Jednak
to nie Blask Boga sprawił, że Hopkins stał się bliski memu
sercu, lecz jego tak zwane „ciemne sonety", które wyrażały
to, czego doświadczałem, odkąd dwa lata wcześniej wstąpiłem do
nowicjatu. Jako młodego chłopca i w czasie nauki w seminarium
niższym wypełniała mnie duchowa pociecha i poczucie obecności
Chrystusa i Jego Matki, Maryi. Potem jednak, począwszy od tego dnia,
kiedy nałożyłem habit franciszkański 15 sierpnia tego samego
roku, w którym ukończyłem szkołę średnią, cała słodycz i
jasność zniknęła. Zostałem sam ze sobą.
Wciąż
stoją mi przed oczyma żywe wspomnienia siebie samego, jak siedzę w
klasie w seminarium-college'u Dunsa Szkota i przewracam stronę
wiersza, który ojciec Lander, nasz nauczyciel angielskiego, zaczął
czytać na głos. Był to sonet Hopkinsa, zaczynający się od słów
„Budzę się, lecz nie w świetle dziennym...". Ostatnie sześć
wersów sonetu szczególnie mną wstrząsnęło:
Jam
jest żółć, ogień w trzewiach, Bóg otchłannym znakiem;
Skazał
mnie, bym czuł gorycz, jestem własnym smakiem;
Kość,
krew, korpus - to kielich pełen klątwy Bożej.
Drożdże
ducha tkwią w cieście cielesnym. Ze strachem
Widzę:
pot potępieńców jest dla nich złem takim,
Jakim
dla siebie jestem ja: choć im jest gorzej.
Chociaż
nie mogłem z tym nic zrobić, bo czułem się bezsilny — i w tym
tkwił szkopuł - miałem to przed sobą na kartce; czytałem to,
słyszałem, wiedziałem, że to o mnie. Nie znałem wcześniej siły
poezji, która odtwarza w słowach uczucie, które —jak sądziłem
—jest czymś tak bardzo moim i osobistym. Nie wiedziałem, że
także ktoś inny odczuwał to samo; a jednak te słowa istniały,
istniało to doświadczenie. Był obraz: „Drożdże ducha tkwią w
cieście cielesnym". Właśnie tak. To właśnie próbowałem
zrobić przez ponad dwa lata: wlać drożdże w ciasto mojego „ja".
Gorycz kryła się w smaku, gorycz tkwiła w zapachu. Tyle że teraz
nie byłem sam. Był ktoś jeszcze. Jezuita, który zmarł w 1889
roku, żył w tych słowach i miał się dobrze, a przynajmniej żyły
jego słowa, miały się dobrze i oddziaływały na młodego brata
franciszkanina w 1957 roku.
Od
tamtej chwili wiersze Gerarda Manleya Hopkinsa, z całą swoją
złożonością i wielowarstwową, bogatą pod względem poetyckim
składnią, stały się dla mnie rodzajem vademecum. Nosiłem
ze sobą małe wydanie tych poezji, wydane w miękkiej okładce przez
Penguina, pod redakcją W.H. Gardnera. Czytałem wiersze, starałem
się wydobyć ich najgłębszy sens, odczuć ich brzmienie, przyswoić
sobie ten charakterystyczny styl i odkryć ich tajemnicę. Wiersz po
wierszu przynosił obrazy, które uobecniały dla mnie coś, co
przeżyłem lub coś, o czym nie wiedziałem, że wiem, jakiś
przebłysk boskości, który prawie dostrzegałem, prawie chwytałem.
Za:
Murray Bodo OFM, Mistycy. Odkrywcy Bożych dróg, tytuł oryginału:
Mystic. Ten who show us the ways of God, przekład: Małgorzata
Bortnowska, Wydawnictwo M, Kraków 2010
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.