poniedziałek, 6 stycznia 2014

Mityzacja i mitologizacja



        (O książce Weiser Dawidek)

            Wspomniałem wyżej, że narrator – jako człowiek dorosły – jawi się nam jako ktoś samotny, zagubiony, nie pogodzony z rzeczywistością, stale i beznadziejnie czegoś poszukujący. Stwarza on wrażenie, jakby zatrzymał się w rozwoju u progu dorosłości, jakby opisane wydarzenia z dzieciństwa odcisnęły na nim tak wielkie piętno, iż nigdy się spod ich czaru nie wyzwolił. Teraz podkreślmy: właśnie jawi się, właśnie stwarza wrażenie, a niekoniecznie jest. Bo wszystko, co o nim wiemy, wiemy od niego samego, a stwierdziliśmy przecież, że to, co mówi, nie musi być prawdą obiektywną. A zatem ów kreślony na własny użytek autoportret jest raczej kreacją niż wiernym odwzorowaniem. Powstaje pytanie o przyczynę tego szczególnego postępowania. Dlaczego narrator stwarza się przy pomocy słów i stwarza się właśnie takim – wiecznie niespokojnym, rozmawiającym z duchami zmarłych, swoiście nawiedzonym? Odpowiedź może być tylko jedna: bo nie wystarcza mu świat widzialny, bo pragnie czegoś więcej niż zwykła „księga zdarzeń”, bo pragnie „księgi cudów”. Lecz „księgi cudów” nie ma, póki się jej nie stworzy. A stworzyć można ją tylko, kiedy się jest... jej częścią. Zacząć więc trzeba od siebie, od gruntu, na którym wyrośnie.
I tak wszystko staje się jasne. Narrator przeżył w dzieciństwie coś niewytłumaczalnego, spotkał się z Tajemnicą. Doświadczenie to okazało się tak silne, że zaważyło na jego dalszych losach, sprawiając, że wszystko, co przyszło później – życie dorosłe, świat – było rozczarowaniem. I narrator, co znamienne, w okolicach 33. roku życia doznaje czegoś w rodzaju powołania: zaczyna na nowo szukać – drogi do Tajemnicy. To poszukiwanie go zmienia. Bo szukając Tajemnicy człowiek zaczyna wychodzić jej naprzeciw, czyli postępować tak, jakby to, co zaledwie przeczute, było rzeczywiste. Jest to rodzaj gry, gry z samym sobą i wobec samego siebie (a nie przed innymi), która jednak z czasem staje się rzeczywistością, mocą woli i wiary. I wtedy właśnie dochodzi do zasadniczego przełomu: owa uzyskana duchowa rzeczywistość domaga się ugruntowania, sankcji, samopotwierdzenia. A tym jest... Zapis, Opowieść, umocowanie w Słowie.
„Nawiedzony” narrator przystępuje do akcji: ale bynajmniej nie po to, by coś wyjaśnić, rozwikłać; przeciwnie: by w sobie samym pogłębić Tajemnicę, by ją sobie narzucić i w mowie zobiektywizować. To stąd właśnie jego zapis brzemienny jest w takie aluzje, opisy i szczegóły, jak to, że Weiser wyłania się z chmury kadzidlanego dymu (niczym Chrystus z judaizmu, by stworzyć nową religię); że przygód-wtajemniczeń było dokładnie siedem (jak siedem dni stworzenia), i tyleż być miało wybuchów (lecz do siódmego nie doszło, bo byłby to „koniec świata”, a zamiast niego doszło tylko do cudu zniknięcia Weisera, do tego „wniebowstąpienia”, po którym spadł pierwszy deszcz); że piknik w przeddzień wybuchu, do którego nie doszło, był jak „ostatnia wieczerza”; a „Weiser trzymał w dłoni sękaty kij, którym podpierać się mógł jak laską. Bo przecież prowadził nas... jakbyśmy byli od tego dnia jego ludem”.
Jest to świadoma mityzacja rzeczywistości. Narrator z pełną premedytacją pisze swą… małą ewangelię.

O "Weiserze Dawidku" Huellego – pełen tekst autorstwa Antoniego Libery dostępny na jego stronie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.