Marian opowiedział mi dziś historię zjazdową, którą warto zatrzymać w kronikach. Doktor Dobrzański, jego przyjaciel, lekarz młody i zdolny, ordynator polikliniki KC, został przed trzema dniami wezwany z dyżuru do jednego z zagranicznych delegatów na zjazd, przedstawiciela nielegalnej greckiej kompartii, walczącej w podziemiu, nazwiskiem Apostolos Grozos. Tenże Grozos wyróżnił się mową powitalną na otwarciu zjazdu: wryła się ona w pamięć wzruszonego plenum dużą intensywnością wyrazu, krzykiem i śródziemnomorską gestykulacją. Ponieważ, według wersji oficjalnej, Grozos przybył na zjazd wprost ze skalistych zrębów Macedonii, gdzie jest na co dzień partyzanckim bohaterem, ta okoliczność, w połączeniu z fizyczną gwałtownością jego przemówienia i przetelefonowanymi do szpitala symptomami, przekonały Dobrzańskiego, że dolegliwość to atak ślepej kiszki. Udał się przeto do Hotelu Sejmowego, gdzie zakwaterowani są delegaci zagraniczni, i już chciał wkroczyć na schody, prowadzące na pierwsze piętro, gdy zatrzymany został przez niepozornego na pozór człeczynę. „Wy, obywatelu, dokąd?” spytał osobnik nie wyjaśniony niczym, poza faktem swego istnienia. Doktor powiedział, dokąd, uchylił płaszcza, pod którym był biały kitel, otworzył walizeczkę z przyborami, pokazał wszystkie legitymacje z opłaconym abonamentem za radio włącznie. W ten sposób stał się dla swego rozmówcy zagadnieniem, frasunkiem, dopustem Bożym. Człeczyna tarł sobie długo brodę, wreszcie orzekł. „Trzeba sprawdzić. To potrwa około godziny.” „Ależ tam leży chory i czeka pomocy! – zaprotestował Dobrzański. – Chodźcie ze mną, jeśli inaczej nie można…” „To nie moje piętro”, obruszył się facet z godnością i poszedł do budki telefonicznej, gdzie spędził pół godziny, podczas gdy doktor, by nie budzić podejrzeń gorliwością, czytał gazetę. Wynurzył się wreszcie z budki i zawołał: „Wszystko w porządku. Spieszcie do chorego towarzysza, towarzyszu doktorze!” Dobrzański wskoczył na schody, po to tylko, by być osadzonym w miejscu krzepką ręką. „Zaraz, zaraz pojedziecie windą. Tu się nie chodzi po schodach. Samemu”, wyjaśnił człowiek. Dobrzański zaczekał około 10 minut na windę, wsiadł i pojechał wprost na czwarte piętro: z nie wyjaśnionych przyczyn winda odmawiała zatrzymywania się po drodze. Po rozpaczliwych manewrach, trwających około kwadransa, doktor wylądował na pierwszym piętrze. Drzwi rozchyliły się wolniutko i przed Dobrzańskim stała postać, którą zakwalifikował jako ruskiego generała dywizji przebranego za hotelową sprzątaczkę w średnim wieku. „Do kogo?” sprawdziła krótko i po wojskowemu. Doktor powiedział, sprzątaczka eskortowała go do pokoju Greka, otworzyła na oścież wszystkie drzwi i stanęła nieustępliwie przy łóżku. Leżał w nim chuderlawy i oliwkowy południowiec, jęczący i zawodzący w języku, który wydał się Dobrzańskiemu dziwnie znajomy. Niemniej, aby się porozumieć, spróbował po angielsku, potem po francusku, lecz bez skutku, Grek nie rozumiał żadnego z tych narzeczy. Dobrzański zagadnął go po rosyjsku i Grek spojrzał nań bystrze, po czym na sprzątaczkę, po czym skrzywił się odmownie, dając w ten sposób do zrozumienia jak głupi jest doktor, który myśli, że grecki góral rozumie po rusku. Wtedy sprzątaczka oświadczyła, że obok mieszka delegatka Argentyny, która zna wszystkie języki i może nawiązać kontakt z Grekiem. Kazała wyjść doktorowi z pokoju na korytarz, gdzie długo czekał, aż zjawiła się z powrotem z kruczowłosą Latynką grubo po czterdziestce, po czym wszyscy udali się do łoża boleści. Argentynka wdała się z Grekiem w dialog ożywiony mnóstwem gestów, w języku, co do którego doktor nie miał już żadnych wątpliwości: w ruchliwych dzielnicach kupieckich przedwojennych polskich miast nikt nigdy nie twierdził, że jest to język grecki. Doktor zbadał Greka i doszedł do wniosku, że to nie ślepa kiszka, lecz przejedzenie na bankietach, zaaplikował co trzeba i pożegnał zgorszonego pacjenta życzliwym: „A giten cześć!” Na to Argentynka wykazała niezwykłą gotowość do dalszych stosunków i spytała, czy przy okazji nie zbadałby jej czteroletniej córeczki, również delegata na zjazd. Tu interweniowała pokojówka-generał, oświadczając: „Na to trzeba oddzielnego pozwolenia” i Dobrzański z ulgą zaczął wycofywać się w stronę schodów. „Zaraz, zaraz – powiedziała sprzątaczka – pojedziecie windą…” Spocony Dobrzański wepchnięty został do windy, gdzie zgodnie z obawami spędził następne pół godziny usiłując bez powodzenia zatrzymać się na parterze.
Ostatecznie, nie ma w tym rewelacji. Od czasu stworzenia tak zwanego Ruchu Pokoju jeździ po świecie przedsiębiorstwo widowiskowe, zwane potocznie w Warszawie cyrkiem Stalina. Obsługuje kongresy, zjazdy, festiwale młodzieży, nawet imprezy artystyczne. Kilkudziesięciu internacjonalistów występuje w zmiennych rolach, zależnie od potrzeb. Przedstawiciele Hondurasu, Portugalii i Jemenu zdają się wszyscy pochodzić ze Złoczowa i jest w tym jakaś logika: absolwent komunizmu z ulicy Smoczej czy Gęsiej lepiej załatwi, co trzeba, niż autentyczny peon czy muzułmanin; inna inteligencja, inne przystosowanie, zrozumiała psychika, wypróbowana fachowość. Do ról bakteriologów z Kanady czy szwedzkich pastorów wynajmuje się przytomnych nordyków, przeważnie z Berlina Wschodniego, którzy pierwszy trening w politycznych maskaradach otrzymali w Gestapo i których talenty docenione zostały przez NKWD. Rozentuzjazmowani obłąkańcy na mityngach partyjnych we Francji i we Włoszech kupują wszystko i upajają się proletariackim bełkotem azteckiego rewolucjonisty z Jukatanu, który jeszcze 15 lat temu był kupcem drzewnym w Górze Kalwarii. Natomiast imponuje wzorowa robota policji bezpieczeństwa, jak polskiego UB na przykład, która polega na hermetycznej izolacji tych błaznów od społeczeństw, w których odgrywają swoje kawałki, i tychże społeczeństw od nich: kto i jak to robi w wolnych Francjach i Włoszech, tego nie wiem, ale ktoś musi to załatwiać, bo nawet nieufni antykomuniści amerykańscy czy brytyjscy nigdy nie wpadli na ten numer i nie demaskowali nikogo z tych wędrownych trup w swej prasie. W Polsce czy Czechosłowacji odseparowuje się ich z chemiczną skrupulatnością od autentycznych komunistycznych delegatów i liberalnych idiotów z Danii i Belgii, i taki Daladier czy dziekan Canterbury Hewlett-Johnson będą w domu przysięgać, że siedzieli przy stole przy malajskim komuniście, który wyrwał się kolonialnym oprawcom, by przybyć na zjazd. Ale mówią oni też i piszą, że Polacy przyjmowali ich serdecznie, czyli na szaleństwo nie ma innej rady jak Tarpejska Skała dla imbecyli.
Tyrmand Dziennik 1954
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.