niedziela, 8 maja 2016

Orwell - Mark Twain, licencjonowany kpiarz


Mark Twain sforsował wysokie progi „Everyman Library”, ukazały się w niej jednak tylko Przygody Tomka Sawyera i Przygody Hucka, dotychczas dość dobrze znane pod mylącym mianem „książek dla dzieci” (którymi nie są). Jego najlepsze dzieła: Pod gołym niebemThe Innocents at Home, a nawet Życie na Missisipi, popadły u nas w niemal doszczętne zapomnienie, choć niewątpliwie w Ameryce są popularne, co zawdzięczają patriotyzmowi, który wszędzie związany jest nieodłącznie z osądem krytycznym.

Choć Twain pisał zaskakująco różnorodne książki, poczynając od ckliwej „kroniki życia” Joanny d’Arc, aż do pamfletu tak obscenicznego, że nigdy nie ukazał się w oficjalnym obiegu, wszystko co najlepsze w jego twórczości dotyczy rzeki Missisipi oraz zakładanych żywiołowo miast górniczych Zachodu. Życie pisarza urodzonego w 1835 roku (pochodził z rodziny osiadłej na Południu, na tyle zamożnej, że stać ją było na posiadanie niewolnika, a może nawet dwóch) przypadło na złoty wiek Ameryki, kiedy to rozpoczęło się osadnictwo wielkich równin, wydawało się, że bogactwo i możliwości rozwoju są nieograniczone, a ludzie czuli się wolni, bo też rzeczywiście byli wolni, tak jak nigdy wcześniej, i być może już nigdy później. Życie na Missisipi oraz dwie pozostałe wspomniane przeze mnie książki są workiem anegdot, malowniczych opisów oraz fragmentów dziejów społecznych, i poważnych, i śmiesznych; wszelako mają one pewien wspólny motyw, który zawiera się zapewne w tych słowach: „oto, jak zachowują się ludzie wolni od lęku przed bezrobociem”. Dzieła te nie są jednak apoteozą wolności. Twaina interesowały przede wszystkim „charaktery”, fantastyczne, niekiedy zwariowane formy, jakie potrafi przybierać natura ludzka pozbawiona więzów konieczności ekonomicznej i tradycji. Opisom flisaków, pilotów statków pływających po Missisipi, kopaczy złota i bandytów nie nadał, jak się wydaje, cech zbytnio przesadzonych, jednak ludzie ci tak dalece różnią się od ludzi współczesnych oraz od siebie wzajemnie, jak gargulce ze średniowiecznych katedr. Ich dziwaczne, często nikczemne osobowości mogły się rozwijać w sposób nieskrępowany, albowiem brakowało wszelkiego nacisku z zewnątrz. Instytucje państwowe niemal nie istniały, Kościoły były słabe i rozdrobnione, a ziemia oczekiwała na chętnych. Jeśli komuś nie odpowiadały warunki zatrudnienia, walił po prostu szefa w gębę i ruszał dalej na zachód; nadto pieniędzy było w obiegu tak wiele, że najdrobniejsza moneta miała wartość szylinga. Amerykańscy pionierzy nie byli nadludźmi, nie byli także szczególnie odważni. Całe miasta sprawnych i zahartowanych fizycznie kopaczy złota pozwalały się terroryzować bandytom, ponieważ brak ducha obywatelskiego uniemożliwiał mieszkańcom wspólne poskromienie napastników. Wśród tych ludzi istniały nawet podziały klasowe. „Desperado”, kroczący ulicą osiedla górniczego z derringerem w kieszonce kamizelki, a także dwudziestoma trupami na sumieniu, nosił surdut i lśniący cylinder, podawał się stanowczo za „dżentelmena” i przestrzegał skrupulatnie zasad etykiety towarzyskiej. Przynajmniej jednak w tamtych czasach los człowieka nie był przesądzony już w chwili urodzenia. Mit „z chaty do Białego Domu”[3] wyrażał prawdę, dopóki istniał wolny kraj. Poniekąd właśnie po to lud paryski szturmował Bastylię, a lektura książek Marka Twaina, Breta Harte’a i Whitmana nasuwa nieodparty wniosek, że nie na darmo.

Skądinąd Mark Twain chciał zostać kimś więcej aniżeli zwykłym kronikarzem Missisipi i okresu gorączki złota. Za życia zdobył światową sławę jako humorysta oraz prelegent podróżujący z satyrycznymi odczytami. W Nowym Jorku, Berlinie, Wiedniu, Melbourne i Kalkucie tłumnie zgromadzona publiczność śmiała się gromko z jego dowcipów, które dziś, niemal wszystkie bez wyjątku, przestały już kogokolwiek śmieszyć. (Warto zauważyć, że odczyty Twaina spotykały się z przychylnym przyjęciem wyłącznie publiki anglosaskiej i niemieckiej. Stosunkowo dojrzała rasa łacińska – której dowcipy, utyskiwał Twain, dotyczą głównie seksu i polityki – traktowała je obojętnie). Jednak na dodatek Twain przejawiał pretensje, by uchodzić za krytyka społecznego, a nawet poniekąd za filozofa. Miał w sobie coś z obrazoburcy, a nawet rewolucjonisty, które to cechy pragnął bezsprzecznie rozwijać, co wszelako nigdy nie nastąpiło. Mógł zostać lepszym demaskatorem nonsensu i prorokiem demokracji niż Whitman, bo zdrowszym oraz dowcipniejszym. Stał się natomiast dwuznacznej konduity „osobą publiczną”, której schlebiali urzędnicy kontroli paszportowej i którą przyjmowano na dworach królewskich; jego kariera odzwierciedla upadek jakości amerykańskiego życia, jaki nastąpił po wojnie secesyjnej.

Niekiedy Mark Twain porównywany jest ze współczesnym mu Anatolem France’em. Porównanie to nie jest tak bezsensowne, jak się na pozór wydaje. Obaj pisarze byli duchowymi dziećmi Woltera, obaj spoglądali na życie z ironią, sceptycyzmem oraz wrodzonym pesymizmem, skrywanym pod maską wesołości; obaj wiedzieli, że istniejący porządek społeczny to jeden wielki szwindel, a zasady, na których się opiera, to przeważnie urojenia. Obaj byli fanatycznymi ateistami oraz zwolennikami poglądu, że świat jest nad wyraz okrutny (Twain powziął to przekonanie pod wpływem Darwina). Na tym jednak podobieństwo się kończy. Francuz nie tylko posiadał stokroć głębszą wiedzę, był nie tylko bardziej ucywilizowany i posiadał lepszy zmysł estetyczny, lecz był też od Twaina odważniejszy. Zawsze atakował to, w czego autentyczność powątpiewał, w przeciwieństwie do autora Przygód Tomka Sawyera, który w takich przypadkach wycofywał się, nakładając uśmiechniętą maskę „osoby publicznej” i licencjonowanego kpiarza. France był zawsze gotów podjąć ryzyko narażenia się na gniew Kościoła i zająć niepopularne stanowisko w jakimś sporze – na przykład dotyczącym sprawy Dreyfusa. Mark Twain, wyjąwszy być może krótki esej (What is a Man?), nigdy nie kwestionuje obowiązujących prawd, unikając dzięki temu ewentualnego potępienia. Pozostał też do śmierci zwolennikiem poglądu, który jest zapewne poglądem typowo amerykańskim, że sukces równoznaczny jest z cnotą.

Życiu na Missisipi znajduje się osobliwy niewielki epizod, wyrażający główną słabość charakteru autora. Na początku tej książki, w dużej mierze autobiograficznej, dokonał on manipulacji z datami. Mark Twain opisuje swoje przygody jako pilota statków pływających na Missisipi z takiej perspektywy, jakby miał około siedemnastu lat, podczas gdy faktycznie był wtedy blisko trzydziestoletnim mężczyzną. Stało się tak nie bez przyczyny. W tej samej części książki opisuje również swoje dokonania w wojnie secesyjnej, które były nad wyraz mało chwalebne. Na dobitkę walczył początkowo po stronie Południa, jednak nim wojna się skończyła, przeszedł do obozu Północy. Takie postępowanie bardziej przystoi chłopcu, nie zaś mężczyźnie, stąd też i zmiana dat. Mało tego: do zmiany frontu skłoniło Twaina bezsprzecznie to, iż widział wyraźnie, że zwycięży Unia; skłonność do opowiadania się, przy każdej dogodnej okazji, po stronie silniejszego, do zapatrywania, że silny musi mieć rację, dostrzega się w całej jego karierze. W Pod gołym niebem znajduje się ciekawa opowieść o bandycie nazwiskiem Slade, który oprócz innych przestępstw popełnił dwadzieścia osiem zbrodni. Lecz najwyraźniej Twain podziwia tego odrażającego łotra. Slade odniósł sukces, przeto zasługuje na uznanie i podziw. Pogląd ów, nie mniej powszechny w dzisiejszych czasach, oddaje zwięźle znaczące amerykańskie wyrażenie to make good.

W okresie gromadzenia fortun, jaki nastąpił po wojnie secesyjnej, ktoś o takim usposobieniu i charakterze jak Twain nie mógł nie dołączyć do ludzi sukcesu. Trwał zmierzch dawnej siermiężnej demokracji prostych, żujących tytoń obywateli, której symbolem był Abraham Lincoln, rozpoczął się okres wykorzystywania taniej pracy imigrantów i wzrostu siły Wielkiego Biznesu. W The Gilded Age łagodnie kpił ze swoich współczesnych i ulegając obowiązującym zwyczajom, zarabiał i tracił wielkie kwoty. Na pewien czas porzucił nawet pisanie na rzecz interesów; nadto poświęcał czas na błazeństwa, nie tylko podróże z odczytami i publiczne bankiety, lecz na przykład na pisanie książek w rodzaju Jankes na dworze króla Artura, w której wychwala pod niebiosa wszystko co najgorsze i najbardziej wulgarne w amerykańskim stylu życia. On, który mógłby zostać jakimś rustykalnym Wolterem, stał się czołowym światowym specjalistą od poobiednich przemówień, uwielbianym zarówno dzięki anegdotom, które opowiadał, jak i temu, że potrafił wpoić biznesmenom przekonanie, iż są dobroczyńcami publicznymi.

Utarło się obwiniać żonę Twaina o to, że uniemożliwiła mu napisanie takich książek, jakie powinien był napisać; to prawda, niewątpliwie mocno go tyranizowała. Każdego ranka dawał jej do czytania to, co napisał poprzedniego dnia, i pani Clemens (bo tak nazywał się naprawdę Mark Twain) cenzorowała tekst, wykreślając wszystkie, wedle jej mniemania, niestosowności. Nawet uwzględniając XIX-wieczne realia, była, jak się wydaje, surowym cenzorem. W.D. Howells w książce My Mark Twain wspomina gwałtowny spór dotyczący straszliwego słowa, jakie wkradło się do Przygód Hucka. Twain zwrócił się o pomoc do Howellsa, który wprawdzie przyznał, że „tak właśnie Huck by powiedział”, zgodził się jednak z panią Clemens, że słowo to nie powinno było pojawić się w tekście. Chodziło o słowo „piekło”. Niemniej nie zdarza się, by pisarze byli intelektualnymi niewolnikami swoich żon. Gdyby Mark Twain naprawdę postanowił napisać jakąś książkę, pani Clemens żadną miarą nie odwiodłaby go od tego. Być może to za jej sprawą łatwiej uległ ówczesnemu społeczeństwu, nastąpiło to jednak z powodu skazy jego charakteru, niezdolności do gardzenia sukcesem.

Kilka książek Marka Twaina niewątpliwie przetrwa, gdyż zawierają bezcenne materiały dotyczące historii społecznej Stanów Zjednoczonych. Jego życie przypadło na wielki okres amerykańskiej ekspansji. W czasach jego dzieciństwa nie było niczym niezwykłym wyjechać za miasto z wiktuałami w piknikowym koszyku, żeby obejrzeć wieszanie abolicjonisty; u schyłku życia autora Przygód Hucka samolot przestał być już nowością. Z tego okresu pochodzi stosunkowo niewiele utworów literatury pięknej, gdyby jednak nie Mark Twain, wiedzielibyśmy znacznie mniej o bocznokołowcach odbywających rejsy na Missisipi oraz o dyliżansach przemierzających równiny. Jednakże większość czytelników Twaina dobrze znających jego twórczość odnosi nieodparte przeświadczenie, że zatrzymał się on jakby w pół drogi. Ma się przez cały czas wrażenie, że już zaraz, za chwilę, usłyszy od niego coś ważnego – lecz daremnie; zarówno w Życiu na Missisipi, jak i w pozostałych jego utworach straszy, by tak rzec, widmo niepomiernie znakomitszej książki, znacznie też przewyższającej tamte pod względem wewnętrznej spójności. Oto i fakt znaczący: swoją autobiografię rozpoczął konstatacją, że życie wewnętrzne człowieka w żaden sposób nie może być przedmiotem opisu. Nie wiemy, czego Mark Twain nie przekazał w swoich dziełach – możliwe, że jego nieosiągalny pamflet 1601 dostarczyłby nam wskazówek co do tej kwestii, wszelako należy się również domyślać, że w swoim czasie, gdyby się ukazał drukiem, zniszczyłby mu reputację i spowodował obniżenie otrzymywanych honorariów do rozsądnej wysokości.

tłumaczenie: Bartłomiej Zborski
z tomu: George Orwell Anglicy i inne eseje 

Tytuł oryginalny Mark Twain – the Licensed Jester; „Tribune”, 26 listopada 1943
ten jak i inne eseje Orwella są dostępne na stronie uniwersyteckiej biblioteki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.