Zawód biurokraty jest być może bardzo potrzebny,
wkrótce jednak doszedłem do pewnych wniosków, później
potwierdzonych. Jest to zawód pasożyta, któremu płaci się nie za
to, co robi, ale za to, że jest w tym i w tym pokoju, za tym i tym
biurkiem, od rana do po popołudnia. Co miesiąc otrzymuje pobory,
nie związane jednak z żadnym pełnym dokonaniem, ale z miejscem w
hierarchii. Żeby utrzymać to miejsce, musi zachowywać się w
sposób przepisany, jakkolwiek jego aktywność ma za przedmiot nie
tyle świat otaczający, ile tryby organizmu, którego jest częścią.
Na wszystkich wygniatanych przeze mnie odtąd krzesłach jednym
głównych moich zadań (obarczano mnie tym jako literata) było
pisanie sprawozdań dla dyrekcji. Najchętniej ograniczałbym się
zwykle do dwóch zdań: «W tym miesiącu nic nie zaszło. Prosimy o
pieniądze». Klnąc i śmiejąc się zapełniałem dziesiątki stron
urzędniczą Bhagavad-Gitą. Podstawą wszelkiej biurokracji jest
propaganda idąca od dołu do góry. Powinna ona uspokajać sumienie
tych na szczytach, wytwarzając w nich pewność, że stoją na czele
potężnej, sprawnie kręcącej się całości i że pieniądze są
celowo wydawane. Rozkładając jednak te sumy na akty poszczególnych
ludzi, okazałoby się, że przeważający procent banknotów
przypada na zwiewanie, drapanie się, picie herbaty i zawieranie
zaczepno-odpornych przymierzy wymierzanych przeciwko innej mafii. Nie
znaczy to, że pierwsza instytucja, w jakiej zdarzyło mi się
pracować, była wadliwie pomyślana. Gospodarowano w niej
przestrzegając zasad oszczędności i nie angażowano personelu
ponad potrzebę. Pasożytnictwo biurokratów wynika z natury ich
nieprodukcyjnych zajęć nie kształtujących bezpośrednio materii i
nie powinni oni bardziej szczycić się swoim finansowym
bezpieczeństwem niż prostytutki i celnicy w Izraelu za czasów
rzymskich".
Czesław Miłosz, Rodzinna
Europa, Wydawnictwo Literackie, Kraków
2011, s. 215-216.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.