No więc niech
mnie pani posłucha.
Dorota słuchała.
Z podziwu godną jasnością i z cynizmem, który był tym bardziej
odrażający, że całkowicie nie uświadomiony, pani Creevy wyłożyła
technikę brudnego oszustwa, które nazywała nauczaniem praktycznym.
- Co powinna pani
zapamiętać raz na zawsze - zaczęła - to to, że w szkole liczy
się tylko jedno, to znaczy czesne. Cała paplanina o „rozwijaniu
dziecięcych umysłów", jak to pani nazywa, psu na budę. Mnie
interesuje czesne, a nie rozwijanie dziecięcych umysłów. Krótko
mówiąc, nic więcej, tylko zdrowy rozsądek. Nie można przecie
przypuszczać, że ktokolwiek weźmie na siebie wszystkie kłopoty z
utrzymaniem szkoły, narażając dom na wywrócenie do góry nogami
przez bandę bachorów, jeśli nie można by na tym zrobić jakichś
pieniędzy. Przede wszystkim idzie o czesne, wszystko inne jest
drugorzędne. Czyż nie powiedziałam pani o tym już pierwszego dnia
po jej przybyciu?
- Tak - przyznała
Dorota pokornie.
- Dobrze, więc
czesne płacą rodzice i pani musi myśleć o rodzicach. Proszę
robić to, czego żądają rodzice. To nasza tutaj zasada. Mogę się
zgodzić, że całe to śmiecenie plasteliną i wycinankami, do
których jest pani tak przywiązana, nie wyrządzają dzieciom żadnej
szczególnej szkody; ale rodzice tego nie chcą i trzeba z tym
skończyć. Są dwa przedmioty, których się dla swoich dzieci
domagają, to znaczy arytmetyki i pisania. Szczególnie pisania. To
jest coś, w czym widzą sens. A więc pisanie jest tym, na co musi
pani kłaść nieustanny nacisk. Dużo ładnych, schludnych
przepisywań, które dziewczynki mogą zanieść do domów i które
rodzice będą mogli pokazywać sąsiadom, a nam dadzą trochę
bezpłatnej reklamy. Chcę, żeby pani kazała dzieciom przepisywać
dwie godziny dziennie i nic poza tym.
- Dwie godziny
dziennie na pisanie - powtórzyła Dorota posłusznie.
- Tak. A także
dużo arytmetyki. Rodzicom bardzo zależy na arytmetyce: szczególnie
na sumowaniu pieniędzy. Niech pani cały czas ma na oku rodziców.
Jeśli spotka pani któreś z nich na ulicy, proszę podejść i
zacząć mówić o ich własnej dziewczynce. Niech pani zapewnia, że
jest to najlepsza dziewczyna w klasie i jeśli zostanie jeszcze na
trzy semestry - będzie robiła cuda. Rozumie pani, co mam na myśli?
Niech pani nie idzie i nie mówi, że ona nie rokuje nadziei na
poprawę; ponieważ jeżeli im pani to powie, najpewniej zabiorą
dziewczynki ze szkoły. Tylko trzy semestry dłużej, to jest to, co
trzeba im wmawiać. A kiedy pani skończy wypisywanie okresowych
świadectw, niech je pani przyniesie do mnie i pozwoli mi dobrze się
przyjrzeć. Lubię osobiście stawiać
stopnie.
Spojrzenie pani
Creevy spotkało się ze wzrokiem Doroty. Prawdopodobnie miała
właśnie zamiar powiedzieć, że zawsze stawiała stopnie w taki
właśnie sposób, żeby każda z dziewcząt znalazła się w pobliżu
klasowego szczytu, ale się powstrzymała. Przez chwilę Dorota nie
potrafiła zabrać głosu. Zdawało się na pozór, że jest
ujarzmiona. Była bardzo blada, ale jej serce wypełniał gniew i
gwałtowna odraza, z którą, zanim zdołała przemówić, musiała
stoczyć walkę. Nie myślała jednak sprzeciwiać się pani Creevy.
„Reprymenda" poważnie ją załamała. Opanowała głos i
rzekła:
- Mam nie uczyć
niczego poza pisaniem i arytmetyką, czy tak? - No, nie wyraziłam
się aż tak. Istnieje wiele przedmiotów, które dobrze się
prezentują w prospekcie. Na przykład francuski - francuski bardzo
dobrze prezentuje się w prospekcie. Ale to nie jest przedmiot, na
który by pani miała marnować zbyt wiele czasu. Niech się pani nie
stara szpikować dzieci gramatyką i składnią, i czasownikami, i
tym wszystkim. Ten rodzaj materiału, jak ja to widzę, nie prowadzi
donikąd. Niech im pani da co nieco z „parley vous francey" i
„passey moi le beurre" i tak dalej; to o wiele pożyteczniejsze
od gramatyki. No i jest jeszcze łacina - zawsze umieszczam w
prospekcie łacinę. Ale nie przypuszczam, żeby pani była bardzo
obyta z łaciną, mam rację?
- Nie - przyznała
Dorota.
- Cóż, to bez
znaczenia. Nie będzie jej pani uczyła. Żadne z naszych rodziców
nie życzy sobie, żeby ich dziecko traciło czas na łacinę. Ale
lubią widzieć ją w prospekcie. To wygląda szykownie. Oczywiście
jest wiele przedmiotów, których nie możemy uczyć, ale musimy je
przy tym ogłaszać.
Bibliotekarstwo i
maszynopisanie, i stenografia na przykład; obok tego muzyka i
taniec. Wszystko to dobrze wygląda na prospekcie.
(...)
To zaś, co pani
Creevy powiedziała o „nauczaniu praktycznym" nie było niczym
innym, jak realistycznym widzeniem rzeczywistości. Ona po prostu
głośno wypowiedziała to, co myśli większość ludzi w jej
sytuacji, nigdy się z tym nie zdradzając. Często powtarzane zdanie
„interesuje mnie czesne", stanowiło motto, jakie mogło -
albo raczej powinno - być wypisane na drzwiach wszystkich prywatnych
szkół w Anglii.
Nawiasem biorąc
istnieje w Anglii olbrzymia ilość szkół prywatnych.
Drugorzędnych, trzeciorzędnych i czwartorzędnych. (Ringwood House
należała do kategorii czwartorzędnych.) Są ich dziesiątki na
każdym londyńskim przedmieściu i w każdym prowincjonalnym
mieście. W każdej chwili można gdzieś w sąsiedztwie znaleźć
jedną z tych dziesięciu tysięcy, z których ledwie tysiąc
poddawanych bywa kontroli rządowej. I choć niektóre wydają się
lepsze od innych, a pewna liczba, jak można przypuszczać jest
lepsza od szkół municypalnych, z którymi rywalizują, to jednak we
wszystkich tkwi to samo fundamentalne zło: nie mają żadnego innego
celu, poza robieniem pieniędzy. Często, wyjąwszy fakt, że nie ma
w tym nic nielegalnego, zakłada się je w tym samym duchu, w jakim
powstają burdele albo sklepy z wiadrami. Jakiś zatabaczony mały
człowieczek interesu (zazwyczaj bywa z tymi szkołami tak, że
należą do ludzi, którzy w nich nie uczą), powiada do swojej
małżonki: „Emmo, mam pomysł! Co byś powiedziała, gdybyśmy tak
we dwoje trzymali szkołę, hę? W takiej szkole jest masa forsy,
wiesz, a robota nie taka sama jak w sklepie czy w barze. Poza tym
niczym nie ryzykujesz; o nic cię głowa nie boli, nie licząc
komornego, paru ławek i tablicy. Ale my to zrobimy z fasonem.
Bierzesz któregoś z tych facetów po Oxfordzie czy Cambridge, co
akurat łazi bez roboty, przyjdzie tanio, ubierzesz go w pelerynę -
i w ten, no, jak się nazywają te ich kwadratowe kaszkiety z
pomponami na czubku? To zwabi rodziców, nie? Ty tylko masz oczy
otwarte i tylko wybierasz dobrą dzielnicę, gdzie jeszcze nie ma za
dużo takich samych cwaniaków".
Wybiera
lokalizację w jednym z obszarów zamieszkałych przez klasę
średnią, gdzie ludzie są zbyt ubodzy, by sobie móc pozwolić na
solidną szkołę i zbyt dumni, by posyłać dzieci do szkół
municypalnych, i „sprawa chwyta". Stopniowo nawiązuje
kontakty tym samym sposobem co mleczarz czy zieleniarz i jeśli jest
bystry, a przy tym taktowny, i nie ma zbyt wielu rywali, robi na tym
kilkaset funtów rocznie.
Oczywiście, nie
wszystkie szkoły są do siebie podobne, nie każdy pryncypał jest
takim pazernym prymitywem i złośliwcem jak pani Creevy, istnieje
wiele szkół, w których atmosfera bywa sympatyczna, a nauczanie tak
dobre, jak można zasadnie oczekiwać płacąc pięć funtów za
semestr. Z drugiej strony, niektóre to krzyczące skandale. Nieco
później, Dorota poznawszy pewnego nauczyciela z innej prywatnej
szkoły w Southbridge, usłyszała opowieści o szkołach znacznie
gorszych od Ringwood House. Usłyszała o taniej szkole z internatem,
w której umieszczali swoje dzieci wędrowni aktorzy tak, jak się
wrzuca bagaż do przechowalni kolejowej. Dzieci zwyczajnie wegetowały
tam i, nie robiąc absolutnie nic, dożywały szesnastego roku życia,
nie nauczywszy się nawet czytać. Usłyszała też o innej szkole,
gdzie dni upływały na nieustającym buncie uczniów, ze złamanym,
starym, zaharowanym wychowawcą uganiającym się za chłopcami w
górę i w dół, i siekącym ich trzciną, który się nagle
załamuje i łka z głową na katedrze, podczas gdy chłopcy się zeń
śmieją. Tak długo, jak długo będą istnieć szkoły prowadzone
głównie dla pieniędzy, podobne zjawiska będą się powtarzać.
Drogie szkoły prywatne, do których bogaci posyłają dzieci, z
pozoru nie są tak złe jak reszta, ponieważ stać je na właściwy
personel, a system egzaminacyjny tych „public schools" zmusza
je do utrzymywania się na poziomie; ale wszystkie mają tę samą
podstawową skazę.
Dorota odkrywała
właściwości szkół prywatnych stopniowo. Przeżywała zrazu
absurdalny strach, że pewnego dnia pojawią się w Ringwood House
inspektorzy szkolni, wykryją jaka panuje tam blaga i jakim to
wszystko jest oszustwem, i stosownie wymiotą cały ten kurz.
Jednakże później przekonała się, że to się zdarzyć nie może.
Ringwood House nie został „uznany", a przeto nie podlegał
inspekcjom. Wprawdzie pewnego dnia odwiedził szkołę inspektor
rządowy, ale poza zmierzeniem powierzchni klasy, by stwierdzić, czy
na każdą dziewczynkę przypada właściwa liczba stóp kubicznych,
nie zrobił nic; nie miał upoważnienia, by zrobić coś więcej.
Jedynie drobna mniejszość szkół „uznanych" - mniej niż
jedna na dziesięć - bywa oficjalnie wizytowana w celu ustalenia,
czy zachowują przyzwoity poziom nauczania. Inne zaś mają swobodę
uczenia lub nie uczenia, wedle wyboru. Nikt - wyjąwszy rodziców
dzieci - ich nie kontroluje, ani nie dokonuje inspekcji - prowadzi
więc ślepy ślepego, Marcin uczy Marcina...
Córka Proboszcza
tłumaczenie:
Bohdan Drozdowski