piątek, 13 grudnia 2013

O filmie "Dying"


[Dnia 29 kwietnia 1976 roku jedna z z sieci telewizji amerykańskiej nadała blisko godzinny film pod tytułem Dying, który zyskał wielki rozgłos, szczególnie w prasie, chociaż wielu Amerykanów nie chciało go obejrzeć albo udawało, że go nie zna.] (…)

Dwa pozostałe przypadki nie mają nic wspólnego z dawnymi albo znanymi wzorcami. Przeciwnie, znamionują zupełnie nową, dzisiejszą śmierć wśród ludzi młodych, w zamożnym środowisku golden suburbs, przedmieść ludzi bogatych.

Pierwszy z nich to dziewczyna lat około trzydziestu, mieszkająca z matką, chora na raka mózgu. Czaszkę ma ogoloną i zapadającą się po przebytej operacji, ciało na wpół sparaliżowane, słowa wymawia z trudnością, ale opowiada nam bez żądnego skrępowania, nawet obojętnie, o swoim życiu, o śmierci, której spodziewa się z dnia na dzień: boi się, ponieważ musi umrzeć, wszystko jedno kiedy, byle nieświadomie, we śnie.

Zadziwia nas jej odwaga, ale jeszcze bardziej zupełny brak emocji, jak gdyby śmierć była czymś zwyczajnym, bez większego znaczenia. Ta mors ut nihil podobna jest do omnia ut nihil z wieku XVII, z tą różnicą, że nihil straciło swój tragiczny sens i stało się całkiem zwyczajne.

Chora byłaby bardzo samotna, gdyby nie milcząca i czujna obecność matki; w miarę postępów choroby staje się bezradna jak małe dziecko albo zwierzątko karmione łyżeczką: umie już tylko otworzyć usta. Poza porozumieniem łączącym matkę z córką, poza ich łzami i zwierzeniami panuje samotność pustych pięknych domów i wielkich wyludnionych ogrodów. Nikogo, absolutnie nikogo.

Drugi przypadek oglądamy w podobnym środowisku, w domu człowieka w tym samym wieku, również chorego na raka mózgu, ale żonatego, ojca dwóch około dziesięcioletnich chłopców. Żona, głęboko wstrząśnięta (i może pod wpływem oka kamery), stara się nie okazywać wzruszenia i zachowywać się trzeźwo i praktycznie. Któregoś wieczora telefonuje z domu do męża przebywającego w szpitalu i zawiadamia go, że udało się jej nabyć miejsce na cmentarzu – tonem tak swobodnym, jakby chodziło o rezerwację w hotelu; nie wyprowadziła nawet dzieci, które bawią się, jakby nic nie słyszały...

Tymczasem nieszczęsna istota, zachowując te pozory, bliska jest zupełnego załamania. Któregoś dnia, nie mogąc już znieść tego dłużej, idzie do lekarza – kamera za nią – aby mu wykrzyczeć swój bunt: jej mąż, zbyt osłabiony, zobojętniał i nie bierze już udziału w życiu rodzinnym. A przecież ta ciągnąca się w nieskończoność choroba nie pozwala jej wyjść po raz drugi za mąż, dać innego ojca dzieciom, jutro zaś może być za późno. Odgadujemy jej pragnienie, którego lekarz nie chce zrozumieć.

W końcowych scenach znowu widzimy chorego; po ostatniej kuracji w szpitalu wrócił do pięknego domu i pięknego ogrodu i zamknął się w milczeniu, którego już nie porzuci. Nie ma tu cichego porozumienia, jakie panowało w poprzednim przykładzie między matką a córką. Samotność jest absolutna.

Nowością ukazaną w Dying jest nie tyle ta samotność, co chęć przybliżenia ludziom spraw śmierci, mówienia o nich w sposób naturalny zamiast ukrywania ich. W rzeczywistości jednak różnica jest mniejsza, niżby się mogło wydawać, i ekshibicjonizm osiąga ten sam cel, co milczenie narzucone przez zakaz: tłumienie wzruszeń, znieczulanie bólu. A wtedy bezwstyd Dying wydaje się bardziej celowy niż wstydliwość będąca skutkiem nakazu. Lepiej udaje mu się zrywać wszelką łączność; on zapewnia najdoskonalszą izolację umierającego.

Dwie postawy, w gruncie rzeczy bardzo sobie bliskie, w równym stopniu wyrażają niepokój wywołany trwałą obecnością śmierci w świecie, który eliminuje zło: zło moralne, piekło i grzech w wieku XIX, a zło fizyczne, cierpienie i chorobę w wieku XX (albo XXI). Śmierć powinna była odejść wraz ze złem, z którym w wierzeniach zawsze ją łączono, i z kolei też zniknąć; tymczasem ona trwa i wcale się nie wycofuje. Jej trwanie wydaje się więc jakąś hańbą, wobec której mamy do wyboru dwie postawy: pierwsza to postępować tak, jakby nie istniała, wygnać ją z życia codziennego. Drugą przedstawiono w Dying: uznać ją za fakt realny, ale sprowadzić do rozmiarów sprawy mało ważnej, równie pospolitej, jak koniecznej.

Fragment książki: Człowiek i śmierć
autor Philippe Aries
ss. 588-589
tłumaczenie: Eligia Bąkowska
wydawnictwo Aletheia


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.