dla każdego narodu egzaminem z dojrzałości demokratycznej. Twierdzę, że Polacy dojrzeli do demokracji, co znaczy, że mają prawo do pełnej prawdy o własnej przeszłości”.

Środowisko „GW” kształtowało też pewne trendy, zachowania, wprost mody, które miały bardzo silne uwarunkowania ideologiczne. W jednym z dużych artykułów już na początku lat 90-tych znalazłem rozważania czołowego publicysty tej gazety, że słowa „naród”, „narodowy”, „narodowe” budzi negatywne skojarzenia, trzeba więc przestać się nimi posługiwać. To tak, jakbyśmy cofnęli się do epoki towarzyszy Jakuba Bermana, Jerzego Borejszy, Romana Werfla. Przykre jednak było to, że bardzo wielu ludziom, których na to wówczas uczulałem, te nazwiska już nic nie mówiły, a to były ideologiczne i propagandowe tuby stalinowskiej epoki.

Należy pamiętać o rodzinnych i politycznych rodowodach czołowych postaci „Gazety Wyborczej Solidarności”, dziś po prostu „Gazety Wyborczej”… Jak wiele osób wywodzi się wprost z „elity” funkcjonariuszy przedwojennej Komunistycznej Partii Polski i jej przybudówek: Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy, Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi, Komunistycznego Związku Młodzieży i innych narzędzi Lenina i Stalina, służących budowie sowieckiej V kolumny na ziemiach polskich. Wyjątkowe skupienie potomków takich funkcjonariuszy w jednym miejscu w III RP, w dodatku w ośrodku ideologiczno-propagandowym, w tablecie mającym masowe oddziaływanie na opinię publiczną, jest szokujące. I wydało określone owoce.
Z uwagi jednak na „europejskie” podejście do spraw np. biograficznych i „ochronę danych osobowych”, coraz trudniejsze jest ustalanie, kto jest kim i skąd się tak naprawdę wywodzi. Pełnej prawdy o rządzącej o nas „klasie politycznej” – w tym pojęciu też widać klasowe podejście z minionej jakoby epoki – po prostu nie znamy.

Wielu dziennikarzy zaczynających swoje kariery w latach 90. wspomina, że od „Gazety Wyborczej” zaczynało się dzień, bo to ona kształtowała debatę publiczną. Skąd tak wielki wpływ tego medium?

Wpływ był tak wielki, bo była to praktycznie jedyna duża ogólnopolska gazeta, która miała bardzo ułatwiony start. Dla wielu czytelników przez następne lata była też symbolem „S”, pisywali tam bowiem także celebryci, politycy, artyści, słowem – śmietanka towarzyska. Scena medialna została tak ukształtowana, że byliśmy „my” – czyli szeroko pojęta strona solidarnościowa – oraz „oni” czyli komuna. Wybór był zatem niewielki.

Do tego wszelkie przeglądy prasy w TV i rozgłośniach radiowych zaczynały się od artykułów tam zamieszczanych. Cytowania, na ogół obszerne, które zastępowały krytyczną analizę…. To wszystko kształtowało taką atmosferę, że kto w danym dniu nie czytał „Michnika” (tak potocznie zaczęto nazywać jego gazetę), był po prostu niedoinformowany. A tak naprawdę można było znaleźć dużo wartościowych informacji, analiz, poglądów w mediach niszowych, ale trudno dostępnych. Żyjemy jednak w czasach chodzenia na skróty, w tym „na łatwiznę”. Skoro „Michnik” powiedział coś lub napisał, sprawa stawała się zamknięta, była już poza dyskusją.

„Gazeta Wyborcza” wprowadziła do polskiej debaty publicznej kilka kultowych określeń sekujących ludzi o przeciwnych jej poglądach, jak na przykład „oszołom”. Kim w ogóle był oszołom?

Tak, to był oręż nowoczesnej walki ideologicznej, zawłaszczanie i wymyślanie pojęć. Nie tylko „oszołom”, który był synonimem człowieka nieodpowiedzialnego, nieprzystosowanego do normalnego życia…

… a na przykład co jeszcze?

Także „ciemnogród” – jako obelga wobec ludzi innej formacji, ukształtowanych na podstawie tradycji i wartości, zdecydowanie temu środowisku obcych, czy wręcz wrogich. Każdy, kto miał zdecydowanie inne zdanie, potrafił je uzasadnić, bronił tradycji, oklejany był odpowiednim epitetem.

W pewnym sensie „Gazeta” zawłaszczyła także „europejskość”, usiłując sobie wyrobić monopol na to określenie. Europejczykiem był ten, kogo lansowała, a nie był nim ten, kogo zwalczała. Tak samo było nie tylko w sferze personalnej, ale także poglądów, idei. Bez propagandowego stempla „Gazety” trudno było zmieścić się w „europejskości”. Było się z niej wykluczonym.

W 1995 roku ukazała się – niedawno wznowiona – Pana książka „Paszkwil Wyborczej. Michnik i Cichy o powstaniu warszawskim”. Mocny tytuł, mocny odpór dany konkretnym osobom. Co się Panu nie podobało w tym, jak czołowe pióra „GW” pisały o historii?

Tak, ta książka była odpowiedzią na skandaliczną publicystykę „Gazety”, okraszoną pseudonaukowym sosem, w postaci przytaczania rzekomych źródeł historycznych, sygnatur dokumentów itp. Teraz kojarzy mi się dodatkowo z analogiczną publicystyką niejakiego Jana Tomasza Grossa – człowieka, który przecież wyrósł z tej samej formacji politycznej i ideologicznej. On swego czasu podniósł swe dziełka na wyższy poziom twierdząc, że są zaopatrzone w przypisy, a zatem są… naukowe.

Manipulacje, związane z gazetową publicystyką na temat Powstania Warszawskiego były obrzydliwe nie dlatego, że jej publicyści mieli inne zdanie, inaczej widzieli etos i heroizm Powstańców. Polegały one na tym, że aby uzasadnić swe skandaliczne tezy – w stylu: „AK i NSZ wytłukły mnóstwo niedobitków z getta” – posunęli się do fałszowania cytatów nie tylko z niepublikowanych dokumentów – co jest zabiegiem, wydawałoby się, prostym, bo przecież praktycznie żaden czytelnik nie pójdzie do archiwów i nie zacznie sprawdzać gazetowych cytatów z oryginałami – ale także do fałszowania cytatów z książek i wydawnictw masowych, powszechnie dostępnych! Zapewne już wówczas liczyli na naszą „dojrzałość demokratyczną”. Czyli, mówiąc wprost, że nikt już nie śmie kwestionować owych „autorytetów moralnych”, bo skoro sam Adam Michnik firmuje takie działania, to jego dezawuowanie byłoby kwestionowaniem samej… demokracji?

Na szczęście, od tego czasu fundamenty gazety zaczęły pośpiesznie się kruszyć. Czytelnicy – po kilkumiesięcznej, ale nagle przerwanej „dyskusji” o naszych „ciemnych plamach” – stawali się coraz bardziej krytyczni. Do tego doszły postawy polityczne. Przyjaźń z gen. Wojciechem Jaruzelskim i Czesławem Kiszczakiem, kategoryczne żądania nie rozliczania sprawców stanu wojennego, sympatia okazywana dla niektórych – czyli w gruncie rzeczy swoich – stalinistów, komunistyczne de facto spojrzenie na lata, zwane eufemistycznie „okresem walki o ustanowienie i utrwalenie władzy ludowej”. Chodzi przecież o podbój Polski i jej zniewolenie na prawie pół wieku! Polska poniosła wówczas ogromne ofiary, dziesiątki tysięcy ludzi straciło życie, setki tysięcy poddano bezpośrednim represjom w komunistycznych więzieniach, miliony Polaków były prześladowane.

A co my tu mamy? Światłocienie, niuansowanie, próby „rozumienia drugiej strony”… Michnik przecież twierdził wręcz, że tak naprawdę nie było wyboru, trzeba było iść z komuną, bo ich projekt kultury miał być „autentyczny”, w innym razie zostałby jedynie pałkarski zamordyzm.

No i jedna z ostatnich płaszczyzn walki ideologicznej i politycznej: to sprawa „Żołnierzy Wyklętych”. Zajmując postawę co najmniej dwuznaczną, „Gazeta” bezpowrotnie straciła wpływ na najmłodszych, którzy dopiero wchodzą w dorosłe życie i będą w nieodległej przyszłości mieć zdecydowany wpływ na oblicze Polski. Oni teraz szukają fundamentów ideowych, chcą świata wartości, tradycji. W „Gazecie” tego nie znajdują, więc odwracają się od niej. Rozważania z łam „GW” o rzekomych „moralnych dylematach” stalinowców i zdrajców z KPP nie pociągają. I słusznie.

Czy „Gazeta Wyborcza” zbudowała jakąś narrację o najnowszej historii Polski?

Tak, gazeta nie tylko zbudowała, ale nadal buduje taką narrację. Obecnie jeszcze próbuje ją budować, ale jej możliwości są znacznie mniejsze niż na początku.

Co to za narracja?

To jest na przykład etos marca 1968. Na łamach „GW” pisze się o tym bez światłocieni, jest mowa wyłącznie o heroizmie komandosów. Dalej: porównywanie emigracji części środowisk żydowskich –dodajmy w bardzo znacznym stopniu mocno zaangażowanych wcześniej, a niekiedy do końca w aparacie komunistycznej władzy w tym w bezpiece, Informacji Wojskowej, sądownictwie i prokuraturze – do naszych strat z okresu wojny! Adam Michnik potrafił na łamach swego organu ocenić ówczesne wydarzenia, jako… „drugi Katyń”! A przecież drugi Katyń, jeśli chodzi o skalę strat polskich elit, mieliśmy właśnie w okresie podboju Polski po 1944 roku. Wielu późniejszych emigrantów miało na sumieniu krwawe rozprawianie się z tymi, którzy ocaleli z wojny i okupacji 1939-1945.

Jest jeszcze jedna sprawa – jakoś nie mogę doszukać się w owej gazecie, firmowanej przez Michnika, opisów i oceny brutalnych pacyfikacji społeczeństwa z okresu nieco wcześniejszego, czyli obchodów Millenium Polski w 1966 roku. A to miało miejsce niespełna dwa lata wcześniej! Zapadło wówczas bardzo dużo wyroków więzienia, często długotrwałych, dziesiątki tysięcy ludzi, uczestników manifestacji religijnych – co niewątpliwie było też walką o prawa człowieka, o wolność wyznania i myśli – było represjonowanych. Skala tych wydarzeń jest przecież nieporównywalna… Ale widocznie walka Polaków o wolność w 1966 roku nie jest godna takiej uwagi, jak walka frakcji partyjnych, która faktycznie później uzewnętrzniła się, wyszła poza aparat partyjny i stała się powodem manifestacji studenckich.

Tymczasem represje pomillenijne powoli znikają ze świadomości społecznej, niezwykle skutecznie tłumione w mediach III RP. Bo nie były „nasze”?

Inną, podstawową częścią narracji gazetowej są stosunki polsko-żydowskie. W tej sprawie, jak już wspomniałem, „GW” gotowa jest posunąć się nawet do fałszerstw. Jedyna bodajże sprawa, jaką „cyngle” tego organu mieli wyjaśnić, była sprawa pacyfikacji miasteczka Naliboki w maju 1943 r. przez bandy sowiecko-żydowskie. Przystąpiono do tego z fanfarami, nadano temu medialną oprawę i ukazała się… książka. Tyle, że częściowo oparta na splagiatowanych tekstach, ponadto zawierała tyle nieprawdy i płaskiej, łopatologicznej propagandy, że postanowiono nakład wycofać z rynku. Redakcja wydała oświadczenie, że ukaże się wydanie drugie, „poprawione i uzupełnione”. Czekamy do dziś, mimo że minęły lata, efektów owych „poprawek” nadal nie widać…

Ważne są także wątki polsko-ukraińskie. Warto sięgnąć do starych egzemplarzy gazety, z lat 90-tych i przypomnieć sobie, co i jak pisano n. o rzezi wołyńskiej. I kto pisał. Pojawiła się cała masa ukraińskich „uczonych” i publicystów, którzy – jako równoprawni reprezentanci drugiej strony – usiłowali w organie Michnika przekonywać, że tak naprawdę obie strony były winne, ofiary były tu i tam, więc obraz jest zagmatwany. I jest gmatwany do dziś…

Czy dzisiejsza „Gazeta Wyborcza” różni się od tej – powiedzmy – sprzed 15 lat?

Kilkanaście lat temu „Gazeta Wyborcza” była prawdziwą potęgą, rozbudowywaną także w pokrewnych dziedzinach. To było imperium, nie tylko medialne. Dziś nakład jest kilkakrotnie mniejszy, akcje Agory S.A. wyceniane są na poziomie dwudziestokrotnie niższym niż w okresie świetności. Co jakiś czas ujawniane są dane, ile kosztują ogłoszenia rządowe i samorządowe, zamieszczane właśnie tam. To dziesiątki milionów złotych rocznie! Z takim poparciem, agonia będzie długotrwała i dla tego środowiska – całkiem przyjemna…

Jednak już nikt i nic nie odbuduje pozycji „Gazety”. Ma ona coraz mniejszy wpływ na świadomość społeczeństwa. Szczególnie nowe pokolenie Polaków coraz mniej chce się karmić papką przygotowywaną przez Gazetę dla swych bezmyślnych konsumentów.


Rozmawiał: Krzysztof Gędłek
http://www.pch24.pl/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.