Ukazuje się nam mężczyzna w miękkim, szerokoskrzydłym kapeluszu, ubrany w biały obcisły trykot, na którego tle wyraziście odbija się barwny krawat z surowego jedwabiu.
Mechiavelli ostro nakazuje wszystkim ciszę, więc siadamy na skwarnym piasku w cieniu skarlałej sosny.
Kiedy rozedrgane powietrze stabilizuje się w naszych oczach i otoczenie staje się nieruchome, mężczyzna niesłychanie powoli podnosi się do góry. Czyni ten ruch z tak ogromnym wysiłkiem, jakby wypełniał go ołów, chociaż mięśnie przebijające przez materiał trykotu zupełnie przeczą ociężałości. Jego dłonie, chociaż obejmują tylko pustkę, są w istocie wczepione w niewyobrażalny ciężar.
My, Zatraceński, myślimy, że na wydmie obserwujemy człowieka, który uchwycił właśnie ziemską kulę i który zamierza ją wydźwignąć, aby umieścić na miejscu wyższym, aniżeli zdecydowały o tym konieczności wszechświata. Długo dźwiga ów człowiek ciężar, który sobie wymyślił. Widać jest, iż poruszył go z posad i z napięciem, ale też z pewnością sukcesu, nieustępliwie podnosi go coraz łatwiej pokonując, cokolwiek jest do pokonania. Ugięte nogi prostują się, pracują umięśnienia łydek, twarz, stężała uprzednio od wysiłku, łagodnieje.
Kiedy ustawia Ziemię o półtora metra wyżej, niż była, odejmuje od niej ręce i prostując ramiona smakuje odchodzący już ból wysiłku. Potem zdejmuje kapelusz i dłonią w ostrym słońcu ociera czoło z nie istniejącego potu. Jego twarz wyraża radosną nadzieję, że jakaś teoria zakładająca pożytek z przesunięcia globu na pocześniejsze miejsce w pustce kosmosu znalazła potwierdzenie w doświadczeniu.
Człowiek patrzy, jak uspokajają się oceany, jak cichną porywiste wiatry nad powierzchnią sfery wzburzonej ingerencją. Gdy dostrzega drobną niedokładność w nachyleniu osi Ziemi względem słonecznej gwiazdy, ostrożnie koryguje błąd i czynie tę rzecz z czułością. Jego badawczy, przenikliwy wzrok penetruje teraz powierzchnię kuli. Rozumiemy, iż próbuje dociec, czy inne miejsce Ziemi w pustce wpływa z dobrym skutkiem na los niewidzialnych współplemieńców, na ten gatunek zwierząt, który ma świadomość życia.
Nagle oczy człowieka gasną, szarzeją smutnie, jakby posiadał właściwość regulowania ich jasności od świetlistego płomienia po barwę matowego popiołu.
Wpatrzony teraz w życie ludzkie, wszelkie życie, odtwarza to, co widzi, ruchami tułowia oraz kończyn, może niezbyt dokładnie, lecz przejrzyście. Nic nowego: po prostu rodzi człowieka, krzycząc w milczeniu i z tryumfem, sprawia przyjemność kobiecie oraz odbiera jej czułość. Je, sieje zboże, zabija w rozmaity sposób, zadaje i odbiera cierpienia, ucieka oraz goni stojąc w miejscu. Jest spragniony i głodny, czka z przejedzenia, słucha muzyki lub wierszy, łagodniejąc w tych momentach, i bije nieposłusznych z wściekłością zimną oraz wściekłością współczucia.
Ani razu nie spogląda na swoich widzów w cieniu mizernego drzewa, jakby nas nie dostrzegał lub nie widział rzeczywiście. Gdy godzinny program zbliża się do finału, człowiek ten choruje i umiera. Dopiero wówczas wydaje głos, są to krótkie szlochy z żalu za tym, co czynił żyjąc i co chciałby powtórzyć. Tak więc nic na Ziemi nie zmienia się, jeśli umieścić ją wyżej we wszechświecie. Kiedy już skonał, padając na miękkość rozżarzonej wydmy, podnosi się, siada na sposób japoński i zdejmuje kapelusz w ukłonie przed nie istniejącymi widzami. Z nie ukrywaną przyjemnością słucha braw oraz okrzyków podziwu, których nikt nie wydaje. Jeszcze raz skłania nisko głowę i wraca mu na twarz wyraz widniejący u człowieka, który dobrze wykonawszy pracę nie ukrywa zmęczenia. Odrywamy się od piasku pod sosną i podchodzimy do niego, mówiąc grzecznie: – Dzień dobry.
– Szczęścia w życiu osobistym i powodzenia w pracy zawodowej! – wrzeszczą krasnoludki.
Drga i unosi głowę z wyrazem niezadowolenia.
– Widzieliście? – pyta z niechęcią.
My, Zatraceński, potwierdzamy szczerze.
– I ta skarlała ludzkość? – wskazuje na skrzaty.
– Nie ma tu żadnych gnomów – upiera się on, Jakub. Ale on nie słucha jego, Jakuba.
– Do diabła! – mówi. – Twierdzili, że tu, na Mierzei Łebskiej, nie będzie dziś ani jednego człowieka, tym bardziej idiotycznych elfów.
– Kim pan jest?
Do niezadowolenia dołącza teraz wyraz pogardy. Z niechęcią, ale też z próżnością podnosi kawałek wygładzonej przez morską wodę deski i odwraca ją, by pokazać stylizowany i piękny w kroju liter, uczyniony błękitną farbą napis.
– „Teatr Prawdziwy” – głośno czyta Pitigoras.
– Ach! – wzdychamy.
– Ach! – powtarza ze złością.
– Myślałem na ogół – mówimy bez jakiejkolwiek intencji – że gra się dla widzów.
– Błąd – odpowiada natychmiast i rozchmurza się trochę, widząc możliwość wprowadzenia profana w istotę najwspółcześniejszej sztuki. – Teatr prawdziwy jest bezinteresowny. Bez mizdrzenia się do widzów, krytyków i mecenasów.
Osiągnąć doskonałość, kiedy patrzą, kontrolują, żądają, strofują, to sztuka żadna. I ta konieczność dostosowania się do gustów, nawyków, obowiązującej moralności. Przeszłość.
– Więc pan…
– Gram dla świata. Era teatru absolutnego.
– Pan jest mimem.
– Co za serdeczna głupota – mówi zdenerwowany. – Gra mima jest wystylizowana, to marionetka. On nie wygłasza kwestii, bo mechanizmy, te stare mechanizmy nie mówią. Mim to kowal z pierwocin teatru. Ja z najwyższego szczytu. Odrzucam słowo, bo to znak umowny.
Mówią na scenie: umieram, i nie kończą życia. Co za bzdura. Należy umierać bez mówienia.
– Pan to potrafi – mówimy z najprawdziwszym podziwem.
– Niech pan pofruwa trochę – niewinnie proponuje Panna Kukurydza. – Jak sokół lub jak pingwin.
– Nie dla was! – odpowiada stanowczo.
– Dla tych ruchomych wydm, ziaren piasku, słońca i powietrza?
Wpada w zadumę.
– Ostatni raz, kiedy grałem dla drzew, palce moje zamieniły się w lepkie, zielone pąki. Za chwilę rozpękłyby się w liście oraz kwiaty. Przerwałem spektakl.
Patrzy w słońce bardzo odważnie, nie mrużąc oczu.
– Pora – stwierdza i odchodzi bez pożegnania. Pochłaniają go białe, rozpalone wydmy.
Anatol Ulman, Potworne poglądy cynicznych krasnoludków
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.