Teraz może wreszcie znajdę
uspokojenie.
Panie Pastewny, jakżeż się w
bezradności motałem.
Patrzę na zwyczajnych ludzi, do
których mnie zawsze tak bardzo ciągnęło, nad twardym losem
których tak bardzo cierpiałem, których tak bardzo kochałem, i
teraz jeszcze więcej w biedzie mojej kocham ich.
Patrzę i podziwiam ich. Tak niewiele
chcą. Małym się zadowalają. I ja pod koniec najmniejszym chciałem
się zadowolić. Najmniejszym, nie małym, bo byłem ekstremalista,
tak to mówią.
Jestem bardzo słaby. I dziwnie chodzę.
Tak, jakby nogi osobno szły, a góra osobno.
Chodzę jak przestraszony, jak
powiedziała moja matka, do której dzisiaj przyjechałem.
Tak jest. Przestraszyłem się bardzo,
ale nie śmierci i nie tego, co po śmierci, lecz tego, co przed
śmiercią.
Co to było to, co mnie tak mocno
dopadło, głowę i całe ciało od stóp do czubków włosów. Tak
niesamowite, tak potężne i groźne, że nie ośmielam się o tym
mówić. Nie ośmielam się nawet nazwać tego chorobą. A przecież
tak bardzo było to nienormalne. A przecież normalność jest
zdrowiem. A zatem?
Edward Stachura
Dzienniki, Zeszyty podróżne 2 s.
350-352
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.