Nie wiedziałem, czy
ojciec John był osobą obdarzoną szczególną mądrością. W ogóle
wiedziałem o nim bardzo niewiele.
Rozmów na temat swojego życia
prywatnego amerykański mnich nie uważał za stosowne i pożyteczne
i był jak najdalszy od gadulstwa. Ojciec nie tłumaczył się
nikomu. Nie interpretował też swoich wypowiedzi. Gdy je kończył,
kończył je - i tyle. „Tak" znaczyło u niego „tak", a
„nie" - „nie". Potrafił siedzieć w bezruchu i
przysłuchiwać się innym z niezwykle wytężoną uwagą, a jego
pamięć precyzyjnie rejestrowała nawet najdłuższe pytania.
Niekiedy źle wymawiałem obce słowa, tak przekręcając wyrazy
łacińskie, że w uszach znawcy musiały brzmieć zabawnie, ale
ojciec taktownie pomijał milczeniem moje błędy językowe, a jeśli
już je poprawiał, czynił to w taki sposób, by rozmówcy nie było
przykro.
Jego zachowanie nigdy nie było
protekcjonalne, sprawiał na mnie wrażenie cierpliwego i życzliwego
- mimo to atmosfera, w której odbywały się nasze rozmowy, wydawała
mi się czasem nieco bezosobowa i nacechowana dystansem. Czułem, że
brakowało jakiegoś składnika czy przyprawy, która - tak jak w
wyrafinowanej kuchni - nadaje potrawom specyficzny smak. Dopiero po
dłuższym czasie zrozumiałem, że na tym właśnie polegała
wytworność mojego rozmówcy, cecha, którą w codziennych
kontaktach gdzieś zagubiliśmy. Nakazuje ona unikanie nierozważnej
bezpośredniości i pochopnej fraternizacji, która później łatwo
może skutkować rozczarowaniami i „zużywaniem się" relacji
międzyludzkich.
Za:
Peter Seewald, Szkoła mnichów. Inspiracje dla naszego życia,
przekład; Kamil Markiewicz, Wydawnictwo eSPe, Kraków 2011
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.