poniedziałek, 3 lutego 2014

Porzućcie wszelką nadzieję


(Brama piekielna. Przedpiekle. Tchórze. Celestyn V. Charon.) 

«Przeze mnie droga w gród łez niezliczonych.
Przeze mnie droga w boleść wiekuistą,
Przeze mnie droga w naród zatraconych.
Mój budowniczy był wzniosłym artystą,
Sprawiedliwości dna grunt mój dosięga.
Mnie zbudowała wszechmocna potęga,
Mądrość najwyższa, miłość samodzielna.
Przede mną rzeczy nie było stworzonych
Prócz nieśmiertelnych — i jam nieśmiertelna!
Wchodzący we mnie, zostawcie nadzieję!»
W tych słowach napis na bramie czernieje.
«Dla mnie, o mistrzu, straszna treść jej godła».
Mistrz mówił, jakby świadomy tej strony:
«Tutaj lękliwość wszelka, słabość podła,
Niech zamrą w tobie, tu zbyć je przystoi.
Przyszliśmy w miejsce, gdzie oglądać mamy
Lud nędzny, światła prawdy pozbawiony».
Rzekł i z wesołą twarzą w dłoni mojej
Dłoń swoją złożył, czym ja pocieszony,
Wstąpiłem w progi tajemniczej bramy.
Stamtąd wzdychania, żale i okrzyki
Brzmiały pod niebem bez gwiazd osamiałem;
Słysząc jęk ludzki, zrazu zapłakałem.
Okropne mowy, zmieszane języki
Bólu i gniewu, klask dłoń w dłonie dziki,
Głosy na przemian ostre, to chrypiące
Tworzyły hałas starciem się wzajemnym,
Który złamany na wrzasków tysiące
Wił się w powietrzu nieśmiertelnie ciemnym,
Jak tuman piasku, gdy nim wicher dysze.
Ja, mając zgrozą opasaną głowę,
Mówiłem: «Mistrzu, ach, co ja tu słyszę?
Co za lud cierpi męki tak surowe?»
A Mistrz: «Los nędzny widzisz tych, co cały
Żywot przeżyli bez hańby i chwały.
Ni źli, ni dobrzy, zmieszani wespoły,
Z obojętnymi wśród buntu anioły,
Gdy Bóg zuchwałych strącił w przepaść zguby;
Ni wierni, zdrajcy, tylko samoluby.
Żeby mniej pięknym nie być, tych nędzników
Jako zakały niebo się wyrzekło;
Ich i głębokie nie przyjmuje piekło,
By przez nich dumy nie podnieść grzeszników».
A ja: «Mój mistrzu, powiedz, niech się dowiem,
Jakiej boleści robak ich tak wierci?»
Mistrz mówił: «Krótko na to ci odpowiem:
Dla nich nadziei nie ma drugiej śmierci,
Życie ich ślepe z treści jest tak gminnej,
Że tu zazdroszczą każdej doli innej.
Świat ich zapomniał, gdy zeszli ze świata,
Prawo i łaska takimi pomiata;
Słów o nich szkoda, idź, patrz mimochodem».
Patrzę: chorągiew wciąż kręci się młynkiem,
Snadź, że niegodna odetchnąć spoczynkiem;
Lud za nią długim ciągnie korowodem,
Iżby śmierć mogła, nigdy bym nie sądził,
Zebrać zarazem tylu nieboszczyków:
Poznałem wielu i ów cień, co zbłądził
Wielkim ustępstwem. Pojąłem w tej chwili
Obrzydłych niebu i piekłu grzeszników.
Ci nieszczęśliwi, co żyjąc, nie żyli,
Szli nadzy, szpetnie obnażone ciało
Bez przerwy mnóstwo much i os kąsało.
Krew z ich policzków tryskała kroplami;
Krew spadającą, zmieszaną ze łzami,
U stóp ich głodne robactwo chwytało.
Patrzałem dalej: przybyły lud świeży,
Nad wielką rzeką snuł się wzdłuż wybrzeży.
Więc rzekłem: «Mistrzu, zapytać cię muszę,
Racz mnie oświecić, jakie to są dusze?
I jakie prawo, ile dojrzeć mogę,
Nagli je w dalszą przez tę rzekę drogę?
Po co tak śpieszą, gdzie ich cel podróży?»
A on: «Rzecz cała jasno się wyłoży
Nie wprzód, aż przyjdziem nad brzeg Acheronu».
Odgadłszy z mistrza surowego tonu
Snadź niewczesnego pytania przyganę,
Szedłem, spuściwszy oczy zasromane59,
Z silną milczenia wolą aż do brzegu.
Wtem starzec biały w pełnym łódki biegu
Przypłynął do nas i z łodzi wysiada,
I krzyczy: «Biada wam, nędzniki, biada!
Drzwi nieba dla was zamknięte na wieki.
Przybywam, aby na drugi brzeg rzeki
Przewieźć was, duchy, w kraj ognia i mrozu.
A ty, żyjący, co tu zrobisz z nimi?
Tobie nie płynąć między umarłymi».
Widząc, że stoję, rzekł słowy groźnymi:
«W innej przystani idź szukać przewozu,
Do której wcale nie dojdziesz tą drogą.
Aby cię przewieźć, trzeba lżejszej łodzi».
Przewodnik mój rzekł: «Hamuj gniew, Charonie,
Bo tam chcą tego, gdzie, czego chcą, mogą;
Nie pytaj więcej». Na te krótkie słowa,
Gęsto zarosła włosem i surowa
Twarz przewoźnika wnet się wypogadza,
Tylko oczyma wybuch gniewu zdradza,
Które płomienną obrączką obwodzi.
Lecz duchy nagie, stojące na stronie,
Tak okropnymi wylękłe słowami,
Zbladły i dziko zgrzytały zębami;
Bluźniły Bogu i klęły poczęty
Swój żywot, miejsce i czas urodzenia,
Klęły nasienie swojego nasienia;
Potem szlochając, szły na brzeg przeklęty,
Który każdego w progu swej ostoi
Czeka, kto tylko Boga się nie boi!
Charon jak żarem zaognił powieki,
Znak daje, duchów tłoczy się gromada,
Leniwych wiosłem zapędza do rzeki.
Kiedy jesienny wiatr powietrze chłodzi,
Z drzewa pożółkły liść za liściem spada,
Aż nim ostatni liść spadnie na ziemię:
Tak adamowe znikczemniałe plemię,
Jeden za drugim, na znak przewoźnika,
Z stromego brzegu rzuca się do łodzi,
Jak ptak znęcony wołaniem ptasznika.
Po mętnych falach idzie łódź leniwa,
A już, nim jeszcze dojdzie ku brzegowi,
Czekają na nią współwędrowcy nowi.
«Synu mój!» — mistrz się łagodnie odzywa:
«Co w gniewie bożym skończyli swe lata,
Wszyscy tu biegną z wszystkich krańców świata.
Pilno im przebyć Acheronu wody
I tak ich silnie bodzie głos sumienia,
Że tu ich trwoga w żądzę się zamienia.
Duch czysty nigdy nie przechodził tędy;
Jeśliś Charona doznał cierpkiej zrzędy,
Teraz wiesz, jakie miał do niej powody».
Zamilkł, a ciemna błoń drżała wokoło,
Gdy wspomnę, zimny zlewa mi pot czoło.
Wstał wiatr, jaskrawe burzy błyskawice
Wskroś oświeciły tę łez okolicę.
Tracąc przytomność bolałem i bladłem,
I jak zmorzony człowiek snem upadłem.

Dante Alighieri

Tłumaczenie: Julian Korsak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.