środa, 12 lutego 2014

Nie mów, proszę, że to jest “un cliche“


Nie mów, proszę, że to jest “un cliche“. Parę razy coś podobnego już napisałeś w Twych listach. Wiesz dobrze, że to nie jest argument, i jeżeli ta dyskusja (w którą niechętnie dałem się wciągnąć, ale na której zaważył też przypadek) ma dać coś i Tobie, i mnie, nie powinniśmy tego rodzaju argumentów używać. Nie ma nic gorszego, myślę, w ogóle w życiu niż obawa “naiwności”. Tego rodzaju argumenty z Twojej strony przypominają mi, że (jak pisał Twój przyjaciel) Kott dyskwalifikuje Białoszewskiego, mówiąc, że “motyw peryferii wyzyskał już Apollinaire”. A ponieważ nasza dyskusja niestety ma podkład “metafizyczny”, pomyśl, co nam grozi: możemy sobie nawzajem zarzucać, że to już Platon, tamto już Hiob, trzecie już Nietzsche. I oczywiście z nich wszystkich jesteśmy zrobieni, i gdybyśmy kiedyś nie przeczytali Dostojewskiego, Nietzschego, Simone Weil itd., moglibyśmy zapewne znacznie mniej “artykułować”, rozmawialiśmy chrząknięciami, a może nawet – co byłoby lepiej – życiem. Stąd w znacznej mierze moja niechęć do dyskusji i do pisania w ogóle. Jeżeli robię dla Ciebie wyjątek, to z ciekawości, czy może z tego coś wyniknąć. Muszę Cię zaraz uprzedzić, że mam tu w stosunku do Ciebie dużą nieufność: podejrzewam Cię o to, że lubisz dyskusję, że sprawia Ci ona przyjemność i że bierzesz ją zawsze na serio (mimo wysiłku mówienia prawdy, ja nawet tej dyskusji z Tobą teraz nie mogę jakoś wziąć zupełnie na serio – i tylko Ty mógłbyś mnie do tego zmusić – ale to nie zależy od Twojej woli). Nie chcę przez to powiedzieć, że “wyżywasz się” w dyskusjach. Wiem – ciekawe, że kiedy myślę “skąd”, przychodzi mi na myśl Twoja “obecność” raczej niż to, co mówisz, i Twoje malarstwo (które przecież nie jest mi specjalnie bliskie) – że Ty masz jakiś związek z życiem.
Myślę, że tym, co stanowi pewną zasadniczą trudność w naszych rozmowach i kontaktach, jest moja własna “ambiguite”, a właściwie po prostu niepewność. Postaram się ją bardzo uprościć, mimo że sam jej nie przemyślałem. Otóż interesują mnie przede wszystkim wartości irracjonalne – powiedzmy, to, co jest dziedziną religii, a co w formie namiastki zostało przejęte przez poezję (w sensie najszerszym twórczości indywidualnej). Jestem, z drugiej strony, zwolennikiem (nie tak jak się jest “zwolennikiem demokracji” albo “amatorem pączków”) jakiegoś społeczeństwa zbliżonego do wolności, a więc racjonalnego.

Racjonalnego oczywiście w zupełnie innym wymiarze niż “wydajność” ekonomiczna, nie mówiąc już nawet o “społecznym ładzie”. Myślę po prostu, że ludzie nie stworzyli jeszcze społeczeństwa wyzwolonego ze zdesakralizowanych wartości, w którym mogliby się jakoś rozprężyć. Mój pesymizm skłania mnie do tego, że podejrzewam, że to niemożliwe, ale wtedy w ogóle nie ma na co się oburzać czy za czym być: wszystko jest wtedy poddane jakiemuś automatyzmowi i wszędzie jest “mniej więcej” tak samo – Hiszpania Franco może być za dwadzieścia lat Argentyną, Argentyna Florydą, Rosja Polską Gomułki, Polska Gomułki Szwecją. Co by mnie natomiast pasjonowało, to czy w społeczeństwie “racjonalnym” może stać się coś, co by pozwoliło na rozkwit wartości tych, które są dziedziną “religii” czy “poezji”. Krótką mówiąc – czy możemy osiągnąć ten godny zazdrości poziom społeczeństw naiwnie zwanych “prymitywnymi”. Wydaje mi się, że jakoś na przecięciu tych dwóch moich “nostalgii” leży to, co nazywasz we mnie pokusą “zła”.


Konatanty A. Jeleński
Z listu do Józefa Czapskiego 1957

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.